Do 15. roku życia nie wiązała z tenisem przyszłości, dopiero wtedy zaczęła trenować na poważnie. Długo nie lubiła twardych kortów, wręcz nie chciała na nich grać. Naturalnie więc pierwszy tytuł WTA zdobyła właśnie na takiej nawierzchni. Pochodzi z małej miejscowości we Włoszech, ale jej korzenie sięgają Polski i Ghany. Na korcie lubi być agresywna, ale potrafi też wyczekać i zmusić rywalkę do błędu. Zresztą czasem musi tak grać, ma w końcu 163 centymetry wzrostu. Jeśli pokona dziś Igę Świątek, zostanie… najniższą w historii mistrzynią wielkoszlemową w singlu. Przed wami Jasmine Paolini.
Jasmine Paolini. Sylwetka finalistki Roland Garros
Turniej jej życia
4-16. To bilans meczów Jasmine Paolini w turniejach wielkoszlemowych przed rozpoczęciem tego sezonu. Innymi słowy na szesnaście występów w głównej drabince, tylko czterokrotnie awansowała do drugiej rundy. W niej jednak zawsze przegrywała. Przełamanie nadeszło dopiero na tegorocznym Australian Open, w czym zapewne pomógł fakt, że pod koniec poprzedniego sezonu wspięła się w rankingu i w Melbourne po raz pierwszy w karierze była rozstawiona.
Stąd w pierwszych dwóch rundach trafiła na niżej notowane rywalki. Dianę Sznajder ograła w dwóch setach, 6:3, 6:4. Jeszcze szybciej – 6:2, 6:3 – poradziła sobie z Tatjaną Marią. W trzeciej rundzie powinna była trafić na Jelenę Rybakinę. Ale Kazaszka niespodziewanie uległa Annie Blinkowej, po tym fantastycznym meczu, zakończonym tie-breakiem trzeciego seta, w którym Rosjanka wygrała 22:20. Zmęczona, nie poradziła sobie jednak z Paolini. Włoszka wygrała 7:6, 6:4. Zatrzymała ją dopiero Anna Kalinska, inna z Rosjanek.
Tym jednym turniejem Jasmine i tak jednak niemal podwoiła swój wcześniejszy wielkoszlemowy dorobek, jeśli o liczbę wygranych chodzi. A co jeszcze istotniejsze – na Roland Garros jechała, wiedząc, że może swoje w Wielkim Szlemie osiągnąć.
Gdy teraz przygotowuje się do finału, może też myśleć o tym, że ledwie dwanaście miesięcy wcześniej – po porażce w drugiej rundzie w Paryżu – w tym samym okresie sezonu grała w Chorwacji, w turnieju rangi WTA 125. Tym razem została w stolicy Francji i to aż do samego końca. Po drodze miała trochę szczęścia do drabinki, oczywiście. Ale wykorzystała to fantastycznie.
Szczęście oznacza tu, że w sześciu meczach na drodze do finału, tylko raz mierzyła się z rozstawioną rywalką. Najpierw w dwóch setach ograła Darię Saville i lucky loserkę z USA, Hailey Baptiste. Potem zaczęły się trzysetowe starcia. Najpierw wyzwanie rzuciła jej Bianca Andreescu (grająca z chronionym rankingiem), czyli była mistrzyni US Open. Ale pokiereszowaną przez urazy Kanadyjkę stać było tylko na ugranie seta, w decydującym przegrała do zera. Podobnie Elina Awanesian w IV rundzie zgarnęła pierwszą partię, ale dwie kolejne przegrała wyraźnie – do zera i jednego.
Jasmine po ograniu jej zaliczyła w Wielkim Szlemie życiówkę. Ale nie planowała się zatrzymać. Z turniejową „4”, Jeleną Rybakiną, wygrała 6:2, 4:6, 6:4. I to już była sensacja, podwójna. Raz, że Rybakina odpadła. Dwa, że Włoszka doszła do półfinału.
– To niesamowite uczucie. Mecz był bardzo trudny. W drugim secie zawładnęły mną nieco emocje. Powiedziałam sobie: okej, to mistrzyni, to się może stać. Potem wróciłam do skupiania się na każdej kolejnej piłce. I udało się. Starałam się pozostawać w wymianach, zapomnieć o tym, co stało się w drugiej partii. Ważne było, by nadal walczyć. Dziękuję kibicom, pierwszy raz grałam na tym wspaniałym korcie [Court Philippe-Chatrier, główny obiekt turnieju – przyp. red.]. To radość i przywilej. Cieszę się, że wygrałam swój pierwszy mecz tutaj – mówiła rozradowana Paolini.
Potem mogła ucieszyć się jeszcze raz. Przynajmniej w teorii. Z turnieju odpadła bowiem Aryna Sabalenka, główna faworytka obok Igi Świątek. Ograła ją ledwie 17-letnia Mirra Andriejewa. Tyle że z Aryną Paolini potrafiła w swojej karierze wygrać dwukrotnie (i dwa razy przegrać). Z Mirrą grała tylko raz i to ledwie miesiąc wcześniej, w Madrycie. Oberwała wtedy w dwóch setach, 6:7, 4:6. Nic dziwnego, że po zwycięskim dla siebie półfinale w Paryżu mówiła głównie o nerwach.
– Byłam niesamowicie nerwowa. To był inny mecz niż ten przeciwko Jelenie. Trudne spotkanie mentalnie i fizycznie, bo to niesamowicie równo grająca zawodniczka. Ale weszłam na ten kort i starałam się grać dokładnie, uważnie, szybko się poruszać, pozostać obecną w spotkaniu. Kiedy przełamałam ją pierwszy raz, poczułam się lepiej – opowiadała. Po pierwszym przełamaniu przyszły zresztą kolejne. To ona zaczęła dyktować warunki na korcie.
Potem dodawała, że spotkanie z Madrytu tak naprawdę jej pomogło. Motywowała się nim, chciała zagrać lepiej niż w Hiszpanii. I udało się, pokonała młodą rywalkę, awansowała do wielkiego finału. A dzień później zrobiła to jeszcze raz – tym razem w deblu. W piątkowe popołudnie Paolini, w parze z Sarą Errani, pokonały 1:6, 6:4, 6:1 Martę Kostiuk i Jeleną-Gabrielę Ruse.
– W pierwszym secie nawet nie widziałyśmy piłek. (śmiech) Po prostu nas mijały, a my po prostu byłyśmy na korcie i próbowałyśmy załapać się na walkę. Potem powiedziałyśmy sobie: „Okej, tak to nie może wyglądać”. Udało się nam wrócić. To był bardzo trudny mecz, ale cieszymy się, że jesteśmy w finale – mówiła szczęśliwa Paolini.
Jasmine powtórzyła więc wyczyn Coco Gauff z 2022 roku i awansowała do finału w dwóch konkurencjach (zresztą w meczu o tytuł w deblu zagra właśnie przeciwko Gauff oraz Katerinie Siniakovej). Amerykanka dwa lata temu przegrała jednak oba finały. Lepszym wzorem byłaby więc tu Barbora Krejcikova, która jeszcze sezon wcześniej została podwójną mistrzynią Roland Garros. Czy Jasmine też się to uda – przekonamy się.
A na razie zostańmy jeszcze na moment przy deblu.
Rady od weteranki
Ważną postacią dla kariery Jasmine Paolini jest bowiem aktualnie właśnie Sara Errani. Starsza z Włoszek to w końcu jedna z największych mistrzyń, jakie wyszły z tego kraju, do dziś ostatnia finalistka Roland Garros z Italii (2012, przegrała z Marią Szarapową), a także aż pięciokrotna mistrzyni wielkoszlemowa w deblu. Wybitna postać dla tamtego tenisa.
Errani była też członkinią tak zwanego „Fabulous 4” czy też “Złotej generacji”, czyli grupy czterech zawodniczek z jednego pokolenia, które wyniosły włoski tenis na salony. Obok Sary to jeszcze Francesca Schiavone (mistrzyni Roland Garros 2010 i finalistka 2011), Roberta Vinci (finalistka US Open 2015) i Flavia Pennetta (mistrzyni tegoż samego US Open). Każda z nich weszła do najlepszej „10” singlowego rankingu i każda odnosiła w tourze wielkie sukcesy, które napędzały tenis na Półwyspie Apenińskim.
Roberta Vinci (po lewej) i Sara Errani z trofeum za wygranie Australian Open. Fot. Newspix
Teraz porównuje się do nich czasem nowe, kolejne pokolenie, składające się z Paolini, Martiny Trevisan, Camili Giorgi i Lucii Bronzetti. Wszystkim jednak jeszcze sporo brakuje do starszych koleżanek po fachu (a przecież Giorgi na przykład sama jest już po trzydziestce). I wie o tym sama Jasmine.
– Na początku trochę nas do nich porównywali, ale zobaczymy, czy będzie to kiedykolwiek uzasadnione. […] Czerpię od nich inspirację, oczywiście. Sara jest ze mną niemal każdego dnia, bo często gramy debla. Mam dużo pytań, często proszę o rady. Była topową zawodniczką, zajmowała 5. miejsce w rankingu WTA. Myślę, że może mi dać dużo dobrych wskazówek. Czasem widzę też inne, niedawno widziałam się z Flavią Pennettą. Miło, gdy takie zawodniczki są blisko. Przecież tenisistki z mojego pokolenia oglądały, jak one wygrywały Szlemy czy Puchar Federacji – mówiła Paolini.
Dziś i jutro Jasmine będzie miała szansę dołożyć się do sukcesów starszych koleżanek. W singlu będzie jej niezwykle trudno, ale w deblu może to zrobić i to z ostatnią aktywną członkinią tamtego wielkiego pokolenia. A przy tym niemal dekadę od poprzedniego wielkoszlemowego sukcesu Errani – triumfu w Wimbledonie 2014 w parze z Robertą Vinci (przez lata grały wspólnie). Plan jest jednak taki, by współpraca Sary z Jasmine trwała dłużej, co najmniej do igrzysk w Paryżu. Obie zresztą wspólnie występowały już w Tokio, ale tam nie poszło im najlepiej.
Teraz jest inaczej. Niedawno triumfowały u siebie, w turnieju w Rzymie.
– To spełnione marzenie, wygrać tu, na Foro Italico. Nie mogłabym być bardziej szczęśliwa – mówiła po tym sukcesie Paolini. Obie wspominały też, że bliskie odpadnięcia były już w pierwszej rundzie, gdy uległy rywalkom w I secie, a potem wysoko przegrywały w drugim. Ale odwróciły losy tamtego spotkania i – jak się okazało – całego turnieju. Na Roland Garros znów mogą okazać się najlepsze. I choć niektórzy dziwili się, że Jasmine kontynuuje grę w deblu przy walce o tytuł w singlu, to ona sama przekonuje, że to dobrze dla niej działa. A Sara Errani tłumaczyła, w jaki sposób:
– Tour nie jest łatwy. Mieć obok siebie, właściwie każdego dnia, kogoś z kim można pogadać i spędzić razem czas – to bardzo pomaga. Trudno jest tak żyć samotnie. Gdy można to wszystko dzielić z przyjaciółką i w każdej chwili z nią porozmawiać czy wyjść na obiad, jest dużo zabawniej. To bardzo ważne.
Jasmine Paolini i Sara Errani z trofeami za wygranie turnieju w Rzymie. Fot. Newspix
Paolini dzieli więc chwile ze starszą koleżanką. I to na tyle skutecznie, że obie mają już trzy tytuły deblowe na koncie (oprócz Rzymu również Linz i Monastyr, oba WTA 250), a Jasmine przy okazji bardzo rozwija swoją grę. O tym z kolei mówił Renzo Furlan, jej trener:
– Kiedy Sara zapytała, czy Jasmine chciałaby z nią grać w parze, mając w perspektywie igrzyska w Paryżu, razem z Jasmine wręcz podskoczyliśmy. To była wielka szansa, bo Sara jest kopalnią informacji. Móc podzielić z nią jej doświadczenia, to świetna rzecz. Do tego gra w debla rozszerza zakres twoich uderzeń. Poprawia woleja, ustawienie przy siatce, return, serwis, a nawet ogólną świadomość gry. Poza tym z Sarą często razem trenujemy wspólnie, nie tylko pod debla.
Ze współpracy z Errani, Jasmine sporo więc czerpie i się rozwija. Ale to że dziś zagra o tytuł na Roland Garros, to w dużej mierze zasługa Furlana. Choć by o tym opowiedzieć, trzeba się cofnąć do początków.
Zakochanie
Cała ta historia zaczyna się w Bagni di Lucca, małej wiosce w górach, słynącej ze swoich wód termalnych. I to od dawna, zapiski o właściwościach tychże pojawiają się już w czasach cesarzy rzymskich. Jeździł tam też choćby Dante – pisarz, nie piłkarz. Dla nas jednak najważniejsze, że właśnie w Bagni osiedliła się Jacqueline, mama Jasmine, która w wieku 20 lat wyjechała do Toskanii z Polski. Zakochała się w tamtejszych okolicach, postanowiła zostać na stałe. Z czasem zatrudniła się jako kelnerka w barze niejakiego Ugo Paoliniego.
Wkrótce zostali parą, potem się pobrali. A na początku 1996 roku na świat przyszła Jasmine Paolini, ich pierwsze dziecko (ma jeszcze młodszego brata, Williama, też trenuje tenisa). Pięć czy sześć lat później rodzice postawili przed córką wybór – miała wskazać sport, który chciałaby trenować. Ojciec i wujek popychali ją w stronę tenisa, bo obaj go lubili i grali. Więc Jasmine chwyciła za rakietę.
– Do wyboru miałam jeszcze pływanie i taniec, którego w Fornoli uczyła moja matka. Zdecydowałam się na tenisa, ze względu na wujka i tatę. Na początku chodziłam na treningi dwa razy w tygodniu. Pamiętam trenera z klubu Mirafiume i pierwsze lekcje z Marco Picchim oraz Ivano Pierim, ojcami Jessiki i Tatiany, innych zawodniczek – wspominała Jasmine, która jednak długo tenis traktowała co najwyżej jako hobby.
ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl
Owszem, podobał jej się, nawet bardzo. Oglądała też zawody w telewizji, idolem stał się dla niej Roger Federer. Ale rodzice mówili: najważniejsza jest szkoła. Tenis stał w hierarchii priorytetów niżej, w dodatku trudno było w Bagni o miejsce do wytężonych treningów. Dopiero w wieku 12 lat Jasmine trafiła do klubu w oddalonej o 30 kilometrów Lucce. A gdy miała 15 i już chciała zrezygnować, trener w klubie dostał informację, że w Tirrenii, a konkretniej: w tamtejszym olimpijskim centrum tenisowym, pojawiła się opcja treningów dla dziewcząt. Rodzina się zgodziła, a Jasmine trafiła do wymarzonego wręcz miejsca.
Mieszkała sama, miała do dyspozycji kilkanaście kortów do treningu, świetne warunki do rozwoju i nikt jej nie przeszkadzał. Dopiero wtedy tak naprawdę zaczęła myśleć o tenisie, jak o zajęciu na życie. Miała 15 lat, niby późno na taką decyzję, ale z drugiej strony – przez poprzednią dekadę też trenowała, po prostu na mniejszych obciążeniach. Posiadała dobrą bazę, którą trzeba było nadal rozbudowywać. Robiła to więc z trenerami, a przy okazji zbierała doświadczenia. Do dziś pamięta na przykład pierwszy wyjazd do USA, na juniorskie US Open, w trakcie którego z koleżanką „zjadła mnóstwo cukierków” i podziwiała Nowy Jork, który znała wcześniej tylko z hollywoodzkich filmów.
Możliwości życia zawodowej tenisistki zaczęły ją fascynować. Podróże, zwiedzanie, szansa na zobaczenie świata, nawet jeśli często tylko na linii hotel-korty i najbliższe okolice. Bagni powoli zostawiała za sobą. – Nie mieszkam tam od 10 lat, ale mam z tego miejsca świetne wspomnienia związane z dzieciństwem – mówiła przed dwoma laty.
Jej ojciec niedawno wspominał całą drogę córki w wywiadzie z włoskimi mediami. Opowiadał o poświęceniach i wyrzeczeniach. O zawożeniu na treningi, środkach finansowych, również rozstaniu, gdy córka wyjechała do centrum olimpijskiego. I zauważał, że ona sama była ogromnie zdeterminowana i miała wielkie pragnienie zostania tenisistką. On i jego żona nigdy nie nakładali na nią presji, po prostu chcieli, by była aktywna. To Jasmine z czasem zakochała się w tenisie.
I z tego zakochania wyszła kariera.
“Z miejsca się dogadaliśmy”
Możliwe jednak, że nie byłaby ona zbyt imponująca, gdyby nie jeden człowiek. Warto o tym zresztą opowiedzieć przez pryzmat… kortów twardych. Jasmine przez długi czas ich nie znosiła. Pierwszy mecz na nawierzchni innej niż mączka zagrała dopiero jako nastolatka. Nie mogła się przyzwyczaić do kortów innych niż ceglane.
– Wcześniej co najwyżej kilka razy na kortach twardych trenowałam, ale nic więcej. Na początku miałam wielkie trudności z turniejami rozgrywanymi na takiej nawierzchni. Myślałam tylko o tym, że za niedługo powinnam grać znowu na mączce. Uważałam, że to zupełnie inny tenis, inna gra. Trochę w tym prawdy, ale bez przesady. To wciąż tenis. Ale wtedy tak tego nie widziałam, twierdziłam, że na mączce mogę używać więcej top spina, lepiej się poruszać. Próbowałam zmienić swoją grę na potrzeby kortów twardych, ale robiłam to bez składu – opowiadała.
Męczyła się przez kilka dobrych lat. Aż nagle, w 2021 roku, zdobyła pierwszy tytuł WTA w karierze. W słoweńskim Portoroz, na kortach twardych. – Byłam bardzo zaskoczona. Nie spodziewałam się, że mój pierwszy tytuł zdobędę właśnie na kortach twardych. Myślę, że wtedy zdałam sobie sprawę, że mogę grać na tej nawierzchni naprawdę dobrze. Wcześniej każdy mi to mówił, ale ja w to nie wierzyłam – opowiadała.
Wiarę zyskała właśnie po tamtym sukcesie, ale też za sprawą wspomnianego już Renzo Furlana. Doświadczony Włoch sam kiedyś grał, był nawet 19. tenisistą świata. To też założyciel ośrodka, w którym trenowała Paolini, kiedyś pomagał też Francesce Schiavone. Przez lata nieoficjalnie udzielał porad Jasmine, ale w tym samym czasie piastował stanowisko w Serbskim Związku Tenisowym. Gdy wygasła jego umowa – akurat w czasie pandemii – postanowił poświęcić się rozwojowi Jasmine. Szybko okazało się, że ich współpraca naprawdę ma potencjał, a wokół Paolini zbudowano cały sztab – z trenerem przygotowania fizycznego, analitykiem, fizjoterapeutą i innymi osobami.
– Jasmine i ja z miejsca się dogadaliśmy. Ona też jest osobą, która chce osiągnąć wyniki ciężka pracą na treningach. Jest też wojowniczką, ze znakomitymi technicznymi fundamentami. Jej siłą jest to, że utrzymuje się w grze w każdym punkcie, walczy o każdą piłkę – mówił Furlan. Twierdził też, że poprawę w grze podopiecznej widział już w 2021 roku, a w 2022 to szczególnie. Paolini nadal mogła jednak pozostawać poza radarem niedzielnych kibiców. Nie odnosiła bowiem wielkich zwycięstw, nieco brakowało jej wyników. Niezły mecz zagrała z Wiktorią Azarenką na US Open w 2021 roku, ale przegrała. Rok później doszła do finału turnieju w Kluż-Napoce, ale tam też uznała wyższość rywalki, Anny Blinkowej. I tak dalej, i tak dalej.
Za pewien moment przełamania wskazać można Indian Wells w 2022 roku, gdy ograła Arynę Sabalenkę. – Jestem niezwykle szczęśliwa. Zagrałam niesamowity mecz. Starałam się skupiać na każdym punkcie. Aryna to świetna zawodniczka, cieszę się, że udało mi się ją pokonać. Po pierwszym secie [przegrała 2:6 – przyp. red.] nie wiedziałam, czego oczekiwać. Ale z czasem zaczęłam grać lepiej i lepiej. Uderzałam celniej, głębiej. I udało się – mówiła.
To było jej pierwsze zwycięstwo nad przeciwniczką z czołowej „10” rankingu, które tym samym udowodniło jej, że może rywalizować nawet z najlepszymi. W rankingu też się wspinała. Pod koniec 2019 roku pierwszy raz przebiła granicę setki (w rodzinnej miejscowości zorganizowano jej z tej okazji przyjęcie), a na koniec 2021 – nie liczymy 2020, bo rankingi zamrożono przez pandemię – była tuż za najlepszą „50”. Weszła do niej na krótko w 2022, aczkolwiek rok kończyła jako 62. zawodniczka świata.
Ale potem to już ruszyło. W 2023 wspięła się do TOP 30, zaliczyła też dwa kolejne finały imprez WTA – w Palermo i Monastyrze – choć oba przegrane. Do swoich osiągnięć dopisał mogła też dwie następne wygrane nad tenisistkami z TOP 10 – w Cincinatti była lepsza od Jeleny Rybakiny (która pod koniec mezu skreczowała), a w Zhengzhou pokonała Caroline Garcię. Wyraźnie rozwijała swój tenis.
Ten rok, patrząc na tendencję, miał więc być jej przełomem. I tak też się stało.
Sukces
Dobrze było, jak pisaliśmy, już w Australii. Ale to niedługo potem, w Dubaju, Jasmine Paolini zachwyciła wszystkich. W turnieju rangi 1000 bowiem sensacyjnie triumfowała. I wcale nie miała tam łatwej drabinki. Na otwarcie pokonała turniejową „11”, Beatriz Haddad Maię, potem musiała poradzić sobie z byłą finalistką US Open, Leylah Fernandez. Dalej? Maria Sakkari, ósemka, którą ograła w dwóch szybkich setach.
Pomocną dłoń do Włoszki wyciągnęła za to Jelena Rybakina, która walkowerem oddała ćwierćfinałowy mecz. Zresztą drabinka na Bliskim Wschodzie ogółem się do tego czasu przerzedziła, stąd w półfinale czekał nas mecz nierozstawionych zawodniczek. Z Paolini zagrała Sorana Cirstea i po zaciętym, choć dwusetowym, spotkaniu to Włoszka okazała się lepsza. W finale za to w fantastycznym stylu odwróciła losy meczu z Anną Kalinską – pogromczynią Igi Świątek – i wygrała 4:6, 7:5, 7:5.
Odniosła życiowy sukces. Na kortach twardych.
– Myślę, że każda osoba ma swoją własną historię, ze swoimi własnymi krokami. Ja potrzebowałam trochę czasu, by uwierzyć, że mogę grać na tym poziomie, jak robiłam to w tym tygodniu. Wiem, że nie będzie tak w każdym turnieju, bo to trudna sztuka. Ale teraz jestem tu, cieszę się moim tenisem i meczami na korcie. Kocham to, co robię, staram się żyć chwilą obecną – mówiła niedługo przed tamtym sukcesem. A już po nim opowiadał o tym, co zmieniła w ostatnim czasie.
A więc była praca nad wolejami, z pomocą Errani. Były treningi dotyczące taktyki, zmiany nastawienia i planu w trakcie spotkania, również z poradami od Sary. Była praca nad serwisem. I tak dalej, bo wymienić można by tu niemal wszystko. Czy jednak ten sukces coś w jej życiu zmienił? Tak – ranking. Znów w nim podskoczyła, zbliżyła się do czołowej „10”. Po Roland Garros już na pewno w niej będzie.
A poza tym? No niespecjalnie, mówił o tym jej ojciec.
– Moja córka jest skromną osobą, wychowaną według naszych wartości. Po takim sukcesie wszystko, na co sobie pozwoliła, to obiad z przyjaciółmi, gdy tu na chwilę przyjechała. A za chwilę znów pojedzie na lotnisko i poleci najpierw do Indian Wells, potem Miami. Skupia się na tenisie, nie myśli nawet o pieniądzach za taki sukces. Ma świetną kulturę pracy, jest zdeterminowana – opowiadał.
Paolini faktycznie ciężko pracowała, ale sama w rozmowach z mediami zauważała, że musi też nauczyć cieszyć się chwilą i kolejnymi wygranymi. Bo w końcu po to pracuje, by takie chwile jak turniej w Dubaju doceniać. Musiała też przyzwyczaić się do nowej dla siebie sytuacji, w której jest jedną z wyżej rozstawionych zawodniczek w kolejnych turniejach. Przed Roland Garros korzystanie z tego statusu wychodziło jej średnio – w Indian Wells doszła do 1/8, w Miami 1/16, w Stuttgarcie (tam akurat nie była rozstawiona) zaliczyła ćwierćfinał, w Madrycie 1/8, a w Rzymie przytrafiła jej się wpadka i porażka w pierwszym meczu. Choć potem powetowała to sobie w deblu.
Niemniej, nie były to mecze, które mogły zachwycić tak, jak turniej w Dubaju. Jak mówiła – nie była w stanie grać na tym poziomie co tydzień. W najważniejszym momencie jednak zaczęła i dzięki temu doszła do finału Roland Garros. A co zaprezentuje w nim?
Polski finał
Ojciec Włoch. Matka z mieszanego związku, polsko-ghańskiego, choć dziadek Jasmine, Salomon, mieszkał w Danii i stamtąd przyjechał do Łodzi, gdzie poznał jej babcię. Ogółem geny Paolini to zamieszana sprawa, ona sama uważa, że od strony dziadka być może ma szybkość i trochę techniki. A od babci? – Myślę, że wytrwałość.
Gdy była mała, często spędzała w Polsce wakacje. Zajadała się obiadami przygotowanymi przez babcię, oglądała kreskówki po polsku. Do dziś potrafi mówić w naszym języku, choć nieco się tego wstydzi, uważa, że mówi słabo. Co nie jest prawdą, jak na to, że rzadko się w nim komunikuje, mówi bardzo dobrze. – Czasem zapominam słów. Zdarza się, że Magda Fręch mówi coś do mnie i muszę ją prosić, by mówiła wolniej. A potem mi mieszają się słowa, część mówię po polsku, część po angielsku – opowiadała.
Ona sama, mimo tej genetycznej mieszanki, czuje się w stu procentach Włoszką, choć docenia swoje korzenie, niedawno mówiła, że chciałaby odwiedzić Ghanę, bo jeszcze nie miała okazji tam być. W Polsce była – nie licząc turnieju, bo zawitała do Warszawy w 2022 roku – kilka lat temu, ale wcześniej miała długą przerwę. Stąd hasło „polski finał” jest, oczywiście, na wyrost. Ale brzmi ładnie, a i trochę prawdy się w nim mimo wszystko kryje.
Zresztą, kto wie, może Jasmine pokaże drogę do meczu o tytuł choćby wspomnianej Magdzie Fręch (która przecież też świetnie zaprezentowała się w Australii) i za niedługo faktycznie trafi nam się jakiś polski finał Szlema? Brzmi jak abstrakcja, ale obecność Paolini w takim meczu, też do niedawna nią była. Ba, nawet ona sama nie wierzyła, że to możliwe.
– Gdy zaczęłam grać w tenisa, po prostu się nim cieszyłam. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że mogę kiedyś zagrać w meczu o taki tytuł. Marzyłam o tym, jasne, ale wydawało się to szaleństwem. Chciałam grać profesjonalnie, nic więcej, nie myślałam na przykład o byciu światową jedynką. Stąd nie rozumiem Novaka Djokovicia, który od dziecka chciał coś takiego osiągnąć, czy Jannika Sinnera, który mówił o tym jako piętnastolatek – opowiadała na konferencji prasowej po swoim półfinale.
Sinnera dziś traktuje jednak jako inspirację. Jannik niedawno wygrał przecież Australian Open, został drugim włoskim singlistą w erze open, któremu udała się zgarnąć tytuł najwyższej rangi. Jasmine chciałaby pójść – choć w Paryżu – w jego ślady. Ale nie będzie jej lekko. Iga Świątek może bowiem na korcie ją zdominować. Zresztą robiła to już w przeszłości, grały dwukrotnie, w tym w 2018 roku, gdy Iga miała na karku jeszcze niespełna 17 lat. Jasmine wspominała to spotkanie, mówiła, że zastanawiała się wtedy kim jest ta dziewczyna, której wszystko wpada idealnie w kort.
Nie musiała długo czekać, by się dowiedzieć. Dziś wie o tym cały tenisowy świat, ale tenże świat poznał też już dobrze właśnie Jasmine Paolini. A Włoszka to pod niektórymi względami tenisowe przeciwieństwo Igi.
Przede wszystkim chodzi o warunki fizyczne. Jasmine ma 163 centymetry wzrostu, gdyby dziś wygrała, zostałaby najniższą w historii mistrzynią wielkoszlemową w singlu, ma o centymetr mniej od dotychczasowej rekordzistki, czyli Billie Jean King. Wzrost wymusza na niej określony styl gry. Dużo biegania, utrzymywania piłki w korcie, dłuższych wymian, czekając na błąd przeciwniczki. Choć, paradoksalnie, Paolini potrafi być na korcie bardzo agresywna, narzucać tempo wymian, zgodnie z filozofią: dopóki nie dam rywalce się zepchnąć, będzie dobrze. Nie jest jednak w stanie generować takiej siły odbić, jak zawodniczki o warunkach fizycznych Igi.
Stąd szybko może się okazać, że zostanie przyparta do muru. Z drugiej strony poradziła sobie już w tym turnieju z grającą piekielnie mocno i płasko Jeleną Rybakiną, a w przeszłości pokonywała Arynę Sabalenkę. Swoje potrafi, nawet w meczach z takimi tenisistkami. Ma też, o czym mówiła, dużo większe pokłady pewności siebie, niż jeszcze niedawno.
– To był proces, tak mi się wydaje. Gdy zaczęłam grać lepiej i lepiej, zanotowałam kilka ważnych zwycięstw, poczułam więcej pewności i wiary w siebie. Gdy wchodzę na kort, wierzę, że mogę wygrać. A to kompletnie inna perspektywa na grę. Gdy nie masz tej pewności, trudno jest grać w tenisa, to sport oparty w bardzo dużej mierze na mentalności – mówiła.
Równocześnie zdaje sobie oczywiście sprawę ze skali wyzwania, jakie na nią czeka. O Idze Świątek wypowiadała się w samych superlatywach, chwaliła właściwie każdy aspekt jej gry. Włoszka mówiła, że chce po prostu wyjść na kort i cieszyć się meczem. I to dobre nastawienie, jeśli zdoła je utrzymać, może się okazać, że Idze choć trochę zagrozi.
Czy jednak faktycznie tak będzie i dziewczyna z małej mieściny we Włoszech, która długo nie wiązała z tenisem przyszłości, zostanie mistrzynią wielkoszlemową? Przekonamy się już o 15.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Źródła cytatów: Konferencje prasowe z udziałem Jasmine Paolini, “La Gazzetta dello Sport”, oficjalna strona WTA, “La Nazione, “Il Tirreno”, Spazio Tennis, sportal.eu, New York Times.
CZYTAJ WIĘCEJ O IDZE ŚWIĄTEK: