O byciu synem, ojcem, piłkarzem, wychowankiem klubu. O porządkowaniu głowy z psychologiem. O płaczu za bliskimi. O wychowaniu na dzielnicy, gdzie trzeba było się bić, by nie stracić szacunku. O tym, czego zabrakło Pogoni, by w sezonie 2021/22 finiszować wyżej niż na trzecim miejscu. O niedoszłych transferach do Niemiec i udanym do USA. Wywiad z Sebastianem Kowalczykiem, nowym pomocnikiem Houston Dynamo, przez lata zawodnikiem Portowców.
Po dwunastu latach opuściłeś Pogoń Szczecin i ruszyłeś w świat, choć przynajmniej z półrocznym opóźnieniem, bo już zimą miałeś zgodę na transfer.
Dlatego już to zimowe okno było dla mnie trudne. Dostałem od władz klubu zielone światło na odejście, miałem chęć spróbowania się za granicą, było jakieś zainteresowanie, ale nie doszło do konkretów i trochę ucierpiała na tym moja sytuacja w zespole, bo w związku z tym wszystkim zacząłem wiosnę na ławce. Podobnie było teraz…
…ale tym razem pojawiły się już konkrety.
Moi agenci pracowali nad transferem, najpierw zgłosili się szefowie FC Nuernberg z 2. Bundesligi. Dość długo negocjowaliśmy, rozmawiałem i z trenerem Cristianem Fielem, i dyrektorem sportowym Dieterem Heckingiem, dlatego wydawało się mi się, że ta transakcja dojdzie do skutku.
Dla ciebie to drugie podejście do Niemiec, w 2014 roku byłeś tydzień na testach w Hercie Berlin.
Wypadłem dobrze, choć zaczęło się średnio. Dyrektor akademii Herthy pomylił godziny zbiórki, przywiózł mnie za wcześnie do ośrodka i długo siedziałem sam w szatni. Kiedy zaczął się zbierać zespół, widziałem, że wszyscy na mnie krzywo patrzyli. Kto to jest? Taki drobny… Do tego trafił się Niemiec – Stefan, co polował na mnie od razu. Nie spodobałem mu się, zameldował się na pierwszym treningu. Oczywiście w następnej sytuacji się zrewanżowałem. Początkowo wyśmiewali mnie bardzo, nie chcieli podawać, nawet nie witali się ze mną. Później było lepiej, dużo mi pomogli Rafał Włodarczyk i Gracjan Horoszkiewicz, którzy wtedy byli w klubie z Berlina. Spali pokój obok mnie, wspierali w komunikacji.
Ale do stolicy Niemiec nie wyjechałeś.
Chcieli, bym z całą rodziną się przeprowadził do Berlina, ale mama nalegała, żebym dokończył gimnazjum. Daliśmy słowo, że latem transfer dojdzie do skutku, tyle że ostatecznie Pogoń zaoferowała kontrakt i zostałem.
Do Norymbergi ostatecznie też nie trafiłeś.
Kazali czekać, być spokojnym. Chcieli sprzedać jednego zawodnika ze środka pola i zrobić dla mnie miejsce. Czy to prawda? Nie wiem. Zainteresowanie z ich strony było duże, ale nie mogliśmy czekać. I w tamtej chwili pojawiło się Houston Dynamo. A w zasadzie wróciło, bo już zimą było zainteresowanie.
Co dalej?
Od samego startu rozmów byli bardzo zdeterminowani, żeby mnie przekonać, bo sam na początku nie paliłem się do tego kierunku. Moja narzeczona Milena była w ciąży, a to nie jest dogodny moment na wyjazd na drugi koniec świata do USA. Z tego powodu miałem naprawdę bardzo duże wątpliwości.
Co wpłynęło na zmianę?
Dużo dały mi rozmowy z moimi przyjaciółmi…
…strzelam, że mowa o Marcinie Listkowskim oraz Jakubie Piotrowskim.
O nich, a także o Igorze Łasickim czy moim sąsiedzie w Szczecinie, Patryku Dąbrowski, który jest skautem w Pogoni. Dołożył dużą cegiełkę do tego, że się zdecydowałem. Dzięki nim dostrzegłem, co może mi dać ten transfer.
Kiedy wiedziałeś, że przenosisz się do Houston?
Gdy leciałem z Pogonią do Belfastu na mecz z Linfield w eliminacjach Ligi Konferencji. Już przed spotkaniem miałem kupione bilety do USA. Do domu z Irlandii Północnej wróciłem koło 16, a 2 w nocy jechałem na lotnisko. Dla mnie ciężki moment.
Dlaczego?
Od dwunastego roku życia byłem w Pogoni, a całe życie w Szczecinie. Zawsze miałem pod ręką rodzinę, przyjaciół, kumpli, od pewnego momentu dziewczynę, a później narzeczoną Milenę. I szczerze? Nie spodziewałem się, że tak będę tęsknił przez pierwsze dni. Myślę, że to najtrudniejsze chwile w mojej karierze. Jet lag, nie mogłem spać nocą, nie miałem się do kogo odezwać. Normalnie zdarzyło mi się rozpłakać. Nie boję się do tego przyznać – w wieku 25 lat płakałem za bliskimi. Za swoimi poprzednim życiem. Potrzebowałem czasu, żeby to się ułożyło.
Ile ci to zajęło?
Gdzieś ze dwa tygodnie. Jestem w stałym kontakcie z panią psycholog ze Szczecina, tydzień w tydzień działamy i uważam, że to bardzo potrzebne. Moim zdaniem to mocno rozwija. Możesz trenować na boisku, ale możesz też trenować – że tak powiem – głowę i to równie ważne. Kształtowanie własnej świadomości, mentalności. Nabywanie umiejętności radzenia sobie z problemami, również tymi z życia prywatnego.
To psycholog sportu?
Nie. Jakbym wiedział, że tak będzie wyglądać ta współpraca, zacząłbym ją wcześniej, ale trochę się wzbraniałem. Mówiłem, że jestem silny psychicznie, sam sobie dam radę ze wszystkim i tak dalej, a to tylko się nawarstwiało, siedziało we mnie kilka rzeczy. Dzisiaj czuję się dużo lepiej i łatwiej mi w trudnych momentach, nawet jak teraz – jest mi ciężko, jestem tutaj sam, kiedy moja narzeczona z nowonarodzonym synkiem są w Polsce, natomiast dzięki pracy z panią psycholog nauczyłem się radzić sobie z takimi emocjami.
Od kiedy współpracujesz z psychologiem?
Od kilku lat, zaczęło się od dwóch psychologów sportowych, później współpracowałem z psychologiem niezwiązanym ze sportem. Każdy z nich mnie kształtował i każdemu jestem wdzięczny, bo byli mi potrzebni. A teraz korzystam z pomocy pani psycholog, która poukładała mi wszystko, co było trzeba w głowie. Przy czym nie uważam, że każdy tego potrzebuje. Są ludzie, którzy sobie świetnie radzą bez tego. Po prostu mnie było to potrzebne.
Jak trudno było się zdecydować na skorzystanie z takiej pomocy? Pytam, bo szczególnie my, mężczyźni mamy z tym problem, a według mnie to szkodliwe. O głowę trzeba dbać jak o resztę organizmu, sam korzystałem z porad psychologa.
Tak jak mówiłem – mocno się wzbraniałem. Że co może mi powiedzieć? A dzisiaj żałuję. Jakbym poszedł wcześniej, byłbym na innym etapie mentalnym. Inaczej podchodzę do niektórych kwestii, przede wszystkim sportowych, ale nie tylko. Powtórzę się – nie uważam, że każdy tego potrzebuje, ale jeśli ktoś czuje, że tak, nie powinien się bać czy wstydzić.
W czym ci najbardziej pomogła praca z psychologiem?
Nauczyła jak podchodzić do pewnych sytuacji, także tych w drużynie, np. kiedy nie znajdujesz się w podstawowym składzie. Bardzo trudno było mi podejść do tego z chłodną głową. Przez ostatnie sezony wydaje mi się, że byłem dość znaczącą postacią w Pogoni i gdy zacząłem siedzieć w rezerwie w minionym sezonie… No nie lubiłem tego, choć pewnie żaden zawodnik tego nie lubi. Potrzebowałem pomocy w ucięciu myśli, które się pojawiały i które przeszkadzały, a nie pomagały. Denerwowałem się, kiedy siadałem na ławce albo kiedy byłem zmieniany w przerwie czy zaraz po rozpoczęciu drugiej połowy. Było we mnie mnóstwo negatywnych emocji, musiałem poukładać to wszystko w głowie inaczej. To dość podstawowe sprawy, ale potrzebowałem w ogarnięciu ich wsparcia psychologa.
A hejt? Psycholog pomaga w radzeniu sobie z nim?
Piłkę nożną ogląda mnóstwo ludzi i wszyscy ci widzowie mogą ją skomentować, wyrazić własną opinię, a czasy mediów społecznościowych sprawiły, że granice, w jakich te opinie są wyrażane, zostały bardzo przesunięte, a i tak po prostu są regularnie przekraczane. Ludzie mogą sobie pozwolić na wszystko, dlatego trzeba być mocnym w głowie i umieć się od tego odciąć. To niezbędne do uprawiania zawodowego sportu w dzisiejszych czasach, w których internet skraca dystans i pozwala na więcej niż kiedyś, i na pewno praca z psychologiem to ułatwia. Choć i tak nie ma nic przyjemnego w czytaniu, jak ktoś ci ciśnie w sieci czy na ulicy, choć mnie się w Szczecinie nie zdarzyło, by ktoś twarzą w twarz mi jechał.
Ale sąsiad raz cię zaczepił.
Faktycznie, tak było. To był czas, kiedy pojawiły się plotki o transferze Kamila Grosickiego do nas, a ja w tamtym momencie byłem takim fałszywym lewoskrzydłowym, czyli grałem na jego nominalnej pozycji. I pewnego dnia wchodzę do windy, w niej już stoi sąsiad z żoną, widzę ich może drugi raz, bo dopiero co się wprowadziłem, a on tak nagle, na cwaniaka: – Co, „Grosik” przyjdzie, to ławeczka będzie?
Ale przywitał się chociaż?
Nie, tak nagle to wypalił, bez niczego. Zrobiło się mi gorąco, różne myśli przebiegły przez głowę, przez sekundę miałem ochotę odpowiedzieć na takim samym poziomie, ale szybko odpuściłem. Stał z żoną, nie chciałem robić z siebie głupka, więc tylko spojrzałem na niego ze zdziwieniem. A on kontynuował tę rozmowę w ten sposób, że zapytał, co ja sądzę na ten temat i czy dam radę wygrać rywalizację z „Grosikiem”. Grzecznie odpowiedziałem, że nie wiem, czy przyjdzie, ale jeśli tak, to super, to wzmocnienie i fajnie będzie wspólnie grać.
Wszedłem do domu, usiadłem wściekły, bo takie rzeczy dotykają. Nie ma co mówić, że nie. Mnie dotknęło to bardzo. Nie wiem, czy chciał się popisać przed żoną, czy jaki miał zamiar.
Ale minęło kilka miesięcy. „Grosik” grał na skrzydle, ja wróciłem na swoją nominalną pozycję – do środka pola – i to wszystko układało się bardzo dobrze. Spotkałem tego samego sąsiada. Minął mnie, a po kilku sekundach się zreflektował, zawołał i powiedział, że przeprasza za tamto i żebym się nie gniewał. Od tamtej pory często rozmawialiśmy o Pogoni, kiedy gdzieś na siebie trafiliśmy.
Fajne zachowanie.
Szacunek za to, bo miał jaja przyznać się do błędu, a wielu pewnie wolałoby odwracać głowę i udawać, że nie widzi.
Trudno grać w klubie, którego jesteś wychowankiem?
Nie jest łatwo. Kiedy idzie, to wspaniale, wszyscy się cieszymy, chcesz, by to trwało w nieskończoność. Ale gdy nie idzie, wpadacie w kryzys, a sporo osób bije konkretnie w ciebie. I nie wiesz, dlaczego ty obrywasz i możesz odczuć, że sam jesteś wszystkiemu winien.
Marzyłeś o grze w Pogoni. Warto było spełnić to marzenie?
Absolutnie, bezapelacyjnie. Marzyłem o grze w Pogoni i bardzo się cieszę, że to osiągnąłem. Marzyłem też o trofeum – mistrzostwie czy pucharze kraju – i żałuję, że tego nie udało się spełnić, natomiast i tak uważam, że ostatnie lata były dobre dla klubu. Pierwszy medal od 20 lat, pierwsze dwa medale z rzędu w historii, do tego trzy awanse do eliminacji europejskich pucharów sezon po sezonie, co również wcześniej się nie zdarzało w Szczecinie. To dobre czasy.
Miałeś moment zwątpienia, że uda się to marzenie spełnić bez wypożyczenia? Miałeś niemal 20 lat, kiedy wiosną 2018 u Kosty Runjaica nie grałeś nic.
Nawet nie jeździłem na ławkę, ale trener rozmawiał ze mną wręcz co tydzień. Byliśmy w kontakcie i widziałem, że mu na mnie zależy.
Co ci mówił?
To był trudny sezon, fatalnie go rozpoczęliśmy z trenerem Maciejem Skorżą, broniliśmy się przed spadkiem i trener Runjaic mówił otwarcie, że nie chce na mnie zrzucać tej odpowiedzialności i starsi mają to dźwignąć. I kiedy to dźwignęli, w dwóch ostatnich kolejkach dostałem szansę.
Tyle wystarczyło, by cię przekonać, że nie ma co jechać gdzieś po doświadczenie?
Nie. Zaraz po zakończeniu rozgrywek zatelefonowałem do mojego agenta, że chciałbym iść na wypożyczenie, bo czułem, że się rozwijam, że nieźle wyglądam na treningach, a minut w lidze nie dostaje. Ale trener Kosta momentalnie uciął temat. Kiedy tylko usłyszał o tym pomyśle, zdecydowanie stwierdził, że nie ma takiej opcji. Zero szans.
Co dalej?
Wyszedłem w podstawowym składzie na inaugurację sezonu z Miedzią Legnicą…
…ale w przerwie zmiana.
W przerwie zmiana. W następnym spotkaniu z Piastem Gliwice jeszcze wszedłem z rezerwy na kilka minut, a potem przez sześć kolejek nie ruszyłem się z ławki. I to tak się nie ruszyłem, że nawet jeśli ktoś wypadał z pomocy, i tak nie wchodziłem. Nie zapomnę meczu z Koroną Kielce. Z jakiegoś powodu musiał zejść Iker Guarrotxena, zostałem jedynym pomocnikiem w rezerwie, a trener wpuścił stopera – Sebastiana Rudola – i pokombinował z ustawieniem. Ze mnie nie skorzystał. To był moment, kiedy byłem przekonany, że bez wypożyczenia nic z tego nie będzie i znowu chwyciłem za telefon i wybrałem numer menedżera.
Co na to Runjaic?
W ogóle nie chciał słuchać o tym.
Za to nareszcie dał ci zagrać od początku z Wisłą Kraków.
Z rozpędzoną Wisłą prowadzoną przez Macieja Stolarczyka. Oni byli pierwsi w tabeli, my bez wygranej w ośmiu kolejkach. Wypadł Iker z powodu urazu, wskoczyłem na prawe skrzydło, odnieśliśmy zwycięstwo po dwóch golach Adama Buksy i ruszyło, a ja już zostałem w składzie.
Z perspektywy czasu: następne spotkanie, w Lubinie z Zagłębiem we wrześniu 2018, nie było przełomowe? Wystąpiłeś wówczas mimo bólu gardła i gorączki, pierwszy raz w karierze drugi raz z rzędu w Ekstraklasie.
To był początek anginy, w drodze powrotnej czułem się okropnie. Ale było warto zacisnąć zęby. Odnieśliśmy zwycięstwo, przebiegłem dużo kilometrów, co zawsze było ważne u trenera Kosty i później darzył mnie dużym zaufaniem. Nawet kiedy nie wyglądałem dobrze, konsekwentnie stawiał na mnie. Do dzisiaj mamy kontakt, napisał SMS-a i po transferze do Houston, i po narodzinach mojego synka. Dużo mu zawdzięczam.
A swoją drogą, mam jakoś tak, że jeśli dzień przed meczem coś mi dolegało – czy to lekka kontuzja, czy delikatne objawy przeziębienia, czy minimalna gorączka, nazajutrz strzelałem gola czy notowałem asystę. Taka dziwna reguła. Tak pół żartem, pół serio, kiedy coś jest nie tak przed spotkaniem, cieszę się, bo, o, będzie dobrze w meczu.
Nie miałeś wątpliwości, czy lepiej się nie przyznać do fatalnego samopoczucia?
Zastanawiałem się, żeby czasem nie osłabić zespołu, ale uznałem, że dam radę i na szczęście tak było. A tak naprawdę musiałoby być ze mną naprawdę bardzo źle, bym odpuścił.
Nie lubisz odpuszczać. Na ile ma to związek z wychowaniem na Śródmieściu, gdzie nie mogłeś odpuścić, bo straciłbyś szacunek kumpli? Opowiadałeś, że czasem jeden drugiego wyzywał na pojedynek na pięści i trzeba było się bić.
To nie było mądre, ale to prawda…
Łatwo było dostać po głowie w tej dzielnicy.
Pamiętam, jak kiedyś wracałem z treningu w Salosie. W czapce z daszkiem, kapturem na głowie i spodniach „rurkach”. Wszedłem w bramę, nagle czuje pociągnięcie, ktoś mnie odwraca i widzę lecącą pięść. Cios zatrzymał się przed twarzą. – „Salosik”, to ty?! Myślałem, że ktoś obcy. Przepraszam! Proszę, nie ubieraj się tak – powiedział napastnik, a jak się okazało, kumpel z dzielnicy.
Dlatego tak, trzeba było być twardym, nie ma co ukrywać, to na pewno miało wpływ na mój charakter i dzisiaj mi pomaga, ale nie zamieniłbym się z nikim na dzieciństwa. Cieszę się, że wychowałem się w czasach, kiedy mając kredę, byłeś na podwórku kozak. Ciągle coś się działo. Grało się w piłkę czy jakieś klasy. Nie potrzebowałeś telefonu czy komputera. Wychodziłeś, gwizdałeś i wszyscy się zbiegali. Bardzo miłe wspomnienia.
A ta nieustępliwość, o której mówisz, niweluje brak cierpliwości.
Życie piłkarskie próbuje cię jej nauczyć od lat, bo wszędzie, gdzie byłeś, na starcie miałeś pod górę.
Jeśli przeanalizować moją karierę, to tak było. Czy to w reprezentacjach młodzieżowych początkowo selekcjonerzy mi nie ufali. Czy to ten początek współpracy z trenerem Kostą. Wszędzie musiałem swoje odczekać i przekonać do siebie. Ta świadomość trochę pomogła znieść brak transferu zagranicznego.
Trochę?
Były myśli, co jest nie tak, skoro mnóstwo młodych, którzy wchodzili do pierwszej drużyny Pogoni albo chwilę przede mną, albo ze mną i po mnie, wyjeżdżali. Kuba Piotrowski, Marcin Listkowski, Seba Walukiewicz, Adrian Benedyczak czy Kacper Kozłowski, a ja nie. Niby jakieś zainteresowanie się pojawiało, tyle że bez konkretów. Ale kiedy spojrzałem wstecz, zobaczyłem właśnie tę prawidłowość. Zawsze swoje musiałem odczekać, a koniec końców za sprawą tej nieustępliwości, determinacji spełniałem marzenia.
Po setnym meczu w Pogoni dałem post z cytatem z Bedoesa: „Jak chcesz, żebym nie spełniał marzeń, musisz mnie zajebać”. Uważam, że tak to ze mną wygląda. Dopóki jestem zdrowy – to najważniejsze – będę robił swoje.
Jakie marzenie teraz?
Numer jeden – debiut w reprezentacji seniorów. Wiem, że to przyjdzie, bo zrobię wszystko, by tak było. Ale też wiem, że muszę poczekać, bo właśnie tak to bywało w przeszłości.
Jedno powołanie było – za Paulo Sousy, ale bez debiutu.
Grałem na skrzydle i selekcjoner powiedział, że podoba mu się, jak wchodzę w małą grę i jak potrafię stworzyć przewagę. Że wielu takich skrzydłowych w Ekstraklasie nie widział. Potem w wywiadzie powiedział, że szykuje mnie na Andorę, która pewnie będzie bronić bardzo głęboko, więc ktoś taki jak ja się przyda do rozmontowania ich obrony, ale… nie udało się i siedziałem na trybunach.
Usiadłeś na ławce z Anglią.
Było dużo problemów covidowych i to zadecydowało.
Dużo zabrakło do debiutu?
Czułem się dobrze, trener Sousa też mówił, że wyglądam dobrze, ale na pewno czegoś zabrakło, skoro nie dostałem minut. Czy dużo? Nie wiem. Tłumaczyłem to sobie tak, że to jeszcze nie był odpowiedni moment i tyle. Szkoda, że później nie udało się pojechać na kadrę narodową, ponieważ zdaje mi się, że było kilka chwil, gdy byłem w wysokiej formie, aczkolwiek mam 25 lat, jeszcze kolejnych kilka takich będzie i wierzę, że uda się zadebiutować.
Skoro o marzeniach mowa – mówiłeś o mistrzostwie z Pogonią. Czego zabrakło, że w drugim medalowym sezonie za Runjaica daliście się wyprzedzić Lechowi Poznań i Rakowowi Częstochowa? Damian Dąbrowski wskazywał odejście Kacpra Kozłowskiego zimą.
To, co powiedział „Dąbek”, miało bardzo duże znaczenie. „Koziołek” był kozakiem, nie ma co się oszukiwać. Ale myślę, że złożyło się na to kilka powodów, a który był kluczowy, nikt nie wie. Porażki z Lechem czy Rakowem to na końcu wina nasza, zawodników. Do tego przegrana z Wisłą Płock u siebie. Byliśmy w gazie, a oni przyjechali i zagrali świetnie. To się złożyło na to, że nie udało się osiągnąć więcej niż trzeciego miejsca, przy czym według mnie dwa medale z rzędu to duży sukces Pogoni.
Bardzo żałuję, że nie udało się zdobyć trzeciego i powiem tylko tyle, że to, co wydarzyło się w Zabrzu, brak karnego na Marcelu Wędrychowskim, nie miało prawa się wydarzyć. Nie mogliśmy się z tym pogodzić.
Z Runjaicem zdobyliście dwa brązowe medale, z Gustafssonem niewiele zabrakło do powtórzenia tego wyniku. Który z tych trenerów jest lepszy? W obecnej sytuacji – czyli kryzysu Pogoni – ta odpowiedź wydaje się oczywista.
Powiem tak – dla mnie też jest oczywista. Naturalnie, wierzę, że drużyna wyjdzie z tej zapaści, chłopaki pokonali Koronę Kielce, oby to był początek czegoś dobrego.
Trudno się ogląda Pogoń w telewizji?
Dziwnie, bo przecież przez prawie połowę życia byłem jej częścią.
Jak trudno wychodziło się po raz ostatni z klubu? Były łzy przy pożegnaniu z kolegami?
Duża część mnie została w Szczecinie. Niezmiennie oglądam Pogoń i jej kibicuję. Zostawiałem klub, rodzinę i miasto. Nie sądziłem, że to będzie aż tak ciężkie. Natomiast z niektórymi kumplami się nie żegnałem, bo wiedziałem, że za kilka tygodni miałem przyjechać do Szczecina ze względu na poród Mileny. Tyle że… wyszło tak, że kiedy faktycznie przyjechałem, trwała przerwa na reprezentacje, a poza tym z pięciu dni wolnego trzy spędziłem w podróży, a na miejscu nie chciałem odstawiać synka – Leo – na krok. Ale nadrobię! Tutaj sezon kończy się szybciej, dotrzymam obietnicy, że zjawię się na spotkaniu ligowym i zejdę do szatni. Wezmę Leo i zobaczymy, czy mu się spodoba.
Rodzina jednym z marzeń?
Na pewno. Jestem wychowany w rodzinie, w której zawsze była miłość. Nie mam problemu, żeby powiedzieć rodzicom, że ich kocham i myślę, że to też sprawiło, że marzyłem o potomku. Trudno mi teraz, nie ma mnie w miejscu, w którym powinienem być, czyli przy synu. Ale takie bywa życie. Trzeba to przetrwać. Czekam tylko aż do mnie dołączą przed początkiem nowego sezonu. Wcześniej się nie uda, jako że muszę wynająć mieszkanie, urządzić je. Na razie nawet nie mieliby gdzie przyjechać, bo mieszkam z bramkarzem z drugiego zespołu.
Jakie emocje wywołało pierwsze zobaczenie syna?
Nie do opisania. Kiedy wziąłem Leo na ręce, byłem trochę przestraszony, że zrobię mu krzywdę, taki wydawał się kruchy, ale szybko się oswoiłem. Nawet Milena była zdziwiona, że tak szybko mi to przyszło.
Jak syn, to piłkarz, po tacie?
Po pierwsze, drugie i trzecie chciałbym, żeby był szczęśliwy. Żeby miał pasję, bo w dzisiejszych czasach wielu ludzi nie ma i czegoś im w życiu brakuje, a wydaje mi się, że pasja daje szczęście. Dlatego niech robi, co chce, ale żeby robił to z pasją. No i oczywiście oby tą pasją była piłka nożna. (śmiech)
Nie boisz się, że będzie łobuzował, jak ty? Pamiętam, jak opowiadałeś, że – to cytat – za czasów gimnazjum byłeś „głupkowaty”.
Nie byłem aniołkiem. Bywało, że mama zapłakana dzwoniła do taty, który pływał na statkach, że się źle zachowywałem. Właśnie w gimnazjum to się zaczęło. Myślałem, że jestem panem świata. Wszystko wiem i mogę wszystko robić sam. Ale z perspektywy czasu jestem jej ogromnie wdzięczny, że mnie pilnowała.
Pilnowała?
Całe życie grałem ze starszymi, więc kumple z zespołu zapraszali mnie na imprezy i miałem mamie za złe, że mnie nie puszczała. Nie zapomnę pierwszego Sylwestra, na który mogłem się wybrać. Miałem z 16 lat. Kolega z Salosu miał domek, zorganizował zabawę. A ja dostałem czas od 18 do 23. I 23 wybiła, a ja ściągam kurtkę z wieszaka i zbieram się do domu. Chłopaki zaraz pytają: – „Młody, gdzie ty?!”. A ja kaptur na głowę i w swoją stronę. Przyjechałem zapłakany i do mamy z pretensją: – „Jak mogłaś mi to zrobić?!”. Dzisiaj wiem, że miała całkowitą rację. Bo jakbym złapał bakcyla na imprezy, to kto wie, jakby to się potoczyło.
Leo tak samo będzie miał?
Tak samo, wiadomo, żadnych zmian nie będzie, tylko dyscyplina! Nie no, śmieję się. Nie wiem, jak to będzie wyglądać. Jeśli będzie chciał grać w piłkę, będę się starał mu przekazać, co przeżyłem i co uważam za słuszne w danym wieku. Ale najważniejsze, żeby robił, co kocha, a ja tylko będę się starał pilnować, by nie zszedł na złą drogę.
Jak często tata wypływał?
Na pół roku, wracał na miesiąc. Tak mniej więcej do 18. roku życia rzadko go widywałem. Nie miałem mu tego za złe, bo na nas pracował. Jestem mu bardzo wdzięczny. Jego powroty to były zawsze fajne chwile. Od jakiegoś czasu pracuje już na miejscu, w Szczecinie.
Za to ty ruszyłeś na drugi koniec świata, do USA. Jakie pierwsze wrażenia po wylądowaniu?
Pierwsze, co poczułem w Stanach, to gorąc. Uderzyło to we mnie. W ogóle nie wierzyłem, że może być tak gorąco i uznałem, że pewnie to od silników bije. Cóż, okazało się, że nie, że w Houston taka temperatura panuje.
A poza tym? Trudno było się przestawić do życia amerykańskiego, wiele rzeczy jest innych. Od kosmicznych budynków, przez kulturę, po jedzenie. Dla mnie, dla chłopaka ze Szczecina, był to duży przeskok, Ale po półtora miesiąca czuję się tutaj dobrze. Oswojony.
Co najbardziej dziwiło?
Takie drobne sprawy, które dzisiaj są już dla mnie codziennością. Np. kwestia powitania. Początkowo, kiedy ludzie podchodzą i pytają „how are you”, myślisz, że naprawdę ich to obchodzi. Odpowiadasz, że dobrze i chcesz zagadać, jak oni się czują, a tu pach, idą dalej, w ogóle nie czekają na odpowiedź, bo tylko taka forma właśnie powitania.
Ale największy szok to ta temperatura. Naprawdę skwar ogromny, na osiedlach stoją baseny i nikt z nich nie korzysta, bo woda jest piekielnie gorąca. Nie mogłem się „odkręcić”, aczkolwiek i trener, i koledzy z zespołu uspokajali, że to przyjdzie z czasem i faktycznie, udało się. Już lepiej to znoszę.
Jak z językiem? Mówisz dobrze po angielsku?
Dobrze po angielsku to mówi „Buksik”. Ja się dogaduję, rozumiem, co mówią i sam się komunikuję. Nie ma z tym problemu, przy czym nie jest to angielski z najwyższej półki. Wielu chłopaków było zdziwionych, że tak dobrze sobie radzę, ale też miałem przez ostatnie pięć lat do czynienia z zagranicznymi trenerami. To nie jest dla mnie nowość. Do tego uczę się hiszpańskiego, bo to tutaj drugi podstawowy język.
Poziom sportowy?
Bardzo wysoki. Nie spodziewałem się, że aż tak wysoki. Wielu zawodników z jakością, pełno talentów, mnóstwo z Ameryki Południowej, pełno gości z przeszłością w topowych europejskich klubach. Bardzo kreatywna liga, sporo małej gry, od groma pojedynków, praktycznie nie ma wybijania, tylko granie po ziemi. Czuję, że ta liga da mi wiele radości i otworzy wiele furtek w przyszłości.
ROZMAWIAŁ MATEUSZ JANIAK
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Kurzawa – anatomia upadku
- Życie Widzewa po Pawłowskim? Raczej nieszczęśliwe
- Jak Daniel Myśliwiec został trenerem Widzewa? Kulisy sprawy
foto. Newspix