Maciej Ryszczuk od 2020 roku jest członkiem sztabu Igi Świątek. Jako trener przygotowania fizycznego Polki doprowadzał ją do największych sukcesów. Na igrzyskach będzie mieć jednak troje zawodników – poza Igą również Damiana Czykiera i Jakuba Szymańskiego, bo współpracuje również z naszymi płotkarzami. Czym różni się trening do tenisa i do biegu przez płotki? Jaki był najtrudniejszy moment w jego pracy z Igą? Czym różnią się Piotr Sierzputowski i Tomasz Wiktorowski, dwaj trenerzy Igi Świątek, z którymi pracował? I wreszcie: jakie wyniki “swoich” zawodników uzna za satysfakcjonujące?
SEBASTIAN WARZECHA: Jesteśmy po Wimbledonie, wcześniej było Roland Garros, teraz znowu czas na Paryż. Czy przygotowanie zawodniczki zmienia się przy takich przeskokach z mączki na trawę i z powrotem? To w końcu diametralnie różne nawierzchnie.
MACIEJ RYSZCZUK: Tak naprawdę zmienia się niewiele. Trenujemy przez cały rok tak, by nie wprowadzać dużych zmian w zależności od nawierzchni. Zmieniają się elementy taktyczne, trochę też techniczne – pod względem poruszania, przygotowania do uderzenia czy pracy na nogach. W zależności od nawierzchni dodajemy więc nieco więcej ćwiczeń na przywodziciele, trochę w pozycjach niższych, odpowiednie kąty na stawy kolanowe czy biodrowe. To tego typu zmiany. Innego dużego wpływu na przygotowania nawierzchnia nie ma.
Czy w takim razie igrzyska były w waszym planie obecne od początku? Czy jednak wszystko szło krok po kroku i pojawiły się tak naprawdę dopiero teraz, po Wimbledonie?
I tak, i nie. Igrzyska oczywiście były w planie przygotowań, wpisywaliśmy to w kalendarz jako jeden z turniejów. Ale szczegółowe planowanie zazwyczaj jest krótkoterminowe. Owszem, mamy ogólny zarys tego, gdzie i jak chcemy grać, ale to wszystko zmienia się podczas sezonu. Bo nie wiemy, jak długo Iga będzie na danym turnieju, jak przebiegną podróże, czy wszystko będzie dobrze zdrowotnie. Igrzyska były więc w planie, ale to planowanie następuje na krótkim dystansie, jeden-dwa turnieje do przodu. A czasem nawet krócej.
Jak dużo zmian musieliście więc wprowadzać w tym roku?
Tak naprawdę wprowadzamy je cały czas. To nie tak, że z góry coś ustalimy i tak będzie. Nie jesteśmy w stanie ułożyć planu treningowego na więcej niż dwa-trzy dni do przodu. Główne założenia – owszem. Ale reszta jest bardzo elastyczna. Wiele zależy od samopoczucia Igi, tego czy gramy turniej, czy akurat nie. Jak jest potrzeba, to wprowadzamy dzień wolny. Jeśli trzeba docisnąć, to dokładamy czegoś więcej. Te zmiany są wprowadzane bez ustanku. Dużo było ich w tym sezonie, bo im więcej gramy, tym więcej się ich pojawia.
W wywiadzie dla Eurosportu mówiłeś, że Iga jest perfekcjonistką. Trudno jest stanąć naprzeciw jej oczekiwaniom i wymaganiom?
Iga sama mówi, że jest perfekcjonistką. Bardziej jednak jest nią dla siebie, bo to ona chce i musi wykonywać wszystkie elementy dobrze. Niekoniecznie ma to duży wpływ na naszą pracę. O tyle, że czasem trzeba jej przekazać, że jakieś błędy po prostu mogą się zdarzyć. I że musi sobie dać więcej przestrzeni na popełnianie własnych błędów, ale też na błędy popełniane przez przeciwniczki. Tu chodzi o to, że nie musi się cieszyć tylko z własnych winnerów, ale też z akcji, w których punkty wypracowała sobie w inny sposób, gdy przeciwniczki mylą się pod wpływem tej pracy.
Sztab Igi Świątek, Maciej Ryszczuk drugi od lewej.
A czy to u Igi i tak nie zmieniło się przez ostatnie lata? Gdy porównuję na przykład 2021 rok z obecnym sezonem, to mam wrażenie, że tak. Choćby mecz z Naomi Osaką na Roland Garros wydaje mi się dobrym przykładem.
Czy się zmieniło? Może po prostu mniej tego pokazuje na zewnątrz, choć myślę, że nadal trudno jest jej radzić sobie z własnymi błędami. Może jednak faktycznie jest w tym lepsza, niż wcześniej. Nadal to jednak gdzieś w niej siedzi, zwłaszcza, że mówiliśmy o perfekcjonizmie – tego się nie da uniknąć. Czy cieszy się z błędów rywalek? Pewnie nie do końca. Iga lubi zdobywać punkty dzięki swojej grze. Ale krok po kroku próbujemy to wszystko zmieniać.
A co wy, jako sztab, możecie zrobić, gdy – jak w meczu z Naomi właśnie – sytuacja jest na ostrzu noża i o wszystkim decyduje kilka kluczowych punktów?
Z trybun możemy tak naprawdę powtarzać te same utarte schematy, o których Iga i tak wie, że działają. A często po prostu tam siedzieć i być, żeby mogła na nas popatrzeć czy coś sobie rzucić pod nosem w naszym kierunku. Rozładować emocje. Czasem poczekać na jakąś podpowiedź, hasło. Bo bywa, że przypomnimy jej o poruszaniu, oddechu czy innym technicznym albo taktycznym elemencie, który przynosi jej najwięcej punktów. A my – przynajmniej ja – przeżywamy każdy mecz. Wiadomo, że nie jest to proste, gdy się po prostu siedzi i nic nie można zrobić, może oprócz bicia braw.
Pracujecie z Igą już długo, nawet trener Wiktorowski dobija do trzech lat stażu. Jak obecnie wygląda jej podejście do was? Dopytuje, upewnia się o szczegóły, czy ufa całkowicie temu, co mówicie i radzicie?
Pracujemy już faktycznie długo, ja sam ponad cztery lata. W większości wypadków Iga nam ufa, ale jeśli coś pójdzie nie tak, albo ma gorszy okres treningowy, to dopyta: „czemu tak? Czemu to? A może lepiej tak i tak?”. Często chce dużo rzeczy nadzorować sama. Czasem jest to niepotrzebne, ale możemy to zrzucić na karb tego perfekcjonizmu, ciągłego dążenia do bycia lepszym.
Tak naprawdę jednak wiele aspektów trzeba raczej pielęgnować, utrzymać na tym samym poziomie, niż cały czas dokładać do pieca. Bo w końcu dochodzi się do granicy, którą nie bardzo można przesunąć, a po prostu trzeba utrzymać na tym samym poziomie w ciągu sezonu. Ona potem przesunie się sama.
W takim razie w jakich aspektach Iga jest już na poziomie, gdzie skupiacie się na ich utrzymaniu, nie ulepszaniu?
Muszę zaznaczyć, że to nie jest tak, że Iga już dotknęła sufitu. Chodzi raczej o to, że jeżeli robimy „utrzymanie”, tak to nazwijmy, danej cechy, to gdy uda nam się utrzymywać ją w seriach, powtórzeniach, ostatecznie granica ostatecznie sama się poprawi. Modelujemy sobie to wszystko objętością, intensywnością. Jeżeli Iga obecnie jest w stanie wykonać na przykład osiem sprintów z tą samą prędkością, po czym potem ta prędkość spada, ale po jakimś czasie jest już w stanie wykonać ich dziewięć, to ta podłoga nam się podnosi.
Są też elementy techniczne, na przykład prędkość forehandu – często nie ma sensu skupiać się nad tym, by to przyspieszyć. Raczej wolimy utrzymywać celność, dokładność uderzeń na tej samej prędkości. I kiedy to już będzie taki poziom, że ta „trafialność” będzie wysokoprocentowa, to prędkość też samoczynnie pójdzie do góry.
Mówisz o powtarzalności, więc zapytam: jak to jest, że w kobiecym tenisie pojawia się tyle zawodniczek, które osiągają nagły sukces, a potem często znikają? Nie wiem, jak będzie z Jasmine Paolini, ale jej historia sukcesu jest w tej chwili niezwykła. Dwa finały wielkoszlemowe z rzędu, a rok temu 50. miejsce, które i tak wydawało się dla niej szczytem marzeń.
Ogółem u kobiet – choć ich tenis i tak jest teraz dość stabilny – chodzi o kwestie wytrzymałościowe, fizyczne, ale też psychiczne. Do tego dochodzi dobre planowanie wszystkich startów i tak dalej. Skądś się bierze to, że jest niewiele zawodniczek, które są w stanie utrzymywać rok do roku formę i mieć podobną liczbę punktów, a sporo jest takich „skoków”, o których wspomniałeś.
Paolini może teraz utrzymać formę, bardzo jej tego życzę. Im więcej jest konkurencji na topie, tym bardziej motywuje to do pracy. Ale myślę, że tu też się pojawiają takie aspekty, że dziewczyny zaliczają „wystrzały”, gdy reszta stawki jest zmęczona. Czyli po paru turniejach następujących jeden po drugim. Na mączce to okres Stuttgart-Madryt-Rzym, wtedy zdarza się to na Rolandzie, a czasem już w Rzymie. Albo przy okazji Indian Wells i Miami czy Cincinnati i turnieju w Kanadzie. Wimbledon niedługo po Roland Garros też robi swoje. Dziewczyny są czasem po prostu w stanie „wstrzelić się” na zmęczone rywalki.
Jaki był najtrudniejszy moment w twojej pracy z Igą?
Trudno chyba wskazać jeden. Było ich kilka. Uraz żeber, uraz tylnej grupy mięśni uda, co działo się w zeszłym roku. To są takie różne momenty. Podobnie te, gdy mamy inną wizję, zdanie na jakiś temat i dochodzi do spięć. W ciągu tych czterech lat były ze dwie takie chwile, że to wszystko stało już na ostrzu noża, każdy obstawał przy swoim. Mogło to się potoczyć w dwie strony – jedna to ta, gdzie każdy idzie w swoją stronę, a w drugiej mogliśmy sobie to wyjaśnić i kontynuować współpracę. Takie sytuacje są normalne przy tak długiej współpracy na światowym poziomie rywalizacji, gdy spędza się ze sobą więcej czasu niż z własną rodziną.
Trudny był też moment, gdy Iga zakończyła współpracę z Piotrem Sierzputowskim. Wtedy też nie byłem pewien, jaki ma plan na przyszłość w kontekście nowego trenera. Musiałem usiąść, przemyśleć, zastanowić się nad wszystkim. Też dlatego, że to Piotrek niejako ściągnął mnie do teamu. Porozmawiałem z Piotrkiem i Igą, jak to dalej ma wyglądać i wtedy zdecydowałem się kontynuować współpracę w nowym składzie.
Czym w takim razie różnią się Piotr Sierzputowski i Tomasz Wiktorowski i co ten drugi zmienił, że Iga tak szybko poszła “do góry”? Ale też czym kupił ciebie, że współpracowałeś i współpracujesz do dziś z Igą i jej sztabem?
To zupełnie dwaj inni trenerzy. Piotrek był w tamtym momencie młodym, uczącym się i zdobywającym większe doświadczenie trenerem, który jako pierwszy w Polsce osiągnął taki sukces. W dodatku prowadząc zawodniczkę od juniorskich czasów i przechodząc do seniorskich. A Tomasz Wiktorowski to doświadczony szkoleniowiec, z ukształtowaną wizją pracy oraz obrazem zawodniczek, które chce prowadzić.
Co się zmieniło? Weszło właśnie to doświadczenie. Tomek wdrożył swoją wizję, pokazał Idze, jakie są jej mocne strony, które na tę chwilę są w stanie dać jej wygranie w większości turniejów, o ile nie w każdym. Zbudował większą wiarę w jej narzędzia tenisowe. A czym mnie kupił? Tak naprawdę nie kupił, bo nie musiał. Na dalszą współpracę z Igą zdecydowałem się, gdy jeszcze nie było wiadomo, czy Tomasz Wiktorowski będzie trenerem na dłuższą metę. Potem to wyszło samo z siebie. Tomek jest profesjonalistą, ale i dobrym kolegą. Obaj liczymy się ze swoim zdaniem, potrafimy dyskutować, używając profesjonalnych argumentów. Znamy się na tym, co robimy i szanujemy swoje zdanie.
Iga Świątek i jej sztab – od lewej: Daria Abramowicz, Tomasz Wiktorowski, Maciej Ryszczuk – z trofeum za wygranie Roland Garros.
Czy da się odczuć w sztabie jakieś rosnące napięcie związane z igrzyskami? Wiadomo, że dla Igi to ważna impreza, to raz. Dwa – na mączce, a to dopiero drugi taki przypadek od powrotu tenisa na igrzyska. Trzy – odbywająca się raz na cztery lata. Presja jest większa, niż przy okazji turniejów wielkoszlemowych?
Chyba jest taka sama, jak przed każdym większym turniejem. Wiadomo, że każdy podchodzi do tego nieco osobiście. Pewnie trzeba by zapytać Igi, co jej tam w duszy gra. Na pewno są ludzie, którzy traktują to wyjątkowo, a są też tacy, którzy ze względu na wpływ igrzysk na tenisowy tour nie do końca się nimi przejmują. Dla mnie – przez to, że jestem związany ze sportami drużynowymi, czyli siatkówką, i lekką atletyką – igrzyska zawsze były najjaśniejszym punktem w karierze sportowca. Podchodzę do nich z dużym szacunkiem i entuzjazmem, że mogę być częścią polskiej kadry podczas takich zawodów.
No właśnie, czekasz na te igrzyska z perspektywy kogoś, kto chce je przeżyć w pełni? Bo te w Tokio, nie ma co kryć, były anomalią pod względem covidowym. Wszystko wyglądało inaczej, niż zwykle.
Z jednej strony tak, bo te w Tokio to były moje pierwsze igrzyska. I podobno nie było to takie przeżycie, jak to zwykle ma miejsce. Aczkolwiek cały ten czas spędzaliśmy w wiosce ze wszystkimi najlepszymi sportowcami świata, więc i tak było niezwykłe doświadczenie. Teraz też nie do końca będę w stanie to przeżyć, bo z różnych względów nasz team będzie mieszkać poza wioską, by jak najlepiej przygotować się do turnieju i wszystko odpowiednio zaplanować.
Chciałem cię zagadnąć o pracę “sprzed Igi”. Z jednej strony pomagałeś lekkoatletom – wspomina cię przecież między innymi Tomasz Majewski – a z drugiej pracowałeś na przykład z Timeą Babos i Kiki Mladenović, całkiem uznanymi tenisistkami z zagranicy. Spory rozrzut. Jak do tego wszystkiego doszło?
Ze sportem byłem związany od zawsze. Jako dzieciak przez wiele lat grałem w piłkę nożną. Później była siatkówka, na trochę lepszym i wyższym poziomie, ale w międzyczasie studiowałem fizjoterapię i rehabilitację. I tak trafiłem do Centrum Rehabilitacji Sportowej u Tomka Wilińskiego. A że Tomek był związany z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki, to wysyłał mnie na obozy i zgrupowania w Spale, żebym spróbował się sprawdzić w tej dyscyplinie. Zresztą z lekkoatletyką miałem do czynienia w szkole sportowej, do której chodziłem. Nawet sam trochę biegałem.
Tak się to zaczęło. Tomek Wiliński był fizjoterapeutą Tomka Majewskiego, więc zacząłem pracować z całą grupą rzutową. Tam było sześć osób, super zespół, pod opieką trenera Henryka Olszewskiego, obecnego prezesa PZLA. Z nami pracowało też wielu świetnych fizjoterapeutów, między innymi Krzysztof Guzowski, który wtedy jeździł na turnieje z Agnieszką Radwańską. I gdzieś tam od słowa do słowa zostałem polecony do Sofii Żuk – Rosjanki, która przebywała właściwie cały czas w Stanach. Była wtedy pod opieką IMG Academy na Florydzie, jej menadżerem był Kanadyjczyk polskiego pochodzenia. Łatwo było nam się komunikować. Pojechałem tam na okres próbny, a trenerem Sofii został wówczas Nick Horvat. Współpraca ładnie nam się układała. Potrafiliśmy się dogadać, merytorycznie porozmawiać, argumentując swoje potrzeby i wizje. Zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi.
Gdy Sofia zmieniła trenera, Nick podjął pracę z Timeą Babos, która też szukała fizjoterapeuty. Nick zwerbował mnie do siebie. Rankingowo dawało to dużo lepsze możliwości. Poza tym było też bliżej, nie musiałem siedzieć w Stanach, a miałem wtedy narzeczoną, więc myślałem o przyszłości. Do Budapesztu jest jednak znacznie bliżej z Polski. I tak zacząłem pracować z Timeą, do dziś się z nią zresztą przyjaźnię, mamy bardzo dobry kontakt. Poprzez Timeę z kolei zacząłem współpracę z Kiki Mladenović, bo były partnerkami deblowymi. A później, gdy ludzie już wiedzą, jak pracujesz i jakie są wyniki twoich zawodników, to albo jesteś pożądaną osobą, albo jedną z kolejnych, które pojawiły się w tourze.
I w końcu trafiłeś do sztabu Igi. Jak wspominasz pierwsze wygrane przez nią Roland Garros? Było zaskoczeniem? Do teamu dołączyłeś tak naprawdę niedługo wcześniej, a w Paryżu zanotowałeś podwójny sukces, bo Timea zgarnęła przecież tytuł w deblu.
Tak, do sztabu dołączyłem trzy miesiące wcześniej, zanim jeszcze tour ruszył na powrót po pandemii. Mieliśmy parę tygodni okresu przygotowawczego, w międzyczasie zagraliśmy turnieje pokazowe w Pradze, potem US Open i Rzym, a w końcu Roland Garros. Jak wspominam to zwycięstwo? Patrząc z perspektywy czasu sama wygrana była zaskoczeniem. Ale już na turnieju Iga swoją grą pokazywała, że są szanse na bardzo dobry wynik. To już trochę „zamglone” czasy, parę triumfów temu. A do tego to wszystko covidowe, więc było bardzo kameralne. Nie było nawet miejsca i czasu na świętowanie. Wszystko działo się dość szybko i w zakamarkach.
Na igrzyska poza Igą jadą też dwaj płotkarze, z którymi współpracujesz. I tak się składa, że współpraca ta daje dobre efekty. Damian Czykier i Kuba Szymański nakręcają się wzajemnie wynikami, widać to po nich?
Tak, nakręcają się. Pracują w tej samej grupie, większość czasu spędzają razem. Stworzyliśmy im – razem z Mikołajem Justyńskim [trenerem od płotków – przyp. red.] – takie warunki, by mogli skupić się na treningach i na sobie, a nie zajmować się innymi rzeczami. Mają wynajęte mieszkanie, gdzie razem spędzają czas między treningami i omawiają niektóre rzeczy. Są razem na dobre i na złe. Nakręcają się i jak przychodzi co do czego, mogą rywalizować na najwyższym poziomie.
Mieszkanie? Skąd taki pomysł?
Chcieliśmy stworzyć grupę w jednym miejscu, bo inaczej każdy był rozrzucony po mapie Polski i trudno było tego wszystkiego pilnować, weryfikować, jak to wygląda na treningach i w ramach tego wprowadzać zmiany techniczne. Trener Mikołaj musiałby jeździć od jednego punktu do drugiego. Chcieliśmy – na modłę zagranicznych akademii sportowych wprowadzić to w życie u nas. By mieć takie jedno miejsce, a grupa się zżyła i wzajemnie nakręcała. No i żeby można było to wszystko kontrolować.
Jakub Szymański (po lewej) i Damian Czykier. Fot. Newspix
W grupie była też Klaudia Wojtunik, której do minimum olimpijskiego (12.77 s) zabrakło kilku setnych, choć ustanowiła życiówkę (12.84 s). Raz je zresztą nawet pobiła (12.67 s), ale przy nieregulaminowym wietrze. A w rankingu punktowym była tuż pod kreską, też o krok od igrzysk. Jest rozczarowanie tym, że nie udało się trafić do Paryża czy radość z powodu życiowych rezultatów?
Oczywiście, że jest rozczarowanie, ale myślę, że bardziej wobec swoich oczekiwań na ostatniej prostej. Bo nie oszukujmy się – na początku sezonu letniego na 100 metrów przez płotki, nikt nie dawał Klaudii najmniejszych szans, w walce o awans na igrzyska. A było blisko. Przydarzyło się troszeczkę pecha, trochę wyszedł też brak doświadczenia, choćby na mistrzostwach Polski [Klaudia nie weszła tam do finału po błędzie w eliminacjach – przyp. red.]. Ale jestem mega dumny z Klaudii za walkę, progres, który wykonała i ciężką pracę, jaką wkłada w swój rozwój. I cieszę się z zaufania, jakie przejawia w kierunku moim oraz Mikołaja.
Wróćmy do chłopaków. Damiana udało się wam doprowadzić do czwartego miejsca na mistrzostwach świata, ale dziś wydaje się, że potencjał Kuby jest nawet większy. Jak myślisz, gdzie leży granica jego możliwości i co musi poprawić, by ją osiągnąć?
Czy potencjał Kuby jest większy? Myślę, że dużo tu wynika z tego, że Damian dość późno zaczął trenować w inny sposób. Miał sporo naleciałości ze starych metod treningowych. Dużo czasu zajęło mi przekonanie go, że można coś zrobić troszeczkę inaczej – na przykład że nie trzeba zajeżdżać się na każdym obozie, by potem człowiek przed startem ledwo chodził. Dużo się wzajemnie uczyliśmy, sprawdzaliśmy metody.
W przypadku Kuby było już dużo rzeczy przetestowanych, sprawdzonych, łatwiej to było zaimplementować. Ja już też jestem nieco mądrzejszy w tym temacie, podobnie Damian czy Mikołaj. Wszyscy wszystko analizujemy, staramy się dobrać jak najbardziej optymalne warunki do pracy i samych treningów.
Kuba na pewno ma duży potencjał, jednak dopiero niedawno zaczął trenować w sposób, jaki uważamy za słuszny. Jeszcze sporo jest do poprawy, duży zapas jest na przykład, jeżeli chodzi o aspekty siłowe, ale też w aspektach szybkościowych. Przede wszystkim chodzi jednak o elementy techniczne, które Kuba zaczyna gdzieś tam łapać. Z każdym startem wychodzi mu to coraz lepiej. Mam nadzieję, że jeszcze sporo poprawi w swoich czasach. U Damiana też można zresztą jeszcze sporo dorzucić. Pytanie, czy będzie na tyle zdeterminowany, by nadal dawać sobie w kość.
Czy między plotkami a tenisem jest duża różnica w przygotowaniu zawodników?
Jest sporo różnic, ale i wiele podobieństw. Jeżeli mówimy o przygotowaniu pod względem siłowym czy szybkościowym, to często są podstawowe, bazowe ćwiczenia, które wszędzie są takie same. Zwracamy czasem uwagę na detale, prędkości ruchu czy kąty pracy w stawach, ale to jest bardzo zbliżone – przysiad dla jednej czy drugiej osoby będzie taki sam.
Różnice polegają na poruszaniu się. W płotkach to bieg prostoliniowy, z elementami przejścia, przeskoku przez płotek. W tenisie to wielokierunkowe zmiany poruszania, przyspieszenie, hamowanie. A w sprintach to zazwyczaj tylko przyspieszanie, łapanie rytmu między płotkami, a potem utrzymywanie maksymalnej prędkości tak długo, jak się da.
ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl
Nie ma chyba co kryć, że treningi do obu tych dyscyplin mogą być monotonne. Jak więc tę monotonię przełamać?
Oczywiście, że treningi są monotonne. To praca jak każda inna. Jak ktoś pracuje w korporacji, w biurze, to też jest monotonne. Czasem trzeba zagryźć zęby i zrobić swoje. U nas jest możliwość czerpania z tej pracy satysfakcji podczas zawodów czy meczów. Gdy przychodzą trudne momenty staramy się coś zmienić. Wprowadzić jakieś gry, zabawy zespołowe. Albo zmienić środowisko, czyli na przykład pójść na gokarty czy plażę. Pokopać piłkę. Porobić cokolwiek innego.
Który medal bardziej by cię ucieszył – któregoś z chłopaków na płotkach czy Igi?
Nie ma to absolutnie znaczenia. Każdy kolor medalu w jakiejkolwiek dyscyplinie czy konkurencji, ucieszy niesamowicie. Może o tyle byłaby troszkę inna historia na płotkach, że tam byłoby to nie tak spodziewane, jak u Igi. Szanse są mniejsze. Ale na igrzyskach wszystko się może wydarzyć, wierzę we wszystkich i trzymam za nich mocno kciuki.
Jaki wynik w takim razie uznasz za zadowalający i u Igi, i u chłopaków?
Tak naprawdę u płotkarzy już sam udział w igrzyskach jest zadowalający. Jeżeli chodzi o Igę, to skoro jest światową jedynką, raczej pewne było, że się tam znajdzie. Chciałbym na pewno, żeby miała możliwość walki o medal. A chłopaki? Żeby wystartowali w finale. To byłyby dla mnie już naprawdę udane igrzyska.
ROZMAWIAŁ
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj inne teksty z odliczania przed Paryżem:
- Susza po Otylii. Czy polskie pływanie przełamie niemoc?
- Kamil Semeniuk: Celujemy w złoto igrzysk, ale każdy medal będzie sukcesem [WYWIAD]
- W Norwegii potraktowano go „jak białego murzyna”. Wrócił do Polski i spełnił marzenie
- Jedyna taka presja. „Na igrzyskach przegrywają ci, którzy chcą za bardzo”
- Stefano Lavarini: Uwielbiam grać w pokera. On ma coś z siatkówki [WYWIAD]