Człowiek odpala mecz Legii w europejskich pucharach i bierze popcorn, bo wie, że czeka go świetny seans. Widzi, że nikt w warszawskiej ekipie nie boi się piłkarzy pojedynczo wartych po kilkadziesiąt milionów euro, a łącznie prawie 600. Jak widać, nie trzeba murować i liczyć na łut szczęścia, a wystarczy depnąć gaz do dechy z jednym hasłem w głowie: nieważne, ile strzelą oni, bo my strzelimy jedną więcej. I to chce się oglądać. To zajebiście spędzony czas z polską piłką.
Legia miała kapitalne wejście w ten mecz. No perfekcyjne, wymarzone, wręcz bajkowe. Może trochę dzięki temu, że piłkarzom Aston Villi w pierwszych minutach zabrakło koncentracji, ale przecież nie będziemy się w to zagłębiać. Kun dośrodkował do Wszołka, w polu karnym zaspał Digne, mieliśmy szybkie 1:0.
Szkoda, że tylko na moment.
Totalne szaleństwo i sensacja. Legia ani razu nie załamała się po ciosie Aston Villi
Najpierw Zaniolo zostawił na innym peronie Pankova, a chwilę później oddał silny strzał. Co prawda zbity przez Tobiasza na poprzeczkę, jednak można mieć wątpliwości, czy bramkarz Legii nie mógł zrobić tego lepiej, skoro uderzenie wylądowało blisko środka bramki. I tak się niestety złożyło, że w idealnym miejscu i czasie znalazł się Duran. Dobił do pustaka zanim Tobiasz zdążył się ogarnąć i właśnie wtedy można było pomyśleć “Oho, czyżby to miała być kolejna hokejowa nawalanka z udziałem ekipy trenera Runjaicia?”.
Cholera, to była doprawdy smakowita nawalanka. Co ważne, kolejny cios zadała Legia. Tak, ta sama Legia, która angielskiemu zespołowi w europejskich pucharach nigdy nie strzeliła więcej niż jednej bramki. Znów kluczowe okazało się dośrodkowanie, znów kluczową postacią okazał się Wszołek, choć potrzebny był łut szczęścia, żeby jego wrzutka w ogóle trafiła do Muciego. Ale Albańczyk postawił stadion na nogi. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni dziś czy ogółem na arenie europejskiej. A największą satysfakcją tuż po golu na 2:1 był chyba widok zatroskanego Unaia Emery’ego, który próbował zrozumieć, co tu się właściwie dzieje. Legia nie przestraszyła się klubu z Premier League.
Skurczybyki z Birmingham nie kazały jednak długo czekać na swoją odpowiedź. Na nieszczęście dla Legii w jednej z akcji Aston Villi piłka po raz kolejny musiała przebyć naprawdę szczęśliwą drogę, żeby trafić do sieci. Tu jakiś rykoszet, tam przypadkowe odbicie, aż wreszcie jak spod ziemi wyłonił się Digne, który w 50% może zawdzięczać bramkę na 2:2 plecom Wszołka. Pół żartem, pół serio, ale wahadłowy Legii miał udział w trzech na cztery bramki w pierwszej połowie. Mocna rzecz.
Legia niesiona geniuszem Ernesta Muciego. Dwie bramki Albańczyka
Ale absolutnie najpiękniejsze, już zupełnie serio, było to, co wyprawiał dzisiaj na boisku Ernest Muci. Był kapitalny, zjawiskowy, niemal doskonały. Gol na 3:2 jego autorstwa sam w sobie jest laurką, którą bez wstydu ktoś mógłby wystawić nawet w domu aukcyjnym Premier League. Serio, kto poza Polską tę akcję zobaczył, musiał powiedzieć pod nosem “Ej, kim jest ten piłkarz i dlaczego gra tylko w klubie Ekstraklasy?”. Cóż, długo to nie potrwa, bo tym jednym występem młody Albańczyk podbił sobie nie tylko wartość rynkową, ale też pozycję na liście kilkudziesięciu skautów z mocnych klubów Europy. Jacek Zieliński z jednej strony zaciera ręce na myśl o grubych milionach za transfer, a z drugiej – wiadomo, zawsze szkoda stracić takiego kozaka.
Musimy też pochwalić cały Legię Warszawa. Słuchajcie, droga Legio. W tym sezonie europejskich pucharów po prostu jesteście zajebiści. Szalone mecze, szalony bilans bramek, niezapomniane widowiska. Pal licho, że defensywa przecieka. Czasami zapominamy, że piłka przede wszystkim ma cieszyć, a mecze Legii stały się tego kwintesencją. Nie ma proszenia się o najniższy wymiar kary. Nikt nie trzęsie portkami, widzimy otwartą przyłbicę. Nie ma kompleksów, każdy idzie jak po swoje, stara się grać jak równy z równym.
Legię świetnie się ogląda. Tam chcą bramek, nie asekuranctwa
Nie ma cofania się i bronienia wyniku, kiedy sytuacja normalnie mogłaby do tego skłaniać. Nie ma topornej piłki, nie ma zabijania futbolu. Nie ma obawy, że klub Premier League przygniecie, jeśli zostawi mu się za dużo miejsca. Nie, to Legia potrafiła gnieść Anglików. W żadnym momencie spotkania nie dało się odczuć, że Aston Villa dominuje i prędzej czy później rozkręci się na dobre. Owszem, większe posiadanie piłki mieli rywale, ale wydawało się, że to Legia kontroluje wydarzenia boiskowe bez futbolówki. Nie potrzebowała jej mieć za długo, żeby zrobić przyjezdnym z Birmingham krzywdę, co objawiało się nie tylko golami, ale też momentami, gdy Martinez kilka razy musiał ratować kolegom skórę. Tobiasz oczywiście też – w drugiej połowie zrehabilitował się za nieidealną interwencję przy stracie pierwszego gola.
Zaznaczmy: wiele dobrego w grze Legii brało się z odwagi i wysokiego, skutecznego pressingu. Tak powinno grać się z lepszymi od siebie. Trzeba ich kąsać, wprawiać w dyskomfort, a to najlepszy możliwy sposób. Liczba odbiorów na połowie Aston Villi to doskonały materiał dla każdego trenera, który chce grać proaktywny futbol. Aż chciałoby się powiedzieć: kurczę, fajnie, gdyby w pewnym momencie w taki sposób grała reprezentacja Polski. Wystarczy mieć wykonawców i wiarę w swoje możliwości. Widać, że w Legii tego nie brakuje, stąd absolutnie zasłużone zwycięstwo z siódmą siłą ligi angielskiej. To historyczny moment dla całego polskiego futbolu.
Legia Warszawa – Aston Villa 3:2 (2:2)
Wszołek 3′, Muci 26′, 51′ – Duran 6′, Digne 39′
Fot. Newspix