Reklama

Novak wciąż wielki, Carlos o krok bliżej. Wnioski z minionego tenisowego sezonu

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

21 listopada 2023, 15:25 • 13 min czytania 0 komentarzy

Finałami ATP zakończył się tegoroczny indywidualny sezon w męskim tenisie. Sezon, który z jednej strony należał do Novaka Djokovicia, a z drugiej więcej uwagi momentami poświęcano w nim Carlosowi Alcarazowi. Z dobrej strony pokazał się jednak nie tylko Hiszpan, ale też inni młodzi tenisiści. Podsumujmy czterema głównymi wnioskami to, co oglądaliśmy w ostatnich jedenastu miesiącach.

Novak wciąż wielki, Carlos o krok bliżej. Wnioski z minionego tenisowego sezonu

Novaka stać na Złotego Szlema 

Nie ma już innej opcji – nawet fani Rafy Nadala czy Rogera Federera (a do tych drugich należy i autor) – muszą przyznać, że Novak Djoković stał się największym tenisistą w historii. Może nie tak lubianym na świecie jak Hiszpan czy Szwajcar, może nie grającym tak pięknie jak Federer, ale najlepszym. Jeśli jeszcze dwa lata temu, ba, może nawet w zeszłym sezonie, znajdowały się argumenty przeciwko takiemu stwierdzeniu – po 2023 roku nie ma co do tego wątpliwości. 

Djoković wygrał w tym sezonie niemal wszystko, co w świecie tenisa najważniejsze. Zabrakło mu wyłącznie Wimbledonu. A przecież Serb ma na karku 36 lat. Forma fizyczna, jaką utrzymuje od wielu sezonów, jest niewiarygodna, bo przerasta pod tym względem właściwie wszystkich młodszych od siebie zawodników.  

A do tego dochodzi jego reputacja. 

Bo to też musi mu sprzyjać. O ile Djoković normalnie w najważniejszych momentach nie pęka, o tyle jego rywale robią to często. Daniił Miedwiediew, który przecież potrafił pokonać Novaka na US Open 2021, w tym roku w finale grał z nim jak równy z równym tylko drugiego seta. Gdy jednak w nim uległ, w trzecim nie był w stanie nawiązać rywalizacji na odpowiednim poziomie. A akurat Rosjanin z Novakiem grać potrafi. Owszem, bilans ma niekorzystny (5:10), ale i tak stosunkowo często – w porównaniu do innych zawodników – go pokonywał. 

Reklama

Kolejny dowód na to, jak Novak rośnie wraz z turniejem, przyszedł w ATP Finals. Jannik Sinner ograł w Turynie Serba po fantastycznym meczu w grupie. Ba, mógł nawet wyrzucić Nole z turnieju, gdyby tylko postanowił odpuścić ostatni mecz z Holgerem Rune i podarować rywalowi zwycięstwo. Nie zrobił tego – i należy się tu pewien szacunek – ale oberwało mu się za to po głowie. Po tym, jak Novak został uratowany, w półfinale nie dał szans Carlosowi Alcarazowi, a w finale samemu Sinnerowi. 

Tak naprawdę w wielu najważniejszych turniejach widać, że jeśli chce się pokonać Novaka, to najlepsze ku temu okazje są w pierwszych rundach, gdy ten nie gra jeszcze najlepiej, dopiero się rozkręca. Ale wtedy brakuje rywali na najwyższym poziomie. A od ćwierćfinału w “górę”? Nie ma na Djokovicia mocnych, po prostu.  

– Cztery z pięciu najważniejszych turniejów. Nie mogłem prosić o więcej, będąc szczerym. To wielka nagroda dla mnie i mojego teamu za to, przez co przeszliśmy w tym roku. To jeden z najlepszych sezonów w mojej karierze – mówił Djoković.

Karierze, która przecież najeżona jest sukcesami jak żadna inna. 24 tytuły wielkoszlemowe. Siedem wygranych w ATP Finals. 400(!) tygodni na szczycie rankingu ATP. To osiągnięcia, którymi w męskim tenisie nie może pochwalić się nikt poza Novakiem Djokoviciem. I takie, którym pewnie nikt długo nie dorówna. A inne rekordy Serba można by wypisywać jeszcze długo. Kto wie, czy za rok Novak znowu nie dokona czegoś historycznego. 

Wtedy będzie bowiem mógł powalczyć o Złotego Szlema. Cztery wielkoszlemowe tytuły plus igrzyska olimpijskie w sezonie wygrała do tej pory w singlu wyłącznie jedna osoba – Steffi Graf. W 1988 roku, czyli w tym, w którym igrzyska oficjalnie wróciły do olimpijskiego programu. Od tamtej pory nie udało się to nikomu. Ba, w męskim tenisie na drugiego w erze open zdobywcę Kalendarzowego Wielkiego Szlema czekamy od 1969 roku i Roda Lavera. Czyli od pierwszego pełnego sezonu po rewolucji i rozpoczęciu wspomnianej ery open.  

Reklama

I to dla Djokovicia wielki cel. Sam wielokrotnie przyznawał, że chciałby o to powalczyć. Dziś eksperci nie mają już wątpliwości, że w przyszłym roku może tego dokonać. Jeśli tylko w jego przygotowaniach nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, ciało nie powinno go zawieść. Umysł? O, to akurat zagadka. Normalnie Novak jest niebywale silny mentalnie, ale w 2021 roku w Tokio – mając już na koncie trzy tytuły wielkoszlemowe – nie wytrzymał. Podobnie potem w US Open, we wspomnianym finale z Miedwiediewem.  

W ostatnim czasie podkreślał jednak kilkukrotnie, że od tamtego czasu analizował wiele razy swój mecz z Alexandrem Zverevem, który pokonał go w półfinale w Japonii. Jeśli wyciągnął odpowiednie wnioski, to w Paryżu najpewniej pójdzie po złoto. 

Mamy Nową Trójkę? 

Czy będzie Wielka, to się jeszcze okaże. Zapewne nie tak, jak ta złożona z Djokovicia, Federera i Nadala, ale takim tenisistom przez lata może nikt nie dorównać. Wydaje się jednak, że miniony sezon wskazał nam, jak w niedalekiej przyszłości może wyglądać Nowa Trójka.

Oczywiście, w przeszłości takie przewidywania już wielokrotnie się nie sprawdzały. W 2019 roku wiele osób śmiało powtarzało, że w ciągu najbliższych dwóch sezonów na szczyt wejdą Alexander Zverev, Stefanos Tsitsipas, Daniił Miedwiediew czy Dominic Thiem. Rzeczywistość pokazała, że jest inaczej. 

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Owszem, Rosjanin wygrał US Open, a w tym sezonie jest ewidentnie trzecim najlepszym zawodnikiem w ATP, właściwie jako jedyny więc w dużej mierze wypełnił oczekiwania. Thiemowi też udało się triumfować w Nowym Jorku, ale potem – w dużej mierze z powodu kontuzji – spadł w rankingu tak nisko, że przez chwilę grał nawet w małych turniejach rangi Challenger. Natomiast Zverev i Tsitsipas rywalizowali już w wielkoszlemowych finałach, ale nie mają na koncie żadnego tytułu. A to już nie tak młodzi zawodnicy – liczą odpowiednio 26 i 25 lat. Jasne, granica wieku w zawodowym sporcie się przesuwa, wszyscy to wiemy.

Jednak czy świat na nich poczeka? 

Częściowo wszystko to, co opisaliśmy wyżej, wynika z faktu, że znacząco przedłużone zostały w stosunku do pierwotnych oczekiwań kariery Rafy Nadala, Novaka Djokovicia, a nawet Rogera Federera, który przecież jeszcze w wieku niemal równych 38 lat grał w finale Wimbledonu. Jednak w tym momencie wydaje się, że pokolenie, które już teraz liczy sobie około 25 lat może mieć problem i w kolejnych sezonie. Pewnie gdy karierę skończy Djoković, ugrają jeszcze kilka Szlemów. Może któryś z nich dojdzie do pięciu, może każdy zdobędzie po trzy. 

I z jednej strony to sporo, z drugiej – potencjał mieli (i mają nadal) na więcej. Zverev może się jeszcze chwalić złotem olimpijskim, ale Tsitsipas w tej chwili zdaje się zmierzać w stronę tenisistów z Lost Gen, czyli straconego pokolenia – Milosa Raonicia, Grigora Dimitrowa i innych. Znakomitych zawodników, którzy jednak najważniejszych turniejów nigdy nie wygrali. Sascha czy Stefanos utknęli bowiem z jednej strony między Wielką Trójką, która powoli schodzi ze sceny (patrząc na Djokovicia, to może to potrwać jeszcze kilka dobrych lat), a nacierającą młodzieżą. 

Pytanie brzmi: czy ta młodzież wejdzie na najwyższy poziom? 

Zrobił to już najmłodszy, czyli Carlos Alcaraz. Hiszpan jest dwukrotnym mistrzem wielkoszlemowym i to jedna sprawa. Druga? Jako jeden z zaledwie sześciu tenisistów pokonał Novaka Djokovicia w finale turnieju tej rangi. Wcześniej dokonywali tego Roger Federer (raz), Rafa Nadal (pięciokrotnie), Andy Murray i Stan Wawrinka (po dwa razy) oraz Daniił Miedwiediew (raz). To więc naprawdę zacne towarzystwo.

Na kortach Wimbledonu przed Alcarazem Djokovicia pokonał tylko Murray, w 2013 roku. Równo dekadę wcześniej. Carlitos ma więc mocne argumenty na to, by powiedzieć: to ja tu będę dowodzić. Inna sprawa, że dość dobry argument może też podać Jannik Sinner – Włoch prowadzi w statystyce bezpośrednich spotkań z Hiszpanem, 4:3. Ba, pokonywał go nawet w turnieju wielkoszlemowym (Wimbledon 2022), a na US Open, w których ostatecznie triumfował Carlitos, obaj stoczyli niesamowity pojedynek w ćwierćfinale, wygrany przez Hiszpana w pięciu setach.  

Sinner w tym sezonie świetnie prezentował się właściwie na przestrzeni całego roku. Już w lutym zdobył tytuł w Montpellier, potem grał w finałach Rotterdamie i Miami (oba przegrał z Daniiłem Miedwiediewem, który był wówczas w fenomenalnej formie), a w drugiej części sezonu triumfował w Toronto, Pekinie, Wiedniu i doszedł do finału w Turynie, czyli ATP Finals. W rankingu ATP usadowił się wygodnie na czwartej pozycji, za Djokoviciem, Alcarazem i Miedwiediewem. 

W przyszłym sezonie musi jednak wykonać kolejny krok do przodu. Ma ku temu wszelkie potrzebne narzędzia. Pozycja w rankingu pozwoli mu unikać najgroźniejszych rywali do półfinału. Dyspozycja w ATP Finals pokazała, że jest w stanie ograć każdego przeciwnika. W każdym z wielkoszlemowych turniejów był już co najmniej w ćwierćfinale, co wskazuje, że podobnie jak Alcaraz – jest gotów grać na różnych nawierzchniach. Finał którejś z imprez najwyższej rangi musi być jego celem na kolejny sezon. Nie ma innej opcji. 

A czy do hiszpańsko-włoskiej dwójki młodych dołączy trzeci zawodnik? Wydaje się, że może to zrobić Holger Rune. Z Duńczykiem trzeba jednak ostrożnie, bo ten dużo potrafi, ale ma momentami problemy z opanowaniem na korcie swoich emocji, czasem nadal nie potrafi wykorzystać wypracowanej przewagi. Talent ma jednak ogromny, możliwości też, a przecież starszy od Alcaraza jest tylko o tydzień.  

Gdyby jednak on jeszcze do reszty nie “dobił”, to zostaje nam skład: Miedwiediew-Sinner-Alcaraz. A to o tyle ciekawe, że Daniił starszy od Jannika jest o pięć lat, z kolei ten od Carlosa o dwa. Blisko temu do oryginalnej Wielkiej Trójki. Federer to w końcu rocznik 1981, Nadal 1986, a Djoković 1987.  

Różnica? Głównie taka, że 27-letni Federer (czyli w wieku obecnego Daniiła) miał na koncie 13 tytułów wielkoszlemowych. Cóż, Miedwiediewowi trochę do tego brakuje. Ale już na przykład Alcaraz jest szybszy od Djokovicia, który w wieku 21 lat – tyle Carlos skończy w maju – miał na koncie jeden tytuł.

Przyszłość może więc być naprawdę ciekawa. 

Sezon jest długi i trudny  

Zostańmy jednak jeszcze na moment przy Alcarazie. Jego przykład bowiem dobitnie pokazuje nam, jak trudno jest w tenisie przez cały rok utrzymać się na szczycie – czyli zrobić to, co od dawna robi Djoković. Carlos zaczynał przecież obecny sezon z opóźnieniem, przez kontuzję nogi nie wystąpił w Australian Open.  

– Byłem w najlepszej fazie przygotowań, kiedy nabawiłem się kontuzji przez przypadkowy, nienaturalny ruch podczas treningu. Tym razem jest to mięsień półbłoniasty mojej prawej nogi. Pracowałem ciężko, aby w Australii zaprezentować swój najlepszy poziom, ale niestety nie będę mógł zagrać ani w Kooyong, ani w Australian Open. Jest ciężko, ale muszę być optymistą, wyzdrowieć i patrzeć w przyszłość – pisał wtedy w mediach społecznościowych. 

Urazy zresztą trapiły go też w poprzednim sezonie, po wygranym US Open. Odpuścił wówczas udział w ATP Finals, stąd w Australii chciał zaprezentować się z najlepszej strony. Ale nastąpił falstart. Potem? Ruszył z przytupem. Dwa finały w Ameryce Południowej (jeden wygrany), triumf w Indian Wells (w fantastycznym stylu, bez straty seta), półfinał w Miami. Na mączce triumfy w Barcelonie i Rzymie, a potem wpadka w Madrycie, ale dopuszczalna, bo po takim maratonie triumfów każdemu może się przytrafić. 

W każdym razie przed Roland Garros bilans Carlitosa wynosił 31-3. A to fantastyczny wynik. Djoković – który nie mógł wystąpić w Indian Wells i Miami z powodu obostrzeń związanych z koronawirusem (zdjętych niedługo potem) – miał w tym samym momencie na koncie 20 zwycięstw i 4 porażki

Ale to on okazał się lepszy w bezpośrednim starciu. 

W półfinale Roland Garros po dwóch fantastycznych setach dalszej walki odmówił Carlosowi jego organizm. Owszem, dociągnął do końca meczu, ale w dwóch ostatnich partiach ugrał ledwie dwa gemy. – Nigdy nie czułem takiego napięcia, jak w tym meczu. Nie jest łatwo grać przeciwko Novakowi. To legenda naszego sportu. Jeśli ktoś mówi, że na mecz z nim wychodzi bez nerwów, to kłamie. Taka jest prawda. Półfinał wielkoszlemowy to sporo nerwów, ale jeszcze więcej, gdy mierzysz się z Novakiem. Mam nadzieję, że gdy następnym razem z nim zagram, będzie inaczej, ale nerwy na pewno zostaną – mówił po tamtym meczu Alcaraz.  

I faktycznie, było inaczej. W finale Wimbledonu Hiszpan triumfował po kapitalnej, pięciosetowej batalii. Łatwo ograny w pierwszym secie zdołał się podnieść, wygrał kolejne dwa sety i nie przestraszył się nawet wtedy, gdy Novak wyrównał stan rywalizacji na 2:2. To był jego wielki triumf, potwierdzenie niesamowitej sportowej klasy, talentu i możliwości. Po Wimbledonie Carlos wydawał się być faworytem też w zbliżającym się US Open, gdzie bronił tytułu.  

Ale chyba jednak wszyscy przeceniliśmy nieco Hiszpana. I nie pod względem talentu – ten ma ogromny – a pod względem tego, na co jest gotowy. To przecież do niedawna był jeszcze nastolatek, sam fakt, że zdołał wygrać wimbledoński finał w takich okolicznościach, był niesamowity. Ale też ten jeden mecz musiał być dla niego skrajnie wyczerpujący, może bardziej niż pięć turniejów niższej rangi. I było to widać w późniejszych sezonie na kortach twardych. Carlos po prostu nie był w stanie wejść wówczas na poziom, na którym zwykł grać w poprzednich meczach w tym roku.  

W Kanadzie ograł go w ćwierćfinale Tommy Paul. W Cincinnati oglądaliśmy ostatni wielki turniej Carlosa w tym sezonie, ale po niesamowitym finale lepszy okazał się od niego Djoković. Na US Open w półfinale pokonał go Daniił Miedwiediew. W Pekinie Jannik Sinner, w Szanghaju Grigor Dimitrow, w Paryżu Roman Safiullin (kwalifikant!), a na koniec – w Finałach ATP – Alexander Zverev w grupie i Novak Djoković w półfinale.  

W trzy miesiące kończące sezon, Carlos nabił więc osiem porażek. Dwukrotnie więcej, niż wcześniej przez pół roku. Jego bilans sezonu – 65-12 we wszystkich meczach, sześć tytułów, w tym jeden wielkoszlemowy – i tak jest fenomenalny. Ale schyłkowe tygodnie tego roku pokazały Hiszpanowi, że jeszcze ma nieco do poprawy, by wejść na poziom, na jakim przez lata byli Djoković, Federer czy Nadal.  

Ale Alcaraz i tak jest w tej chwili tego bliżej, niż ktokolwiek inny. 

Hubert ma dwa oblicza

Sezon Huberta Hurkacza? Parabola. O ile początek był naprawdę solidny, a koniec znakomity, to pół roku ze środka w większości można by wyciąć bez szkody dla Polaka. Owszem, ten poprawił się w turniejach wielkoszlemowych (poza US Open, gdzie jednak nie czuł się dobrze, zresztą w Nowym Jorku wiele osób narzekało na panujący wśród zawodników wirus) i trzeci raz z rzędu jest w dziesiątce najlepszych zawodników świata. 

Ale progres, patrząc na cały rok? Trudno powiedzieć, by faktycznie był spory. 

Owszem, pod względem procenta wygranych spotkań jest to sezon minimalnie lepszy od poprzedniego (45 wygranych na 67 meczów, 67%; rok temu było to 41 wygranych w 62 spotkaniach, 66%). Jednak przespany spory okres ze środka sezonu pokazuje, że Hubertowi nadal trudno utrzymać najlepszy poziom gry na przestrzeni dłuższej niż dwa, może trzy miesiące. 

Bo trwający sezon zaczął przecież naprawdę dobrze. W United Cup zaliczył kilka wartościowych zwycięstw, w Australian Open dotarł do czwartej rundy i po zaciętym meczu odpadł z rywalem na swoim poziomie – Sebastianem Kordą. Później była mała wpadka w Rotterdamie (z Grigorem Dimitrowem, a ten dla Polaka to przekleństwo), natomiast w Marsylii udało się wygrać imprezę ATP 250, a tytuł do kolekcji to zawsze cenna rzecz.  

A potem przez kolejnych 10 turniejów Hubert nie potrafił wygrać choćby trzech spotkań z rzędu. Czy to w Dubaju, czy w USA (nawet w Miami, gdzie przecież uwielbia grać), czy w europejskich turniejach na mączce – w tym Roland Garros, gdzie w III rundzie lepszy okazał się 94. na świecie Juan Pablo Varillas – czy wreszcie w Stuttgarcie i Halle na lubianej przez niego trawie. Zresztą w tym ostatnim Hurkacz bronił nawet tytułu.  

Ponowny wzrost formy Polaka zaczął się od Wimbledonu. I trzeba przyznać, że w tym okresie – pomijając tak naprawdę trzy turnieje – aż do końca sezonu grał naprawdę dobrze. I właściwie już Wimbledon okazał się prognostykiem co do tego, że Polak… będzie mieć pecha. Tam w IV rundzie trafił na Novaka Djokovicia, zagrał znakomite spotkanie, ale przegrał w czterech setach. Potem w Kanadzie i Cincinnati dwukrotnie lepszy w meczach na żyletki okazywał się Carlos Alcaraz. Hubi grał więc świetnie, ale trafiał na najlepszych możliwych rywali.

Gdy w końcu w Szanghaju nie napotkał ani jednego z nich – wygrał turniej i to najwyższej po szlemach rangi, ATP 1000. W Bazylei z kolei doszedł do finału (po drodze w całym tym okresie były wpadki w Waszyngtonie, US Open i Tokio, ale z różnych powodów wszystkie “wybaczalne”). I szkoda, że od finału z Felixem Augerem-Aliassimem zdawały się trapić Huberta problemy zdrowotne, bo wydawało się, że bez nich w Paryżu wreszcie pokonałby Grigora Dimitrowa. A tak z Bułgarem znowu przegrał i stracił tym samym szansę na bezpośredni awans do ATP Finals. 

W Turynie, owszem, ostatecznie zagrał. Ale tylko w jednym meczu, jako rezerwowy w związku z kontuzją Stefanosa Tsitsipasa. Była to pewna nagroda za to, jak prezentował się na przestrzeni roku i tak naprawdę… odpowiednia do jego występów. Te bowiem nie były tak dobre, jak moglibyśmy tego oczekiwać i pewnie jak chciałby sam Hubert. Środkowa część sezonu nadaje się do ewidentnej poprawy.  

Owszem, Hurkacz na mączce zapewne nigdy nie stanie się tenisistą ścisłej światowej czołówki. Ale solidne występy, korzystając z rankingu i rozstawienia, powinny być jego celem. Zresztą w 2022 roku był w stanie dojść do dwóch ćwierćfinałów imprez ATP 1000 (Monte Carlo i Madryt), a na Roland Garros dojść do IV rundy. Jeśli zagrałby tak w przyszłym roku, a do tego dołożył sezon na kortach twardych taki jak w tym sezonie (z lepszym rezultatem w US Open) i poprawił się na trawie w turniejach poprzedzających Wimbledon, to pewnie byłby w stanie walczyć nawet o okolice najlepszej “5” rankingu ATP. 

A tego mu szczerze życzymy, bo przy obecnym układzie sił to miejsce, do którego Hubert może doskoczyć.  

SEBASTIAN WARZECHA 

Fot. Newspix 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Tenis

Komentarze

0 komentarzy

Loading...