Gra co trzy dni, konieczność rotowania składem, przekładanie spotkań, kontuzje, gorsze wyniki w lidze, brutalne zderzenia z lepszymi rywalami. Są uzasadnione powody, dla których polski futbol boi się gry w Europie. W przypadku mistrzów Polski warto odwrócić tę narrację. Projektowi zapoczątkowanemu przez Adriana Siemieńca nie mogło się przytrafić nic lepszego niż rywalizacje z Bodoe/Glimt, Ajaksem Amsterdam i im podobnymi.
W biografii Johanna Cruyffa, wydanej w 2024 roku na polskim rynku, uderzają fragmenty, w których autor Auke Kok opisuje piłkarską kulturę Ajaksu Amsterdam z początku lat 60., gdy Boski Johann dopiero przechodzi cykl szkolenia. Uderzają, bo pół wieku później są tak doskonale aktualne. Tego, co obecnie uchodzi za nowoczesną grę i powoli jest przeszczepiane na polski grunt przez młodą falę trenerów, uczyli się już dziadkowie obecnych graczy Ajaksu. Jagiellonia Białystok Adriana Siemieńca zachwyciła przed rokiem, udowadniając, że klub z drugiego szeregu, chcący atakować krajowe szczyty, nie musi się opierać na pragmatyzmie, solidnej defensywie, stałych fragmentach gry i działaniach bez piłki, by odnosić sukcesy. W pucharach spotyka się jednak z klubami, które tę prawdę już odkryły. Czasem naprawdę bardzo dawno temu.
Oglądając rywalizację Jagiellonii z Bodoe/Glimt, można było być rozczarowanym, że polski klub znów nie awansował do Ligi Mistrzów, że miejsce w szeregu pokazali mu Norwegowie, z którymi jeszcze niedawno wygrywały Legia Warszawa i Lech Poznań i że różnica klas była jednak trochę zbyt duża. Jednocześnie jednak można było, zwłaszcza w rewanżu, mieć przyjemne, wręcz budujące poczucie, że na tle ofensywnie nastawionego, nowocześnie grającego przeciwnika, który już od kilku lat notuje w Europie warte odnotowania wyniki, Jagiellonia uprawia tę samą dyscyplinę sportu. Uprawia gorzej, ale wie, o co w niej chodzi. Nie sprawia przykrego wrażenia, jakie często towarzyszy meczom reprezentacji Polski na wielkich turniejach, że – niezależnie od wyniku – ze swoim staroświeckim graniem nie pasujemy do tego grona. Bodoe/Glimt wyglądało jak zespół, którym Jagiellonia chciałaby być. Jagiellonia wyglądała jak zespół, którym Bodoe/Glimt też musiało kiedyś być, zanim wyrobiło sobie markę w Europie. Była Jagiellonia zespołem, który szedł po tej samej drodze, ale był na dużo wcześniejszym etapie.
JAGIELLONIA, CZYLI INNE OCZEKIWANIA
Do występów Jagiellonii w Europie przykładam inną miarę niż do klubów, które w poprzednich latach sięgały po mistrzostwo Polski i albo tradycyjnie należą do polskiej elity, albo wdarły się do niej w ostatnich sezonach dzięki sporym nakładom. Być może to niesprawiedliwe, być może krzywdzące, ale w rzeczywistości powinno być nobilitujące: Legia Warszawa, Lech Poznań, potem także Raków Częstochowa budowały już europejskie doświadczenia, szykowały się na nie, trzeba od nich oczekiwać zdobywania punktów do rankingu i notowania odpowiednich wyników.
Skandale, kompromitacje, upokorzenia. Zbrukana reputacja Ajaksu Amsterdam
Jagiellonia to na razie przypadek odrębny. Rok w rok przeciętniała. Była ligowym średniakiem, który stoczył się na granicę strefy spadkowej. W spektakularny sposób odżyła, sięgając po mistrzostwo, będące dla niej epokowym sukcesem i celem samym w sobie. Europa to dodatek, coś, co zdecydowanie ma prawo przerosnąć klub, który tak szybko urósł w ostatnich kilkunastu miesiącach. Moje oczekiwania zakończyły się na wyeliminowaniu Poniewieża. Gdyby Jagiellonia tego nie zrobiła, byłbym rozczarowany. Wszystko ponad to przyjmę już ze zrozumieniem. Nie uznam za wielki sukces, ale nie będę trąbił, jaka to wielka kompromitacja.
Starcia z Bodoe/Glimt, nadchodzące z Ajaksem, powinna Jagiellonia potraktować jako lekcje. Określenie poziomu. Różnicy dzielącej klub od miejsca, w którym chciałby być. Czołówka polskiej ligi już kilka razy pokazała w ostatnich latach, że ma bardzo niski próg wejścia. Stawka w Ekstraklasie jest na tyle wyrównana, że stosunkowo łatwo przebić się z drugiego szeregu w okolice szczytu. Albo nawet na sam szczyt. Częstotliwość, z jaką wpadają w kryzysy kluby pokroju Legii, Lecha czy Rakowa, otwiera furtkę dla zespołów, które jeszcze wczoraj były średniakami, a dziś już przyszywa się im nad herbem gwiazdki. Dla Piasta Gliwice, który w kilkanaście miesięcy przebył drogę od prawie spadkowicza, do mistrza. Dla Jagiellonii. Ale w pewnym sensie też dla Rakowa, któremu powinno pójść trochę trudniej przebijanie się ze środka tabeli II ligi do mistrzostwa Polski. Wystarczy kilka-kilkanaście dobrych miesięcy, szczęśliwy splot okoliczności w postaci kryzysu rywali, dwa udane okna transferowe, jedna trafiona nominacja trenerska i już mogą cię nazywać mistrzem Polski.
NISKI PRÓG WEJŚCIA NA SZCZYT
Nie wszędzie tak się dzieje. A właściwie jest bardzo niewiele miejsc, w których coś takiego jest możliwe. W Lipsku koncern Red Bulla pompuje od lat setki milionów euro, zatrudnia znakomitych trenerów i dyrektorów sportowych, którzy wynajdują fenomenalnych piłkarzy, ale mistrzostwa Niemiec jeszcze to nie dało. W Czechach bardzo trudno komuś z drugiego szeregu przebić się ponad Spartę i Slavię Praga oraz Viktorię Pilzno. Swoje elity mają Holendrzy, Turcy, Portugalczycy, Serbowie czy Chorwaci. Owszem, niespodziewani mistrzowie zdarzają się nie tylko w Polsce, ale jednak u nas rotacja na szczycie jest ponadprzeciętna w skali Europy. Jagiellonia została tego najświeższym beneficjentem.
Trener Siemieniec nauczył zespół grania w sposób, który w różnych europejskich ligach jest już standardem. Z bramkarzem rozgrywającym we własnym polu karnym pod presją rywala. Ze stoperami posyłającymi podania przez dwie linie. Z bocznymi obrońcami schodzącymi do środka, by ułatwiać rozgrywanie ataków pozycyjnych. Z chęcią ciągłego posiadania piłki, narzucania warunków gry każdemu rywalowi, z niezważaniem na błędy i traktowaniem ich jako części procesu, z ryzykiem ponoszonym przy wychodzeniu spod pressingu jako niezbędnym elementem dążenia tam, gdzie chce się dojść. W Jagiellonii nie założyli przed poprzednim sezonem, że ich celem jest mistrzostwo Polski i trzeba do niego dążyć „z Bogiem lub choćby mimo Boga”. W Jagiellonii założyli, że ich celem jest granie w określony sposób i rozwijanie dzięki temu drużyny oraz poszczególnych piłkarzy. Mistrzostwo Polski było nadspodziewanie szybkim efektem tego rozwoju, niejako jego skutkiem ubocznym.
Problem w tym, że takich Adrianów Siemieńców jest w Polsce niewielu, a już zwłaszcza w klubach ekstraklasowych. Na tle tzw. pragmatyków, trenerów obsesyjnie przywiązanych do pracy bez piłki, łatwiej było zrobić różnicę grą z piłką przy nodze, nawet nie mając najlepszych w lidze piłkarzy. W lidze, w której rozgrywanie od bramki częściej kończy się stratą, niż wyjściem spod pressingu, Jagiellonii łatwiej było się wyróżnić. Gdyby w kraju była stabilna elita, dla której tego typu granie to standard, Jagiellonia wcześniej zderzyłaby się ze ścianą. Trafiła na kogoś, kto lepiej wykorzystywałby jej pomyłki w obronie, kto umiejętniej zakładałby pressing, komu nie byłoby tak łatwo zabrać piłkę. Ale akurat wszyscy mieli sezony przejściowe, więc najgroźniejszym rywalem Jagiellonii w grze o mistrzostwo był Śląsk Wrocław, który sam chwilę wcześniej walczył z nią o utrzymanie. Nie umniejszając w żaden sposób pracy wykonanej w Białymstoku, ale są kraje, w których trzeba zrobić trochę więcej, by zasłużyć na mistrzostwo.
DROBNE ZASTRZYKI PEWNOŚCI SIEBIE
Dlatego te puchary to dla Jagiellonii żaden pocałunek śmierci, tylko błogosławieństwo, bo na własnej skórze można poczuć, że trener Siemieniec pokazał zespołowi dopiero początek drogi, raptem zalążek tego, czym mógłby być. Trener Kjetil Knutsen swój sposób na grę szlifuje w Bodoe już od blisko siedmiu lat, w Ajaksie ofensywny, dominujący futbol wysysa się z mlekiem matek. Sam trener Jagiellonii też może zobaczyć na tle takich rywali, ile jeszcze musi zrobić, ile poprawić, by przy zachowaniu jego pomysłu na futbol, wznieść zespół na przynajmniej solidną europejską piłkę. To potencjalnie doskonały poligon doświadczalny, okazja do chłonięcia wiedzy i spostrzeżeń, podnoszenia poziomu i budowania wiary w siebie. To mogą być małe kroki, drobne zastrzyki, ale w dłuższej perspektywie bezcenne. Gol strzelony Bodoe/Glimt na wyjeździe, wyjście spod pressingu Ajaksu, przeprowadzenie jakiejś udanej ofensywnej akcji na tle dobrego europejskiego rywala. To może dać piłkarzom więcej poczucia własnej wartości niż jakiś przepchnięty szczęśliwie mecz Ekstraklasy, po którym wszyscy mówią, że liczy się wynik, bo o stylu nikt nie będzie pamiętał.
Jest jednak jeden warunek, by nauka nie poszła w las. Jagiellonia nie może, zrażona ewentualnymi niepowodzeniami, porzucać drogi, na którą weszła. Pracując w jednym klubie od 16 miesięcy, Siemieniec już jest piątym wśród najdłużej zatrudnionych trenerów Ekstraklasy. Jeśli dokończy sezon na stanowisku, czyli dotrwa do drugiej rocznicy pracy z pierwszą drużyną w Białymstoku, na pewno jeszcze w tym rankingu podskoczy. Tak naprawdę dopiero teraz będzie jednak miał okazję uczyć się zawodu w praktyce. Rywalizować z drużynami europejskiego formatu, zastępować liderów sprzedawanych po udanym sezonie, grać na trzech frontach, radzić sobie z rosnącymi ambicjami otoczenia, ale też szefów, wreszcie przekonywać piłkarzy, że w meczach z rywalami znacznie górującymi nad nimi umiejętnościami indywidualnymi też nie można się bać, też trzeba próbować grać swoje. To trenerski uniwersytet dla 32-latka. I świetnie się składa, że w ostatnich sezonach tego rodzaju doświadczenia zbierają młodzi polscy trenerzy – przed rokiem Dawid Szwarga, teraz Siemieniec. Jeśli tego typu przypadków będzie więcej, być może najbogatsze polskie kluby będą przychylniejszym okiem patrzeć na trenerów z rodzimego rynku i szukając kogoś z doświadczeniem w Europie, nie zawsze będą musiały go znajdować za granicą.
Polskim klubom najbardziej brakuje ciągłości. Nie tylko pracy jednego trenera, ale w ogóle kontynuacji. Tego, żeby punkty żmudnie zbierane do rankingu w jednym sezonie, konsumować w kolejnym. By doświadczenia kolekcjonowane w jednej przygodzie pucharowej, nie trafiały do szuflady, której nikt nigdy nie otworzy. By sprzedaż jednego czy drugiego piłkarza nie kończyła historii sukcesu całego zespołu, a zmiana trenera nie wywracała do góry nogami pomysłu klubu na to, jaki futbol chce prezentować. Ajax od czasów Cruyffa miał przecież dziesiątki trenerów. Jego futbol jest jednak większy niż wyobrażenie jednego czy drugiego trenera. Dopiero tego rodzaju ciągłość – choć amsterdamski klub to oczywiście przypadek ekstremalny – może wytworzyć piłkarską kulturę klubu. Sposób, w jaki robią to w danym miejscu.
POCZĄTEK DROGI
Ofensywnie myśląca, odważna, nastawiona na grę do przodu Jagiellonia to na razie okamgnienie. Każdy kibic doskonale pamięta Jagiellonię grającą zgoła przeciwnie – defensywną, bojaźliwą, nastawioną pragmatycznie. Żeby powstało coś trwałego, potrzebna jest wieloletnia praca w tym samym kierunku, na różnych szczeblach, nie wyłączając akademii. Kluby lubią mówić o DNA, ale niewiele naprawdę je ma. Jagiellonia na razie się do nich nie zalicza, sprawa jest zbyt świeża. Dziś to nie DNA klubu, tylko pomysł na grę zaproponowany konkretnej grupie ludzi przez jednego trenera, wspierany przez jednego dyrektora sportowego. W tym sensie w ogóle niedziwne, że rywale, którzy faktycznie takie DNA mają, górują nad Jagiellonią automatyzmami, pamięcią mięśniową zawodników, ich nawykami. Gdyby nie górowali, źle by to świadczyło o ich wyszkoleniu.
W tym sensie kluczowe będzie jednak zrozumienie otoczenia dla sytuacji, w jakiej Jagiellonia się znajduje. Życzę Jagiellonii pięknych europejskich wieczorów, ale równie dobrze mogą to być miesiące pełne porażek w Europie i punktów niedopisywanych do rankingu. To mogą być miesiące, w których Jagiellonia niekoniecznie będzie się biła o kolejne trofea, będzie przegrywała w lidze częściej, niż ostatnio przyzwyczaiła. Nie chodzi o to, by lekceważyć sygnały alarmowe, akceptować porażki, czy godzić się na ewentualny drastyczny zjazd w tabeli. Lecz o to, by nie eskalować sytuacji, gdy nie jest to niezbędne. Bóle wzrostowe prawdopodobnie dopiero się zaczną. Ale bez nich nie powstanie w Białymstoku średniej klasy europejski zespół.
Kiedyś marzono w Polsce o budowaniu potęg, wielkich marek europejskich. Dziś marzenia można mieć skromniejsze. Chciałbym, by Jagiellonia pozwoliła trenerowi Siemieńcowi pracować tak długo, jak Bodoe/Glimt Knutsenowi, zbierać doświadczenia, robić to, co robi, ale długofalowo. By pozwoliła rozbić Romę, ale i przegrać z nią 0:4. Przetrwać odpadnięcie z Lechem i lanie od Arsenalu. Wypromować zawodnika do Milanu i przyjąć go z powrotem po nieudanej europejskiej przygodzie. Zdobyć mistrzostwo, ale też ze zrozumieniem przyjąć sezon, w którym się to nie udało. Trener Knutsen dwa razy przegrywał eliminacje Ligi Mistrzów. Prowadził drużynę w europejskich pucharach 56 razy, a ogółem w 285 meczach. Przed szansą awansu do Ligi Mistrzów po wygranym pierwszym spotkaniu z Crveną zvezdą Belgrad stanie dopiero za 287. razem, w którym poprowadzi zespół. Dla Adriana Siemieńca mecz z Ajaksem będzie dopiero 56. w roli trenera Jagiellonii. Niech to, jak szybko wszystko mu wyszło na krajowym podwórku, nie zmieni niczyjej perspektywy: w Europie nasz futbol klubowy jako całość ma do nadrobienia całe lata tkwienia w drewnianych chatkach. Nie da się tego zrobić w 16 miesięcy nawet bardzo dobrej pracy.
WYSOKIE STANDARDY WYGRYWAJĄ
Lubiany przez Siemieńca serial Ted Lasso, któremu trener Jagiellonii zawdzięcza zgrabną ksywkę „Ted Podlasso”, przynosi – uwaga, będą spoilery — zakończenie bardzo pasujące do wyzwań, przed jakimi stają białostoczanie w Europie. Po trzech sezonach perturbacji, w których AFC Richmond, drużyna Lasso, najpierw spada z Premier League, a potem do niej wraca, dochodzi do jej spektakularnej przemiany, która pozwala sensacyjnie bić się z Manchesterem City o mistrzostwo. Richmond sukcesywnie przesuwa się w tabeli coraz wyżej, wygrywa mecz ostatniej kolejki, wprawiając w mistrzowską gorączkę całe klubowe otoczenie. Rozstrzygnięcie meczu toczonego równolegle w Manchesterze poznajemy dopiero dzień później na lotnisku, gdy Lasso jest pocieszany przez napotkanego kibica: „City było za mocne”.
Nawet w bajkowej historii, będącej wytworem wyobraźni scenarzystów, doskonała praca, spektakularny rozwój całego klubu i drużyny oraz genialne kompetencje miękkie trenera nie wytrzymują ostatecznie zderzenia z kimś, kto ekstremalnie wysokie standardy utrzymuje już od lat. W tym sensie oczekuję od Jagiellonii w Europie tylko jednego: by wszystko, co w niej zrobi, służyło rozwojowi, podnoszeniu standardów, wchodzeniu na wyższy poziom. To w dłuższej perspektywie da więcej niż wyrzeczenie się odważnego grania, byle trochę zwiększyć szansę na szczęśliwy remis w najbliższym meczu. O to, że Adrian Siemieniec tak właśnie podejdzie do europejskiej przygody, można być raczej spokojnym. Pytanie, czy takie podejście spotka się ze zrozumieniem w polskim środowisku piłkarskim, które ma problem z długofalową pracą.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Kulisy walki Hamulicia z drzwiami. “Był nieskuteczny, irytował się”
- Pierwszy zwolniony trener w pierwszej lidze. Spadkowicz z Ekstraklasy reaguje
- “Lechia nie płaci piłkarzom, a jest dopuszczona do rozgrywek. To zaburzenie rywalizacji”
Fot. Newspix