Grand Prix Japonii po raz pierwszy pojawiło się w kalendarzu Formuły 1 w 1976 roku, jako ostatni punkt sezonu. Sezonu, który przeszedł do historii jako jeden z najsłynniejszych w dziejach F1. Wielką rywalizację, pełną dramatycznych chwil i kontrowersji, stoczyli wówczas James Hunt i Niki Lauda. Jeden z nich przypłacił ją bliznami na całe życie, drugi z czasem się w swoim życiu pogubił. Ale w tamtych miesiącach o ich ściganiu mówił cały świat motorsportu.
Hunt vs Lauda. Niesamowity sezon 1976 w F1
Dwóch wielkich
Na starcie sezonu 1976 w Formule 1 faworyt do mistrzostwa był tak naprawdę oczywisty. Był nim Niki Lauda, Austriak, który w F1 jeździł od kilku sezonów. W 1974 zaufał mu Enzo Ferrari, człowiek, którego uważano za nieznoszącego sprzeciwu. Czy Lauda sobie coś z takiej reputacji szefa zrobił? Nie, zupełnie nic. Jedną z pierwszych rzeczy jakie do niego powiedział, było: – Nie dziwi, że przegrywacie. Ten bolid to kupa gówna.
Niki w tym samochodzie wykręcił czwarte miejsce w klasyfikacji generalnej. A sezon później – po dwóch słabszych startach w starej maszynie – dostał bolid na miarę końcowego triumfu i mimo początkowych problemów ostatecznie w pełni z niego skorzystał. Zdobył swój pierwszy tytuł i w 1976 roku przystępował do jego obrony. Rywale? Na papierze żaden nie mógł się z nim równać. Ale był jeden na dorobku, z którym Lauda zresztą dobrze się znał.
Zwał się James Hunt. Z Austriakiem rywalizowali przeciwko sobie już w niższych klasach wyścigowych. Brytyjczyk w 1976 trafił do ekipy McLarena. Wcześniej jeździł w stosunkowo słabym teamie Hesketh, stworzonym i zarządzanym przez Alexandra Hesketha. W ciągu trzech sezonów rozwinął się i zespół, i Hunt – w ostatnim zdołał nawet wygrać pierwsze w karierze Grand Prix i zająć czwarte miejsce w klasyfikacji kierowców. Tyle że Hesketh wydawał stanowczo zbyt dużo pieniędzy jak na swoje możliwości.
ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!
I w końcu musiał się z F1 zawinąć, zostawiając Hunta na lodzie. Brytyjczyka uratowało w tamtej sytuacji to, że McLarena w ostatniej chwili opuścił Emerson Fittipaldi. Zwolnił się fotel kierowcy, a w brytyjskiej ekipie uznali, że najlepiej będzie sięgnąć po przebojowego rodaka. Bo Hunt właśnie taki był. Pełen życia, uznania dla kobiet, z którymi uwielbiał się zadawać. Często balował, lubił przełączać się pomiędzy trybem wyścigowym (gdy skupiał się tylko na zawodach), a czasem wolnym – kiedy imprezował, pił, a bywało że palił marihuanę.
Przed sezonem 1976 Hunt akurat wziął rozwód. Był wolny, w pełni z tego korzystał. Ale równocześnie widział, że ma dobry bolid i sporo może w nim osiągnąć. Więc poza tym, że mediom dostarczał powiedzonek (jak „Seks to śniadanie mistrzów”) czy tematów do plotek, to w pełni starał się z możliwości samochodu skorzystać. Trenował często i był znakomicie przygotowany do kolenych Grand Prix. Wprawdzie czasem startował na kacu, co nie było najrozsądniejsze. Ale nie przeszkadzało mu w szybkim pokonywaniu kolejnych okrążeń, bo James na torze jeździł jak nikt inny. Niczego się nie bał, podejmował mnóstwo ryzyka, ale momenty na ataki wyliczał idealnie.
Zresztą sam wolałby być znany głównie z tego, co robi na torze. To że tyle plotkowano o jego życiu prywatnym, denerwowało go:
– Wszystkie dotychczasowe wydarzenia przypięły mi wiadomą łatkę. To mnie wkurza, ponieważ po zakończeniu kariery chciałbym być zupełnie normalną osobą, która lubi innych i jest przez nich lubiana. Kiedy jesteś na fali, różne osoby ci słodzą i niezwykle łatwo jest uwierzyć w ich słowa. Widziałem wielu ludzi, którzy wszystkie pochlebstwa traktowali zbyt serio. To niszczy ciebie i twoją osobowość. Te same persony, które pomagają ci wspiąć się na szczyt, mogą równie szybko cię z niego zepchnąć – mówił.
Lauda był zupełnie inny. Wycofany, bardzo zwracał uwagę na bezpieczeństwo. Prywatnie spokojny, ale na torze – fenomen. Jeden z najlepszych w historii. O dziwo bardzo dobrze dogadywał się z Huntem. – Byliśmy przyjaciółmi. Znałem go dość dobrze. Już wcześniej zetknęliśmy się w Formule 3. Ciągle na siebie wpadaliśmy w kolejnych seriach, bo to był bardzo konkurencyjny kierowca. Bardzo szybki. Pod wieloma względami byliśmy tacy sami. Szanowałem go za to, co robił na torze. Mógł przejechać dwa centymetry obok twoich kół i nie zrobił nic głupiego – mówił Austriak na łamach „The Telegraph”.
Ich relację świetnie przedstawiono w filmie „Wyścig” (nawet jeśli dokonano kilku fabularnych przekłamań), skupiającym się właśnie na sezonie 1976. Sezonie, w którym dwóch przyjaciół rywalizowało o mistrzostwo świata w ogniu kontrowersji, przetasowań w stawce, a czasem i dosłownie w płomieniach.
A wszystko skończyło się w Japonii. Zanim jednak do niej dojdziemy, wypada prześledzić losy tej rywalizacji.
Kontrowersje
Sezon 1976 miał zostać zainaugurowany w Argentynie, ale powody ekonomiczne sprawiły, że wyszło inaczej i ostatecznie ściganie zaczęło się końcem stycznia w Brazylii. Od razu dał o sobie znać talent Hunta, który zgarnął pole position. Tyle tylko, że w trakcie wyścigu jego bolid miał problemy z przepustnicą i James ostatecznie nawet nie ukończył wyścigu. A wygrał Lauda, rozpoczynając tym samym w najlepszy sposób walkę o obronę tytułu.
Drugie Grand Prix – w RPA – wiele w układzie sił nie zmieniło. Hunt co prawda znów zgarnął pole position, potwierdzając, że jest bardzo szybki, ale już na pierwszym zakręcie dał się wyprzedzić Laudzie (startował z drugiego pola) i straconej pozycji nie odzyskał do końca wyścigu. Choć zgarnął pierwsze podium w nowych barwach – do mety dojechał drugi. W USA – gdzie potem przeniosła się rywalizacja – poszło mu jednak znacznie gorzej, bo po wypadku w ogóle nie dojechał do mety. A Niki co prawda nie wygrał, ale zajął drugie miejsce.
Austriak pewnym krokiem zmierzał więc po mistrzostwo od samego początku sezonu. W McLarenie mogli mieć jednak nadzieję, że nieco utrudnią mu sprawę nowe przepisy.
Te weszły bowiem w życie… przed czwartym Grand Prix. Nietypowa pora, oczywiście, ale tak to wtedy wyglądało, a zmiany ustalono już dobrych kilka miesięcy wcześniej. W czasie Grand Prix Hiszpanii zakazano stosowania wysokich wlotów powietrza do silników i zwężono rozstaw osi pojazdu. To najważniejsze z nowych przepisów, do których Ferrari przygotowało nowy samochód, a McLaren – jedynie minimalnie zmodyfikowany model M23, ten sam, którym rozpoczęli sezon. Inny bolid szykowali na późniejsze wyścigi.
W Hiszpanii zaczęła się też seria kontrowersji, która towarzyszyła mistrzostwom już właściwie do końca ich trwania.
Poszło o bolid Hunta. Brytyjczyk po raz pierwszy wygrał wówczas Grand Prix w barwach McLarena, ale kontrola po wyścigu pokazała, że jego bolid był minimalnie zbyt szeroki. Konkretnie: o niespełna dwa centymetry. Skończyło się dyskwalifikacją, którą jednak anulowano Huntowi po dwóch miesiącach i James odzyskał wtedy punkty za zwycięstwo. A czemu anulowano? Bo Teddy Mayer, prawnik zatrudniony przez brytyjską ekipę, przekonał oficjeli, że na pomiar wpłynęła zmiana kształtu opon, jaka miała miejsce w ramach trwania Grand Prix.
W każdym razie – po tej decyzji w padoku zawrzało.
Owszem, Lauda nadal miał sporą przewagę – w międzyczasie wygrał Grand Prix Belgii i Monako (Hunt w obu przypadkach nie ukończył rywalizacji), z kolei w Szwecji zajął trzecie miejsce, a Hunt był piąty – niemniej przywrócenie Brytyjczykowi punktów nieco zmieniało obraz dalszej części sezonu. Tym bardziej, że niedługo potem James wygrał GP Francji, z którego Niki odpadł już po ośmiu okrążeniach przez awarię silnika. A wtedy w dodatku trafiło się Grand Prix Wielkiej Brytanii.
Na Wyspach włodarze Ferrari chcieli się zrewanżować FIA za anulowanie dyskwalifikacji Hunta i wygrać tam, gdzie miał triumfować James, reprezentant gospodarzy. Brytyjczyk tymczasem przed GP właściwie nie miał chwili wytchnienia. A to udzielał wywiadów, występował w telewizji, brał udział w akcjach społecznych, a jak już znalazł moment dla siebie, to szedł na koncert Rolling Stones czy do kina. Na samo Grand Prix był jednak w pełni gotowy. I też chciał wygrać – z oczywistego powodu.
Na trybunach zjawiło się wówczas niemal 80 tysięcy kibiców. Zdecydowana większość trzymała kciuki za Hunta, który w kwalifikacjach przegrał jednak z Laudą. Obaj znaleźli się jednak w pierwszej linii… tyle że Hunt start zawalił i został wyprzedzony przez inny bolid Ferrari. W konsekwencji o prowadzenie walczyły ze sobą dwa samochody włoskiej ekipy i oba ostatecznie zderzyły się ze sobą już w pierwszym zakręcie. W kraksie brali też udział Hunt i Jacques Laffite. W efekcie pokazano czerwoną flagę i zarządzono powtórzenie startu do wyścigu.
I tu uwaga: zdecydowano, że wystartować ponownie może cała stawka, w tym kierowcy, którzy brali udział w wypadku. Ci przeskoczyli więc do rezerwowych bolidów i ustawili się na starcie, ale w międzyczasie zapadła decyzja o tym, że wyścig jednak nie zostanie powtórzony, a wznowiony, co oznaczało, że rezerwowych bolidów używać nie można. Taki obrót spraw wprowadził wręcz w furię kibiców, którzy buczeli, gwizdali i rzucali puszkami oraz butelkami w stronę wieży kontrolnej.
Organizatorzy, chcąc uniknąć zamieszek, dopuścili do startu wszystkich – w tym i Hunta, i Laudę. Ten drugi długo we wznowionym Grand Prix prowadził, ostatecznie zawiodła go jednak skrzynia biegów. – Zamknąłem na chwilę oczy, a kiedy je otworzyłem, byłem już pierwszy i szalałem ze szczęścia – opisywał tamten moment James, który prowadzenia, jakie wówczas uzyskał, nie oddał do końca. Tłum też oszalał z radości i na torze trwało wielkie święto. Nie zepsuło go nawet to, że Hunt – po protestach Ferrari – został zdyskwalifikowany. Bo stało się to dopiero dwa miesiące później.
Tamtych chwil nikt jednak nie mógł mu zabrać. Jak sam mówił:
– Z punktu widzenia publiczności to był idealny wyścig. Być Brytyjczykiem i czuć to całe wsparcie oraz emocje, to niesamowita sprawa. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego i świetnie było mieć wsparcie fanów, kiedy siedziałem w samochodzie. Oni chcieli po prostu obejrzeć wyścig, dość mieli obrad sędziów. Organizatorzy wiedzieli, że muszą mnie dopuścić do startu, nawet jeśli później miałbym zostać zdyskwalifikowany.
Niki w płomieniach
Po Wielkiej Brytanii zawodnicy udali się do Niemiec. Tam, na słynnym Nürburgringu odbyć miała się dziesiąta rudna zmagań w sezonie 1976. Tor wspaniały, legendarny, ale równocześnie w tamtym okresie – niesamowicie niebezpieczny. Niki Lauda twierdził nawet, że za bardzo.
– Na nowoczesnych obiektach w przypadku awarii samochodu mam siedemdziesiąt procent szans na wyjście z wypadku bez szwanku. Tutaj natomiast to pewna śmierć! I nie mówimy o błędzie kierowcy, ale o usterce auta. Jeśli ja coś schrzanię i się zabiję, to wtedy mam pecha – mówił Austriak. I pewnie żałował, że nikt go nie posłuchał, albo że nie posłuchał sam siebie i ostatecznie stanął na starcie.
To właśnie on bowiem wyleciał z niego na drugim okrążeniu.
O tamtym momencie napisano już tak właściwie wszystko. Bolid Laudy z ogromną siłą uderzył w barierę. Zapalił się właściwie z miejsca, jeszcze był w ruchu, a ogień już trawił cały samochód. W dodatku wbija się w niego inny bolid. Niki nie może wyjść, jest uwięziony w kokpicie. Na pomoc ruszają inni zawodnicy, bo służby ratunkowe docierają ze sporym opóźnieniem (o czym Austriak też mówił przed wyścigiem!). Laudę z jego bolidu wyciągają ostatecznie Guy Edward i Arturo Mezario wraz ze stewardami.
Austriak był nieprzytomny w tamtym momencie, ale obudził się niedługo potem. Po przetransportowaniu i badaniach w dwóch szpitalach, zdiagnozowano u niego poparzenia rąk i głowy, sporo złamań i uraz płuc. Przez długi czas nie było wiadomo, czy przeżyje, wezwano nawet księdza, by ten udzielił mu sakramentu namaszczenia chorych. – Gdy przyjechałem do szpitala, czułem się, jakbym był bardzo zmęczony i chciał po prostu iść spać. Ale czułem, że to nie tylko pójście spać, to coś zupełnie innego. Walczyłem z własnym umysłem. Dzięki temu przetrwałem – wspominał potem Lauda.
Gdy on walczył o życie, Grand Prix trwało. Nastąpił restart wyścigu, po nim od początku do samego końca prowadził James Hunt, który – w przeciwieństwie do Laudy – bardzo ekscytował się startem na Nürburgringu, powtarzał dziennikarzom, że co prawda „jest przerażony”, ale „chce tam wygrać, bo każdy zakręt jest tam jak film dla dorosłych”. I mimo przerażenia faktycznie udało mu się zatriumfować.
Walka trwa nadal
Gdy już jednak minęła euforia wygrana ze zwycięstwem, Hunt bardzo przejął się losem przyjaciela. Czas do kolejnego Grand Prix często zajmował telefonicznymi rozmowami ze zdrowiejącym Austriakiem. Wysłał mu też telegram, który miał zmotywować Nikiego do powrotu na tor. – Nie pamiętam, co w nim było. Na pewno coś prowokującego. Wiedziałem, że to go zmotywuje. Gdyby był spokojny, pewnie by umarł. […] Bardzo się o niego martwiłem, fatalnie czułem się z tym, że nie mogę nic zrobić. Siedziałem w domu, korzystałem z życia, a nie tego chciałem. Pragnąłem jakoś mu pomóc – mówił Hunt.
Faktycznie jednak niewiele mógł zdziałać. Los Laudy leżał w rękach lekarzy, jego bliskich i samego Austriaka. Jamesowi pozostawało jeździć, choć – jak podkreślał – miał nadzieję, że Niki wyzdrowieje i jeszcze powalczy o mistrzostwo, bo nie chciał go wygrać bez Laudy na torze.
Hunt startował więc dalej. W Grand Prix Austrii (gdzie w ogóle nie wystartowały bolidy Ferrari) zajął czwarte miejsce. Ale na holenderskim torze Zandvoort – gdzie zjawiła się wkrótce Formuła 1 – Brytyjczyk wygrał już rok wcześniej, a pod nieobecność Laudy (z którym nadal regularnie rozmawiał telefonicznie) był zdecydowanym faworytem rywalizacji. Dziennikarze zauważyli jednak, że po wypadku rywala i przyjaciela James stał się nieco bardziej refleksyjny. Mówił im, że myśl o śmierci w Formule 1 „stale za tobą podąża”.
– Nie chcę zginąć w trakcie wyścigu, ale myśl o śmierci mnie przeraża. Zaczynam się zastanawiać jak to jest być martwym i czy po śmierci coś na mnie czeka. Chcę dotrwać do emerytury i przejść na nią z własnej woli. Żeby tak się stało, muszę przetrwać, a przetrwać w tym sporcie można tylko jeśli nie podejmuje się tego ryzyka zbyt długo – mówił.
Wtedy był jednak gotów podejmować to ryzyko na całego. Więc w Holandii – zgodnie z oczekiwaniami – wygrał. I na tym skończyły się wyścigi bez Laudy. Austriak bowiem wrócił już na kolejną rundę zmagań, Grand Prix Włoch, choć wielu mu to odradzało. Był piekielnie zdeterminowany, rehabilitacja i powrót do zdrowia były dla niego bardzo bolesne, ale uznał, że musi przejść przez nie szybko i wytrzymać ból. Bo chce wsiąść do bolidu, kiedy tylko będzie mógł. Ponoć dopiero po latach, gdy oglądał „Wyścig”, zorientował się, jak wiele to wszystko kosztowało nie tylko jego, ale i jego bliskich.
Blizny Nikiego Laudy, już po zagojeniu, w sezonie 1977. Fot. Newspix
Poza bolidem spędził ostatecznie sześć tygodni. Tylko sześć tygodni, bo przecież niemal nie zginął, spalony żywcem we własnym samochodzie. Przez ten okres jednak wszystko się zmieniło. Ferrari zatrudniło w miejsce Austriaka – nie spodziewając się, że ten wróci tak szybko – Carlosa Reutemanna. Hunt tymczasem – po kilku dobrych występach – tracił do prowadzącego w klasyfikacji generalnej Laudy zaledwie dwa punkty. Wszystko świadczyło przeciwko Nikiemu.
Nawet Enzo Ferrari.
Szef teamu nie wierzył w możliwości Austriaka. Próbował odwieść go od powrotu, ostatecznie jednak uszanował decyzję kierowcy, ale dał mu tylko rezerwowy bolid – ten główny był zarezerwowany dla Reutemanna. Początkowo wydawało się, że słusznie. W piątkowych treningach Lauda nie zdołał nawet wyjechać na tor – gdy tylko wsiadł do bolidu, niemal od razu z niego wyskoczył. Przeżył atak paniki. Dopiero w sobotę powoli ruszył. Dosłownie. Najpierw przejechał kilka kółek spokojnie, wolno, a potem podkręcał tempo. I w końcu poczuł, że nie stracił nic ze swojego dawnego ja, że nadal jest wielkim kierowcą.
Doszły go w dodatku świetne wieści – James Hunt został odesłany na ostatnie z pól startowych. Niki mógł to wykorzystać i pewnie zrobiłby to w pełni, gdyby nie zepsuł startu, po części w związku z nieznajomością zmienionej w międzyczasie procedury. W efekcie już na początku Grand Prix spadł o kilka pozycji, ale zachował spokój. A potem ruszył w górę stawki, wyprzedzając kolejnych rywali – w tym, co musiało dać mu sporo satysfakcji, Reutemanna. Na coraz wyższej lokacie był też jednak Hunt. I tak naprawdę na nich dwóch skupiał się wzrok fanów, ostatecznie mało kogo obchodziło, że ostatecznie to Ronnie Peterson okazał się najlepszy.
Liczyli się tylko Lauda i Hunt.
A ten drugi w końcu popełnił błąd, wypadł z toru i jego bolid utknął w żwirze. Wściekły wyszedł z niego, odepchnął obsługę toru i pobiegł do boksu. Lauda dostrzegł go, idącego poboczem, i wiedział, że jeśli tylko ukończy wyścig w punktach, na powrót zyska przewagę nie tylko oczek (której jeszcze w pełni nie stracił) ale i momentum w walce o mistrzostwo. Udało mu się, dojechał czwarty, choć w czasie Grand Prix czuł potworny ból i niemal nieustannie krwawił z ran na głowie.
CZYTAJ TEŻ: TRZY HISTORIE O SPORTOWYCH ZMARTWYCHWSTANIACH
O jego powrocie i samym wyścigu mówiło się właściwie wszędzie, a walka o mistrzostwo stała się tym samym jeszcze bardziej medialna. Do końca pozostały bowiem trzy rundy, a Laudę i Hunta dzieliła niewielka różnica punktowa. Wtedy jednak przyszła informacja o tym, że James został zdyskwalifikowany w Grand Prix Wielkiej Brytanii i punkty za tamtejsze zwycięstwo są mu odliczone. Włodarze McLarena byli w tej sytuacji przekonani, że jest już po mistrzostwie, wprost powiedzieli Huntowi, by ten poszedł poimprezować.
Brytyjczyk – co nie dziwi – ich posłuchał. I może to mu pomogło. Potem wygrał bowiem i w Kanadzie, i w USA. Odrobił tym samym 14 z 17 punktów straty do Nikiego Laudy. Wszystko miało więc rozstrzygnąć się na Dalekim Wschodzie.
Niki odpuszcza, a James nie wie, że wygrał
To było pierwsze w dziejach Grand Prix Japonii, ba, pierwszy azjatycki wyścig w historii Formuły 1. W dodatku miał rozstrzygnąć o losach tytułu mistrzowskiego, bo choć Niki Lauda miał kilka punktów przewagi, to nie na tyle, by czuć się bezpiecznie. Bezpieczeństwo stało się zresztą tematem przewodnim weekendu. Ale po kolei.
Przede wszystkim powiedzmy sobie wprost – zainteresowanie rywalizacją w Japonii było ogromne. To był historyczny moment, F1 podbijająca nowy kontynent. Ale też historyczne miało być to, co stało się niedługo po tym weekendzie. Już samo to, że Grand Prix transmitowane było przez BBC w całości, było czymś niezwykłym (brytyjska stacja do tej pory ograniczała się głównie do rodzimego wyścigu i Grand Prix Monako). W kuluarach mówiło się jednak o tym, że Brytyjczycy chcą podpisać umowę na transmisję całego sezonu.
A to już była zupełna nowość i całkowita rewolucja w świecie praw telewizyjnych. Dla Formuły 1 przy okazji – skok w przyszłość, pozwalający zdobyć miliony nowych fanów. Żeby to jednak sobie zapewnić, włodarze serii potrzebowali świetnego Grand Prix, w dodatku najlepiej takiego, którym Hunt zapewniłby sobie tytuł mistrzowski.
James zresztą – wraz z całą ekipą – bardzo się do tego GP przykładał. Nie zrezygnował co prawda z typowych dla siebie nawyków (McLaren zatrzymał się wtedy w hotelu, który obsługiwał załogi linii lotniczych, a więc i stewardessy – co to oznaczało dla Hunta, odpowiedzcie sobie sami), ale czuł, że to jego wielka szansa. Cały team pojawił się w Japonii tydzień wcześniej, by przyzwyczaić się do różnicy czasu. James do tego trenował jak najęty. Nie tylko w łóżku.
Co ciekawe, żaden z faworytów nie wywalczył pole position. Zrobił to Mario Andretti, jednak Hunt i Lauda ustawili się na kolejnych miejscach startowych. Coś, co miało być świętem Formuły 1, zepsuć mogła jednak pogoda. I w sumie zepsuła, choć nie w całości. Nad torem przeszła ogromna ulewa, większość kierowców, widząc stojącą na asfalcie wodę, chciała odwołania wyścigu. Jechać chcieli oczywiście w McLarenie, ale… sam Hunt niekoniecznie. Dobrze widział, że warunki są fatalne.
Rywalizacji pragnęli jednak przede wszystkim włodarze Formuły 1. W tym Bernie Ecclestone, wtedy jeszcze właściciel zespołu, ale coraz mocniej wchodzący w “dyrektory”. On doskonale wiedział, że jeśli wyścig się nie odbędzie, umowa z BBC może przejść całej serii wyścigowej obok nosa. Stąd wielkimi wysiłkami wpłynięto na kierowców i ich ekipy, a ci ostatecznie ustawili się na starcie. Widoczność na torze była ponoć fatalna, zresztą powoli zbliżał się wieczór i to była ostatnia chwila na start – gdyby zrobiło się ciemno, nie dałoby się jechać. Sztucznego oświetlenia bowiem brakowało.
CZYTAJ TEŻ: EMERYTOWANY FORMUŁOWY ARYSTOKRATA. BERNIE ECCLESTONE WCIĄŻ JEST SZEFEM
– Myślę, że wyścig powinien zostać przełożony. Ale jeśli wystartujemy, będę tam – powiedział w międzyczasie James Hunt do Nikiego Laudy. I na starcie faktycznie się pojawił. Z kolei Niki wspominał po latach: – Czułem przed tamtym Grand Prix napięcie, widziałem, jak James „pożera” różnicę punktową między nami. Wyścig? Wystartowaliśmy, ale na pierwszym zakręcie wjechałem w kałużę, złapałem spory uślizg i pomyślałem: „Nie mogę tak”. W moim odczuciu warunki były zbyt niebezpieczne.
Lauda – w przeciwieństwie do Grand Prix Niemiec – tym razem posłuchał samego siebie. Zjechał do pit stopu, zrezygnował z dalszej rywalizacji. Jego team proponował mu, by wymówić się awarią, on jednak otwarcie informował dziennikarzy o swojej decyzji, co spowodowało znaczne pogorszenie się – już i tak nadpsutych – relacji między kierowcą a Enzo Ferrarim.
– Zwolniłem, trzymałem się daleko od innych bolidów. Nie chciałem, żeby ktoś we mnie wjechał. Mogłem myśleć tylko o tym, jakim idiotyzmem jest to Grand Prix. W takich warunkach jesteś bezradny, jakbyś płynął papierową łódką. Jedziesz powoli, a i tak może cię zmyć. Zjechałem do boksu, bo jazda w takich warunkach to szaleństwo. To jak branie udziału w morderstwie. Nie chciałem w tym uczestniczyć. Są rzeczy ważniejsze od mistrzostwa świata – mówił później Austriak.
Hunt miał podobne odczucia. Początkowo powtarzał, że chce tylko wejść do bolidu i jakkolwiek dojechać do mety. Ale na torze czuł się świetnie, zaraz po starcie objął prowadzenie. Tymczasem z rywalizacji rezygnowali kolejni kierowcy. Emerson Fittipaldi, Larry Perkins i Carlos Pace odpuścili, zgadzali się z Laudą. Walka o zwycięstwo w Grand Prix, ale i klasyfikacji generalnej trwała jednak nadal. Choć Niki przyglądał jej się już tylko z boku.
Tor w końcu zaczął przesychać, przez co szybciej zużywały się opony zakładane na deszcz. Hunt popełnił wtedy błąd, który mógł go kosztować mistrzostwo – nie posłuchał własnego zespołu, który chciał ściągnąć go na zmianę ogumienia. Nie oszczędzał też opon wystarczająco. Choć sam zapamiętał to inaczej.
– Nie chciałem podejmować tej pieprzonej decyzji. Mój team miał wszelkie informacje na temat stanu ogumienia oraz kroków podjętych przez rywali i szefowie powinni powiedzieć mi, co mam zrobić. Zamiast tego jednak obok strzałki sygnalizującej gotowość opon widziałem znak zapytania – wspominał później.
W pewnym momencie zaczął tracić przewagę i z pierwszego miejsca spadł na trzecie. Nadal dawało mu to mistrzostwo. Wtedy jednak jedna z opon nie wytrzymała. Szczęście Hunta polegało wyłącznie na tym, że stało się to tuż przed wjazdem do alei serwisowej. Jakoś doturlał się na pit stop, te wówczas trwały jednak o wiele dłużej. Brytyjczyk stracił sporo czasu, a w garażu Ferrari wszyscy zaczynali już świętować tytuł Laudy.
Pośpieszyli się. Ostatnie kółka Hunt, korzystając ze świeżych opon, przejechał w niesamowitym tempie. Wyprzedził kilku rywali, których przeklinał. Przeklinał też opony, siebie samego i właściwie każdego i wszystko, o czym tylko pomyślał. Dojechał do mety na trzecim miejscu i… nie miał o tym zielonego pojęcia.
– Nie wierzyłem, że jestem na podium. Musiałem zobaczyć to na papierze, zajęło godziny, bym wszystko zrozumiał. Ten tytuł docierał do mnie powoli – mówił. Wspominał też o rywalu. – Biedny Niki. Gdyby to był idealny świat, obaj bylibyśmy mistrzami. To jednak niemożliwe. Mam tylko nadzieję, że nikt nie będzie tak głupi, by obwiniać go o jego decyzję. Wcześniej w sezonie miał koszmarny wypadek, potem wrócił w niezwykłym stylu. Myślę, że postąpił słusznie.
Niki, z typowym dla siebie spokojem, mówił, że jest szczęśliwy, że jeśli ktoś wykradł mu mistrzostwo, to zrobił to właśnie James Hunt. O tym, że sam nie został mistrzem świata dowiedział się jednak dopiero na lotnisku. Nie czekał bowiem na koniec wyścigu, pojechał na lotnisko bezpośrednio z toru, gdy Grand Prix jeszcze trwało. Przez jakiś czas słuchał transmisji radiowej, ale akurat gdy spiker miał ogłosić wyniki wyścigu… Lauda wjechał do tunelu. I o wszystkim powiedzieli mu finalnie przedstawiciele jego zespołu.
Cóż, on sukcesu nie odniósł, zrobił to za to Hunt. No i Formuła 1, która faktycznie dostała wyścig, o jakim marzyła. I takiego mistrza, jaki był jej potrzebny.
***
James Hunt swój tytuł świętował wielką imprezą, wspólnie z pracownikami teamu. I dobrze zrobił, bo później nigdy nie miał już ku temu okazji – mistrzostwo z 1976 roku pozostało jego jedynym. W pewnym sensie zniszczyło Brytyjczyka to, jak bardzo medialny stał się jego triumf. Od kiedy zdobył tytuł w Japonii, musiał przyjmować zaproszenie na setki różnych okazji, ale też odpierać ataki krytyków, którzy twierdzili, że zdobył tytuł tylko przez wypadek Laudy.
W pewnym momencie bliscy Jamesa twierdzili, że ten chciałby tylko chwili spokoju. Ale tej nie dostał. To, w połączeniu z gorszym bolidem McLarena w kolejnych sezonach sprawiło, że w 1977 wygrał trzy Grand Prix i skończył piąty w generalce, z kolei w 1978 zdobył ledwie… osiem punktów. W dodatku na własne oczy widział wypadek w trakcie Grand Prix Włoch, gdy z toru wypadł bolid Lotusa prowadzony przez Ronniego Petersona. Hunt ruszył mu na ratunek wraz z innymi kierowcami, ale Szwed zmarł dzień później w szpitalu.
Już wtedy James zaczął myśleć o emeryturze. Zdecydował się na nią w połowie sezonu 1979, gdy okazało się, że bolid teamu Olympus Cameras Wolf Racing – do którego postanowił się przenieść – jest po prostu słaby. – Chciałem, żeby mój ostatni sezon był naprawdę dobry. Miałem nadzieję dostać konkurencyjny samochód, w którym mógłbym powalczyć o kilka zwycięstw. Naszego auta nie było jednak na to stać – mówił.
Odpuścił więc i odszedł z Formuły 1.
Niki Lauda też to zrobił. Austriak zdobył swój drugi tytuł mistrzowski w 1977 roku, a potem opuścił szeregi Ferrari i przeniósł się do ekipy Parmalat Racing Team, czyli Brabhama. W 1978 wygrał w jej barwach dwa Grand Prix, ale rok później otrzymał niesamowicie awaryjny bolid. I, podobnie jak Hunt, uznał, że ma po prostu dość. Tyle że po kilku latach przerwy powrócił, ściągnięty do rywalizacji przez… McLarena.
I to był ze strony brytyjskiej ekipy strzał w dziesiątkę. Choć dwa pierwsze sezony Niki spędził głównie na niższych miejscach, to w 1984 roku był najlepszy. Po raz trzeci został mistrzem świata, wyprzedzając o pół [!] punktu kolegę z zespołu, znakomitego Alaina Prosta. Ostatecznie na emeryturę przeszedł jeszcze rok później. A potem dobrze ułożył sobie życie, przez lata współpracował z wieloma ekipami F1 w roli konsultanta, miał też własne biznesy, niektóre radziły sobie lepiej, inne gorzej. Do blizn z wypadku w GP Niemiec w końcu przywykł. Zmarł w 2019 roku, w wieku 70 lat.
Hunt? On się pogubił. Wpadł w alkoholizm, stracił oszczędności, które źle zainwestował. Z kłopotów wyciągnął go Lauda. Przyjechał do Londynu, obaj się spotkali. Od razu zobaczył, jak źle wygląda jego były rywal. Chcąc mu pomóc załatwił mu pracę w roli komentatora w BBC, obiecał też Jamesowi 300 funtów, jeśli ten się ogarnie. Hunt dał się skusić. Przestał pić, wrócił do normalnego życia, faktycznie pracował w telewizji i w dodatku dobrze sobie w tej roli radził.
Niespodziewanie zmarł jednak 15 czerwca 1993 roku. – Był trzeźwy od czterech lat. I wtedy nagle zmarł. Zdecydowanie za wcześnie, był za młody. Chciałbym, by był tu ze mną – mówił Niki Lauda dwie dekady później, przy okazji premiery filmu „Wyścig”.
Filmu, który definitywnie unieśmiertelnił ich wielką rywalizację z sezonu 1976. Od Grand Prix Brazylii, przez wypadek w Niemczech, aż po triumf Jamesa w Japonii.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix/Wikimedia
Cytaty pojawiające się w tekście za: Autosport, Medium.com, “The Guardian”, Motorsport.com, Planet F1, Racing News, Świat Wyścigów, Ochapski.pl, Formula 1, archiwalnymi materiałami wideo i pisanymi z konferencji prasowych oraz książkowymi biografiami Nikiego Laudy i Jamesa Hunta.
Czytaj więcej o Formule 1: