Jak to się robi? Jak z absolutnego hegemona ligi w kilka lat stać się średniakiem, potem jednym z maruderów, a na koniec spaść z hukiem z najwyższej klasy rozgrywkowej? Wiedzą to w doskonale przy Reymonta w Krakowie. Dokładnie tą samą drogą podąża legendarny klub z Lyonu, który kilkanaście lat temu przez siedem sezonów z rzędu wygrywał Ligue 1, a potem przez kolejne kilkanaście prawie nie schodził z ligowego podium. Wprawdzie Vanna Ly ani Jakub Meresiński jeszcze nad Rodan nie zawitali, ale klub kroczy przetartym już szlakiem byłego krakowskiego ekstraklasowego potentata. Oto historia degrengolady klubu, który we Francji wygrywał wszystko, a potem osuwał się w ligową przeciętność, by w obecnym sezonie rozpaczliwie bronić się przed spadkiem. Od bohatera do zera. W roli głównej Olympique Lyon.
Siedem razy z rzędu ligi francuskiej nie potrafił wygrać nikt. Ani dawne Saint-Etienne z rodzimymi medalistami światowych i europejskich czempionatów w składzie, ani Olympique Marsylia z ostatniej dekady XX wieku, będący dream teamem stworzonym przez legendarnego Bernarda Tapie. Nie wygrała jej też katarska maszyna do wydawania pieniędzy zbudowana w Paryżu. Każda z tych kultowych drużyn doszła w swoim szczytowym momencie co najwyżej do triumfów w kolejnych czterech sezonach. A Lyon potrafił zrobić to siedem razy.
Żeby dowiedzieć się, jak się trwoni taki potencjał, musimy cofnąć się aż do 1987 roku, kiedy to w pewnym zadłużonym drugoligowym klubie francuskim rządy przejmuje nieznany wtedy kompletnie w piłkarskim światku biznesmen. Jean-Michel Aulas pochodził z okolic Lyonu i nawet grywał w miejscowym klubie piłki ręcznej na poziomie pierwszoligowym. Miał jednak przede wszystkim coś, co odróżnia ludzi sukcesu od tych, którzy sukcesu nie odnieśli. Miał nosa. W biznesie inwestował i zarządzał firmami informatycznymi, kiedy te były jeszcze w kompletnych powijakach. Przestał być jedynie znanym lokalnym przedsiębiorcą, a stał się milionerem i szanowanym francuskim potentatem finansowym. Do tego brylował na salonach i na tychże salonach, jak wspominają tę sytuację świadkowie, przypadkiem został prezesem podupadającego Olympique Lyon. Zgodnie z anegdotą, wspomniany wcześniej Bernard Tapie podczas jednego z rautów, został zapytany, czy nie wskazałby kogoś, kto będzie potrafił podnieść z kolan klub znad Rodanu. I akurat Aulas stał wtedy koło Tapiego…
Budujemy nowy Lyon
15 czerwca 1987 roku nowy prezes przejął kontrolę nad Lyonem. Ściągnął sponsorów, ale przede wszystkim zainwestował własne pieniądze, mając na celu przekształcenie go w topową drużynę nie tylko na poziomie Ligue 1, ale też w Europie. Po pozbyciu się zadłużenia, Aulas zrestrukturyzował zarządzanie klubem i zreorganizował finanse. Potem wziął się za pion sportowy. Kierowanie nim powierzył w pierwszym etapie ludziom stamtąd, z Lyonu i okolic. Tak właśnie trenerem został późniejszy francuski selekcjoner Raymond Domenech, a dyrektorem sportowym wcześniej legenda na boisku, a potem wieloletni trener i działacz Bernard Lacombe.
Już w 1991 roku nastąpił powrót do europejskich pucharów, co w klubie znad Rodanu nie zdarzyło się od połowy lat siedemdziesiątych. W 1995 roku było pierwsze ligowe podium, po dwudziestu latach przerwy. Wicemistrz Francji w nagrodę w kolejnej kampanii znów pokazał się szerszej publiczności, kiedy w 1/16 finału Pucharu UEFA pokonał w dwumeczu Lazio Rzym. Jednak sezony spędzone w europejskich pucharach i na podium Ligue 1, liczone z użyciem palców obu rąk i nóg, rozpoczęły się dopiero w samej końcówce lat 90. Wtedy pierwsze efekty zaczęły przynosić nakłady na akademię i tu znowu dał o sobie znać „nos” Aulasa. Zainwestował ogromne pieniądze w szkolenie w czasach, kiedy francuska reprezentacja była na topie, a młodzi chłopcy garnęli się do futbolu. Ostatecznie mix rdzennych Francuzów z tymi napływowymi, często urodzonymi na terytoriach zamorskich byłego kolonialnego mocarstwa lub dziećmi emigrantów, dał Francuzom mistrzostwo świata, a młodym chłopcom, szczególnie tym o innym kolorze skóry niż biały, motywacyjnego kopa do treningów. Każdy chciał być nowym Zidanem, Djorkaeffem, Thuramem czy Desaillym.
I w Lyonie ta nowatorska strategia zaczęła w końcu przynosić efekty. Od 1997 do 2020 roku klub grał bez przerwy w europejskich pucharach. W latach 1999-2011 nie schodził z ligowego podium, a poniżej piątego miejsca spadł dopiero w pandemicznym 2020 roku, który jak się okazało był jednocześnie rokiem jednego z najwspanialszych momentów w historii Lyonu w Europie i początkiem zjazdu w ligową beznadzieję.
Ale póki co mamy przełom tysiącleci. Olympique już zadomowił się na ligowym podium, ale wciąż czekał na pierwszy tytuł mistrzowski. Game-changerem stał się transfer Sonny’ego Andersona. Ściągnięcie piłkarza z przeszłością w Monaco i Barcelonie za zawrotne wtedy dwadzieścia milionów euro było kamieniem milowym. Pojawienie się Brazylijczyka dało jasny sygnał: idziemy po pełną pulę. Celem nie była już czołówka ligi, ale jej absolutna dominacja. Akademia akademią, ale jeśli chce się wygrywać, obok superzdolnych młodzików muszą po boisku biegać gwiazdy.
To pozwoliło wejść drużynie z Lyonu nie na poziom drużyny aspirującej do sukcesów, ale na szczebel najwyższy. W tamtym czasie drużyną kierowali już Jacques Santini na ławce i Bernard Lacombe jako dyrektor sportowy. I to oni właśnie doprowadzili ją do pierwszego mistrzostwa kraju w 2002 roku. A potem było sześć kolejnych triumfów, choć trenerzy na ławce się zmieniali. Do mistrzostwa doprowadzali Olympique jeszcze Paul Le Guen, Gerard Houllier i Alain Perrin. Po boisku z kolei biegali młodzi Francuzi Sidney Govou, Florent Malouda, Karim Benzema, Eric Abidal, Benoit Pedretti czy Bafetimbi Gomis, a w bramce stał doświadczony Gregory Coupet. Andersson rozpoczął też modę na Brazylijczyków, którzy pokochali Lyon z wzajemnością. Mieliśmy tu Crisa, Cacapę, Freda, Nilmara, ale przede wszystkim genialnego Juninho Pernambucano, który wtedy był symbolem siły tego klubu, a potem okazał się jednym z architektów jego upadku.
Ale jak mawiał Bogusław Wołoszański, nie uprzedzajmy faktów. Jest pierwsza dekada XXI wieku. Lyon rządzi we Francji aż miło, ale prezesa Aulasa coś uwiera w bucie. Jego projekt zakładał nie tylko podbicie kraju, ale rządy w całej Europie, stąd ogromna fiksacja na punkcie Ligi Mistrzów. Tu znów warto wspomnieć dziwną analogię z pierwszego akapitu. Prezes Wisły Bogusław Cupiał też miał w tamtym czasie podobną obsesję. Tylko że jeden chciał się do Champions League dostać, a drugi ją wygrać.
Jak zdobyć „uszaty” puchar?
Próby podboju najważniejszego z pucharów europejskich z roku na rok kończyły się niepowodzeniem. Zawsze coś stawało na przeszkodzie. A to Porto, dla którego Lyon był jedną z przeszkód w marszu po pamiętny tytuł w 2004, a to bramkarz przeciwników zostający bohaterem konkursu rzutów karnych rok później. Tę ostatnią potyczkę wspominał w swojej książce „30 lat Ligi Mistrzów” Leszek Orłowski:
– Dwa czarne konie tej edycji, PSV i Olympique Lyon, wpadły na siebie. Nikt nie stawiał na PSV, ale na Stade de Gerland gospodarze byli kompromitująco nieskuteczni i zaledwie zremisowali 1:1. W rewanżu padł taki sam wynik, więc zadecydowały rzuty karne, których bohaterem został Heurelho Gomes, dzięki czemu Holendrzy przeszli dalej.
Rok później gracze Olympique do 88. minuty meczu rewanżowego byli w półfinale, ale błysk geniuszu Andrija Szewczenki, wtedy jeszcze gwiazdy Milanu, zabrał im po raz kolejny upragniony awans. Półfinał Ligi Mistrzów okazał się niedostępnym Graalem, nawet w czasie absolutnej dominacji na rynku francuskim. Stąd te zmiany trenerów po zdobyciu mistrzostwa. Aulas wciąż szukał ostatecznej recepty na zwycięstwo, ale nigdy tak naprawdę jej nie znalazł.
Lyon półfinał w końcu osiągnął. Paradoksalnie, odbyło się to wtedy, kiedy szczyt tej drużyny już dawno minął. W 2010 roku w bratobójczym pojedynku ćwierćfinałowym z Girondins Bordeaux, gracze OL wreszcie dopięli swego. Pary jednak wystarczyło tylko na tę fazę, bo w kolejnej zostali gładko odprawieni z kwitkiem przez monachijski Bayern (0:4 w dwumeczu). Co ciekawe to właśnie gracze z Bordeaux zdetronizowali Lyon i jako pierwsi, po siedmiu latach, zepchnęli ich z najwyższego stopnia podium francuskiej ekstraklasy.
Wtedy też doszło do trzeciego etapu rozwoju klubu Jean-Michela Aulasa. Po etapie budowy i zbierania plonów, sytuacja w Ligue 1 się zmieniła. 2011 rok to czas kiedy do francuskiej piłki wchodzą absurdalnie wielkie pieniądze przywiezione w workach. Aulas owszem , też inwestował w klub, i to niemało, ale przede wszystkim budował. Stawiał fundamenty, a jego klub funkcjonował jak normalne przedsiębiorstwo. Żeby inwestować, trzeba było zarobić. Żeby kupić piłkarza, jakiegoś trzeba było sprzedać. Tymczasem do PSG wchodzą Katarczycy, a do Monaco zawitał rosyjski oligarcha Dmitrij Rybołowlew. Paryżanie od tej pory mieli na wyciągnięcie ręki, wyłącznie za sprawą monstrualnych wydatków, to, na co on pracował przez dekady.
Aulas reagował na te zmiany bardzo nerwowo. Nagle wskoczył w buty uciskanego drobnego biznesmena ciemiężonego przez finansowe zagraniczne potęgi finansowe. Paradoksalnie sam kilka lata wcześniej był wielkim apologetą powstania Superligi, która taki podział na bogatych i biednych miała przecież sankcjonować. Było też jednak widać już, że ten pociąg zaczyna odjeżdżać. Krezusi odskoczyli za pomocą ogromnych pieniędzy, a maluczcy również zaczęli budować swoje kluby dzięki know-how jakie podpatrzyli m.in. u Aulasa. Lyon powoli tracił blask innowatora, jakim cieszył się przez większość pierwszej dekady XXI wieku. Inne francuskie kluby zwyczajnie zaczęły go doganiać w kwestii szkolenia, skautingu czy rynkowej zaradności. Lyon wprawdzie wciąż był w czołówce, wciąż produkował ogromne talenty i je sprzedawał, ale decydenci znad Rodanu zbyt często zaczynali się mylić. Przestrzelone transfery, płacenie ogromnych pieniędzy za piłkarzy oddawanych niedługo potem za pół darmo, zaniedbanie działu skautingu, w którym w jakimś momencie pracowała zaledwie jedna osoba. Yoann Gourcuff, Abdul Kader Keita czy Mathieu Bodmer to idealne przykłady takiej indolencji polityki transferowej Lyonu.
Druga dekada to stagnacja w czołówce, ale szczytem było już tylko drugie miejsce w tabeli. – Biorąc pod uwagę, że mistrzostwa Kataru są dość specyficzne i bierze w nich udział tylko jedna drużyna, możemy chyba powiedzieć, że nasz mecz z Monaco będzie starciem o mistrzostwo Francji – przekonywał prezes OL jeszcze w 2016 roku, a kiedy w tamtym czasie jego klub kończył ligę dwukrotnie tylko za PSG, dumnie tytułował się najlepszą francuską drużyną.
Powrót Juninho
W tym stuporze, choć teraz Lyon za nim tęskni, nadszedł rok 2019 i Aulas w ferworze prób i błędów personalnych nie tylko w szatni, ale też w klubowych gabinetach wpadł na pomysł zatrudnienia Juninho Pernambucano. Tego samego, który tyle razy sprawił mu radość i prowadził Lyon do największych sukcesów na boisku. Choć Brazylijczyk w tej robocie doświadczenia nie posiadał żadnego, to przecież czasem i żółtodziób może zostać geniuszem, prawda Pep? Znał świetnie realia Lyonu, więc jego rządy jako dyrektora sportowego nie wydawały się w momencie angażu zupełnie bezsensowne. Niestety dla klubu, poruszał się w nim jak słoń w składzie porcelany. Zwolnił wieloletniego trenera Bruno Genesio, czyli inny symbol OL (jako piłkarz i jako szkoleniowiec na różnych poziomach) oraz pozbył się całego kręgosłupa drużyny, sprzedając w jednym okienku Tanguya Ndombele, Ferlanda Mendy’ego i Nabila Fekira.
Drużyna się rozsypała i rozpoczęła sezon fatalnie. Do dobrego startu rozgrywek 2019/20 nie przysłużył się też eksperyment, jaki na podupadającym już na zdrowiu pacjencie postanowił przeprowadzić dyrektor sportowy. Na ławkę trenerską sprowadził swojego rodaka Sylvinho. Teraz jest nowym królem Albanii wprowadzając ten zespół do Euro 2024 (naszym kosztem zresztą, wrr), ale wtedy to był jego debiut w roli pierwszego szkoleniowca. Zaczął sezon od dwóch zwycięstw w dziewięciu meczach i szybko pożegnał się z posadą. W drugiej części rozgrywek, wezwany jako strażak Rudi Garcia poskładał wszystko do kupy i jego piłkarze zaczęli piąć się w górę tabeli. To wciąż był przecież niezły skład. Kiedy już tylko jedno miejsce dzieliło ich od prawa do gry w europejskich pucharach w kolejnej kampanii, pandemia przerwała sezon na dziesięć kolejek przed końcem. Ligue 1 jako jedyna z wielkich lig postanowiła go nie kończyć i uznała wyniki sprzed lockdownu. Oznaczało to dla klubu pierwszy od 24 lat sezon bez gry w Europie.
Była jednak jeszcze jedna opcja, żeby tej passy nie przerywać. Liga Mistrzów postanowiła dokończyć sezon, więc dawała szansę zwycięzcy na walkę o ewentualną obronę trofeum. Rudi Garcia ze swoją drużyną podjęli to wyzwanie. W reżimie sanitarnym i przy pustych trybunach wezwano do Lizbony drużyny będące wciąż w boju o „uszaty” puchar i tam rywalizowano w formule niemal turniejowej. Lyon najpierw ku wielkiemu zaskoczeniu odprawił Juventus, ale bardziej szokujące było 3:1 z Manchesterem City w ćwierćfinale. Pokonanie katarskiej potęgi przyniosło Aulasowi takie powody do dumy, że nawet gładkie 0:3 w półfinale z Bayernem nie zmąciło wiary w proces, jaki się odbywał pod rządami Juninho w pionie sportowym.
– To ogromne osiągnięcie. Słowa uznania należą się nie tylko piłkarzom, lecz także Rudiemu Garcii i Juninho. Trener i dyrektor sportowy prowadzą nas odpowiednią drogą. To był paskudny rok, zaczęliśmy fatalnie, zmieniliśmy trenera, dręczyły nas kontuzje, a mimo to jesteśmy w czwórce najlepszych drużyn Europy. Jest wspaniale. Ewolucja przebiega lepiej, niż się spodziewaliśmy – ekscytował się wówczas Aulas.
To był jednak łabędzi śpiew klubu z Lyonu. Firma Mediapro, właściciel praw telewizyjnych do meczów Ligue 1 nie wypłaciła za przerwany sezon dużej części z opiewającej na prawie osiemset milionów euro umowy. I tu coraz większe znaczenie miała polityka transferowa klubu. Choć Juninho miał dwa złote strzały w postaci Lucasa Paquety i Bruno Guimaraesa, których kupił za spore pieniądze, a sprzedał za jeszcze większe, to poza tym zbyt wielu powodów do chwały nie było. Ruchy personalne można było podzielić jedynie na złe i bardzo złe. Dość powiedzieć, że największe gwiazdy, jak Memphis Depay czy Moussa Dembele z klubu odchodziły za darmo po upływie kontraktu. Gwiazdy, za które spokojnie można było skasować po kilkadziesiąt milionów euro, gdyby ktoś w porę pomyślał w porę o przedłużeniu umów albo sprzedaży. Jak podsumował The Athletic, trzynastu piłkarzy, którzy zagrali przeciwko Manchesterowi City w ćwierćfinale Champions League, Lyon oddał za ledwie 71 milionów euro. A ponad połowę tej kwoty stanowiła sprzedaż Guimaraesa do Newcastle United.
W sezonie 2020/21 skład wystarczył jeszcze na czwarte miejsce, ale to i tak uznano za porażkę i pożegnano Rudiego Garcię. Kolejna utrata wpływów z Champions League była jednak zbyt bolesna. Wtedy znów na wierzch wylazła indolencja Juninho. Zmiana trenera na Petera Bosza przyniosła ósme miejsce. Do tego momentu nie doczekał już sam dyrektor, który pod koniec 2021 roku odszedł w końcu z Lyonu. Sam przyznał, że ta praca go przerosła i czuł się wypluty, zwłaszcza psychicznie.
– Dla wielu osób dyrektor sportowy nie robi zbyt wiele. Ale ta praca daje ogromne zmęczenie psychiczne, a ja nie chcę się w tym zatracić. (…) Jestem przyzwyczajony do mówienia o tym, co klub mi dał, ale ja również zrobiłem wiele dla klubu. Chcę trochę odpocząć – powiedział Juninho w jednym z wywiadów po rozstaniu z OL.
Kilka miesięcy później kadencja Brazylijczyka została szeroko opisana w głośnym artykule w L’Equipe, w którym zostało wymienionych kilkadziesiąt mniej lub bardziej kuriozalnych sytuacji, na kanwie których można napisać serię podręczników o tym, jak nie zarządzać klubem piłkarskim. Do legendy przeszła historia z obrońcą Marcelo (ech, te wiślackie analogie), który miał zostać zwolniony przez Juninho za… puszczanie bąków w szatni. Te wszystkie historie pokazały małostkowość, nieporadność i brak czasami w elementarnej wiedzy dyrektora sportowego.
Dalej było już tylko gorzej, a Lyon podczas sezonu 2021/22 z Boszem za kierownicą ani razu nie zajmował miejsca wyższego niż piąte. I znowu Lyon coraz bardziej osuwał się w beznadzieję. Bosz rozpoczął kolejny sezon, ale po serii pięciu meczów bez zwycięstwa drużynę powierzono Laurentowi Blancowi. Ten wybitny piłkarz nie okazał się – jak jego koledzy z reprezentacji Francji Deschamps, albo Zidane – wybitnym trenerem. Siódme miejsce na koniec poprzedniego sezonu znów odebrano jako policzek dla klubu, po czym zdecydowano o tym, że do obecnej kampanii dalej drużynę będzie przygotowywał Blanc. Czego nie rozumiecie?
Aulas na aucie
Kryzysowi sportowemu towarzyszył jednak coraz większy chaos na samej górze. Jean-Michel Aulas coraz częściej był przepełniony na przemian wściekłością i rezygnacją. Kiedy jego wieloletni partner biznesowy i przyjaciel Jerome Seydoux, który zasiadał w zarządzie OL przez ponad dwadzieścia lat, sprzedał swoje udziały w klubie, sam zaczął się zastanawiać nad tym samym. Był już po siedemdziesiątce, coraz częściej nie nadążał za tym, co dzieje się w futbolu. Klub, ze świetnie prosperującego futbolowego potentata, stał się sportowym i finansowym średniakiem nie mogącym rywalizować na najwyższym poziomie w kraju, a co dopiero w Europie. Nawet piłkarki, które pomściły mężczyzn i kobiecą Ligę Mistrzów potrafiły wygrać od 2011 osiem razy, nie otarły łez po kolejnych wpadkach zespołu. Ale marka Lyonu nadal działała nawet w przypadku sportowego regresu, więc chętnych do przejęcia klubu nie brakowało.
I w końcu doszło do tej sprzedaży. Pod koniec 2022 roku nabywcą udziałów Aulasa został John Textor, amerykański guru wirtualnej rzeczywistości. Nie w tej wirtualnej, tylko zupełnie namacalnej, posiadał większościowe pakiety w Crystal Palace, RWD Molenbeek czy Botafogo, tworząc małe futbolowe konsorcjum. Olympique Lyon miał być perłą w koronie, ale jak się okazało, były to sztuczne perły z odpustowego kramiku.
Zaraz po przejęciu klubu Textor podjął decyzję o pozostawieniu Aulasa na stanowisku prezesa klubu. Amerykanin chciał skorzystać z wieloletniego doświadczenia Francuza. Wielkie pieniądze Textora i postać legendarnego prezesa miały przywrócić klubowi dawną świetność, ale przede wszystkim w końcu zdetronizować PSG. Miały, ale wszystko skończyło się ogromną awanturą. Między panami niemal od razu doszło do zgrzytów. Jak się później okazało, to było dopiero zapowiedź tego, co stało się później.
Udziałowcy mocno się pokłócili, gdyż Aulasowi zupełnie nie podobała się wizja biznesowego modelu zaproponowanego przez Textora. W maju 2023 roku prezes Lyonu ostatecznie poinformował o odejściu z klubu. Po blisko 36 latach przestał mieć wpływ na Olympique Lyon. Rolę dyrektora wykonawczego w klubie przejął Textor. Jednak Aulas zażądał natychmiastowej spłaty swoich udziałów i doprowadził do zamrożenia kilkudziesięciu milionów euro na klubowych aktywach.
Konflikt właścicieli i ich wojna o pieniądze miały ogromny wpływ na decyzję komisji finansowej, prześwietlającej co roku budżety drużyn Ligue 1. Lyon został obciążony ograniczeniami transferowymi i płacowymi. Klub, który jeszcze trzy lata wcześniej grał w półfinale Ligi Mistrzów, nagle musiał zacząć uważnie monitorować wszystkie swoje ruchy na rynku, mimo że Textor dysponował pokaźnym majątkiem.
W sierpniu Amerykanin zwołał konferencję prasową, na której stwierdził, że gdy przejmował Lyon, nie był świadom jego problemów finansowych. – Wszedłem na rynek transferowy ze związanymi rękoma, co było fatalnym uczuciem. Byliśmy w stanie wydać 30-50 milionów euro na wzmocnienia, ale nie mogliśmy tego zrobić – mówił Textor.
W pewnym momencie doszło do takiego absurdu, że kiedy Lyon chciał kupić z duńskiego Nordsjaelland 20-letniego Ernesta Nuamaha, to nie mógł spiąć w budżecie transakcji opiewającej na ponad dwadzieścia milionów euro. Wtedy Ghańczyka nabył inny klub Textora Molenbeek, po czym od razu wypożyczył go do Lyonu, korzystając z luki w przepisach. Nuamah w ten kuriozalny sposób stał się najdroższym zawodnikiem w historii belgijskiej Jupiler League.
Kolejne ograniczenia finansowe znowu zmusiły klub do sprzedaży swoich najbardziej perspektywicznych zawodników. Bradley Barcola i Castello Lukeba, wielkie talenty Lyonu, odeszły odpowiednio za 45 oraz 30 milionów euro. Kwoty obu transferów zgodnie uznano za niższe od wartości rynkowej. W zamian klub musiał szukać okazji i sprowadzać na przecenach piłkarzy o wątpliwej jakości.
Nadszedł dzień dzisiejszy
W takim klimacie nadszedł obecny sezon. Cztery pierwsze mecze to trzy porażki i jeden remis, i w końcu odprawiono Blanca. Potem remis tymczasowego trenera Vuilleza i wreszcie zatrudnienie byłego mistrza świata (jako zawodnik), Fabio Grosso. Włoch, opromieniony awansem do Serie A z drużyną Frosinone, dawał nadzieje na dużo lepsze wyniki, ale dalej było tragicznie. W siedmiu meczach zdobył pięć punktów, tylko raz wygrał i na stale rozsiadł się na dnie tabeli. Po dwóch miesiącach pożegnano się z nim bez żalu, a Grosso bohaterem sportowych okładek został tylko wtedy, kiedy chuligani z Marsylii po haniebnym ataku na autokar piłkarzy Lyonu wybili szyby i zranili między innymi właśnie jego. Obrazek jego zakrwawionej twarzy zostanie na pewno z kibicami Lyonu dłużej niż wyniki trenera.
Tymczasowym szkoleniowcem został ogłoszony Pierre Sage, były dyrektor akademii OL. A że tymczasowość w Lyonie stała się pewnego rodzaju normą, właśnie minęły dwa miesiące od jego zatrudnienia i dalej jest trenerem. Choć zaczął od dwóch porażek, to potem miał serię trzech zwycięstw z rzędu, co na chwilę wywindowało drużynę nawet na bezpieczne miejsce w tabeli. Klub balansuje jednak wciąż na granicy strefy spadkowej. I choć nadal wielu nie wierzy w możliwość spadku Lyonu, uznając, że mimo wszystko jest za duży na taki los, przypominamy, że o Wiśle Kraków też tak mówiono.
Chociaż skład wciąż na papierze jest silny, to piłkarze pokroju Alexandra Lacazette’a, Dejana Lovrena, Corentina Tolisso czy Nicolasa Tagliafico nie byli przyzwyczajeni do gry z nożem na gardle i często w meczach stykowych nie potrafili wyrwać zwycięstwa charakterem i wolą walki. Jak dodamy do tego absurdalne decyzje personalne Blanca czy Grosso, jak żonglowanie pozycjami, sadzanie największych gwiazd na ławce, to mamy idealny przepis na katastrofę. Jerome Rothen, były francuski piłkarz, gracz m. in. Monaco i PSG, a obecnie popularny piłkarski komentator wyjawił na podstawie klubowych źródeł, że Grosso „zraził do siebie wszystkich w drużynie, a starsi gracze uważają go wręcz za najgorszego trenera, jakiego w życiu spotkali”.
Mimo wszystko wiara w Lyonie nadal jest silna. Textor uporządkował finanse. Część ograniczeń została zdjęta, a zimowe okienko transferowe obfitowało w konkretne wzmocnienia. W klubie pojawili się zarówno młodzi gniewni, jak Gift Orban i Malick Fofana, bardziej doświadczeni, jak Said Benrahma, Lucas Perri, czy Orel Mangala, ale też stary wyjadacz Nemanja Matić. Czy ten miks pozwoli wreszcie na dobre wyrwać się ze szponów kryzysu w klubie, który wzleciał na tyle wysoko, że relegacja z ligi, będąca tego upadku ostateczną emanacją, byłaby szczególnie bolesna? Lyon wciąż może spaść z kretesem albo spokojnie się odbić i zadomowić w środku stawki. Różnice w dolnej części tabeli nie są duże i łatwo tu o szybkie wzloty i upadki. Czy skończy jak powracająca w tej historii jak zły omen Wisła, czy jednak odbije się od dna i wreszcie zmaże z tytułów prasowych powtarzane od tygodni do znudzenia hasło DegrengOLada?
Bruno Genesio, który przez wiele lat współpracował z Aulasem jako piłkarz i trener, powiedział kiedyś w jednym z wywiadów: – Ten człowiek stał się instytucją. Sprawił, że to więcej niż klub. To byt, kultura, pewien znak jakości. I ten znak jakości widać na każdej ścianie w miasteczku, jakie zbudowano wokół stadionu.
I dla kibiców Lyonu najsmutniejsze jest chyba to, że na skraj upadku klub doprowadzili właśnie ci, którzy wprowadzili ten klub na szczyty i wybudowali sobie pomniki już za życia.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Nemanja Matić zostaje we Francji
- Trela: Nigdy nie spadnie. Dinozaury europejskiego futbolu
- Nałogowa zakupoholiczka. Dlaczego Granada stała się tak polskim klubem
- Coraz większe znaczenie współczynnika klubowego w europejskich pucharach