Pierwszy mecz Pogoni Szczecin z Legią Warszawa to był prawdziwy rock and roll, godny Rolling Stonesów z najlepszych lat. Siedem strzelonych goli, Portowcy trzy razy obejmujący prowadzenie i ostatecznie przegrywający spotkanie 3:4 – jak to się oglądało! To było starcie, które zapadło kibicom w pamięć na długie miesiące, bez dwóch zdań. Logika naszej ekstraklasy kazała przypuszczać, że drugi raz w tym sezonie piłkarze obu zespołów nie stworzą takiego widowiska. I rzeczywiście, pozostając w terminologii muzycznej: dziś, zamiast występu gwiazd rocka, zobaczyliśmy na scenie średniej klasy support, który był w stanie nas oczarować tylko krótkimi chwilami.
Powiedzieć, że po tym spotkaniu Paweł Wszołek był poirytowany, to nie powiedzieć nic. W rozmowie z Darią Kabałą-Malarz z C+ legionista nie mógł ustać w miejscu, widać było, że jest naprawdę wściekły. – Dla mnie dzisiejszy mecz to porażka. Każdy musi spojrzeć w lustro. Będąc piłkarzem Legii, trzeba mieć jaja, to wszystko, co mogę powiedzieć – Wszołek strzelał raz za razem mocnymi zdaniami, ale można go zrozumieć.
W spotkaniu z Pogonią na jego poziomie grało w sumie tylko dwóch graczy Legii – Josue, który asystował Pawłowi przy golu, oraz Bartosz Kapustka, starający się rozpędzać ataki gospodarzy. Pozostali zawodnicy, może poza skutecznie rozbijającym poczynania Portowców Rafałem Augustyniakiem, nie dowieźli. Ot, choćby taki Marco Burch. Kiedy już wydawało się, że w końcu zagra niezły mecz, Szwajcar stracił piłkę w środku pola na rzecz Fredrika Ulvestada. Ta akcja dała Pogoni remis, ale o tym za chwilę, na razie zostańmy przy Legii.
Marc Gual? Na początku meczu strzelił nad poprzeczką, a potem uderzył z lewej strony pola karnego w okienko bramki Valentina Cojocaru, który świetnie spisał się między słupkami. Poza tym dużo biegał, ale mało z tego wynikało. Blaz Kramer – to on w ogóle grał, serio? Patryk Kun? Owszem, rozpoczął – i to prawą nogą! – akcję po której Legia trafiła do siatki, ale poza tym chłop był na boisku dyskretniejszy niż spowiednik w konfesjonale.
Legia prowadziła grę, atakowała, ale co z tego, skoro nie umiała zamykać akcji? Pogoń natomiast przełączyła się dziś ze znanego w tym sezonie trybu “gramy radosny futbol” na “jesteśmy wyrachowani i szukamy swojej szansy na gola”. Podopieczni Jensa Gustafssona sprawiali wrażenie drużyny, którą remis będzie satysfakcjonował. Rozumiemy, że czuli w nogach spotkanie pucharowe z Lechem, wygrane dopiero po dogrywce. Ale na Boga, kiedy próbować zdobyć Łazienkowską, jak nie dziś, przy tak słabo grającej w 2024 roku Legii? Szwed i jego zawodnicy nie poszli za tym tokiem myślenia i zamiast potopu urządzili rywalom co najwyżej potopik. Pomógł im w tym wspomniany Burch, którego stratę ostatecznie wykorzystał duet Kamil Grosicki – Eftimis Koulouris. Biorąc pod uwagę, ilu naszych rodaków wyjeżdża do Hellady na wakacje, i to, jak panowie przeprowadzili tę kontrę, spokojnie możemy stworzyć nowe przysłowie: Polak i Grek dwa bratanki, i do piłki, i do szklanki.
Jeśli ktoś myślał, że po tej bramce Portowcy poczują krew i ruszą na całego, musiał czuć duże rozczarowanie. Ekipa ze Szczecina bardziej pilnowała wyniku niż szukała drugiego gola. To nastawienie potwierdził niejako po meczu “Grosik” klepiący przed kamerami ograną formułkę o punkcie zdobytym na niełatwym terenie. Napisalibyśmy, że z takim podejściem Pogoni ciężko będzie o pierwsze w historii klubu mistrzostwo, ale tak naprawdę to diabli wiedzą, co się wydarzy w kolejnych tygodniach w tym wyścigu żółwi.
Fot. Newspix.pl