Spodziewaliśmy się kolejnego wielkiego wieczoru w Lidze Mistrzów i go dostaliśmy, ale chyba mało kto zakładał, że tylko w wykonaniu Manchesteru City. Nie wiemy, czego najedli się gospodarze w katakumbach stadionu przed meczem, ale wyglądali dzisiaj jak najlepszy walec do rozjeżdżania oponentów na świecie. Walec tak wybitny, że Real Madryt przez 90 minut mógł się jedynie przyglądać, prosząc wręcz na kolanach o najmniejszy wymiar kary. I choć “Królewskich” jako specjalistów od tych rozgrywek trudno skojarzyć z jakimś eurowpierdolem, dzisiaj właśnie oni byli jego ofiarą.
Po Ancelottim i jego ferajnie nie ma teraz czego zbierać. Owszem, przyjazd do Manchesteru już w samym założeniu miał być trudnym wyzwaniem, ale chyba nie tak trudnym, żeby totalnie dać się skompromitować. Końcowy wynik to 4:0, ale równie dobrze City mogło wcisnąć szóstkę czy siódemkę. A skoro dałeś ciała na ligowym podwórku w Hiszpanii, wypadało dać z siebie maksimum w pucharach, żeby sezonu nie spisać na straty. Tak się jednak nie stało.
Tym samym nie dość, że Real Madryt kończy kampanię tylko z Pucharem Króla na pocieszenie, to jeszcze w najważniejszym meczu 2023 roku został koncertowo rozjechany. Z jednej strony wstyd, z drugiej – trochę da się to zrozumieć. Śmiemy wątpić, czy ktokolwiek byłby w stanie dzisiaj pokonać podopiecznych Pepa Guardioli. W tym meczu to oni byli “Galacticos”. Byli nietykalni. Nieludzcy. Niewyobrażalnie dobrzy.
Pierwsze poważne strzały ostrzegawcze w stronę Realu Madryt padły już na początku meczu. Strzały głową Haalanda dwa razy w kapitalny sposób wybronił Courtois. Z rzutu wolnego groźnie uderzał De Bruyne. Ładną solową akcję przeprowadził Rodri. No i Grealish z Bernardo Silvą wchodzili na skrzydłach w pole karne jak w masełko, nic sobie nie robiąc z postawionej gardy Realu. Dało się poczuć, że efekt w postaci bramek przyjdzie prędzej czy później. Że Real nie będzie cały mecz woził się na barkach bramkarza, licząc na uśmiech od losu. I rzeczywiście – w 23. minucie Real już był na deskach. Wstał, grał dalej, ale po pierwszej połowie był już jedną nogą poza Ligą Mistrzów.
Znamy Real. Wiemy, że potrafi wstawać z martwych i być niezniszczalny niczym karaluch. Tak przecież nie raz wygrywał Ligę Mistrzów, po drodze odwracając losy spotkań i robiąc rzeczy naprawdę wielkie. Ale dziś tego Realu nie zobaczyliśmy. Ba, gdybyśmy wymienili koszulki, zmienili nazwiska i oddalili kamerę, większość widzów mogłaby mieć wątpliwości, czy Manchester City właśnie nie ugościł jakiegoś średniaka z Premier League. Tak to wyglądało, drodzy państwo. Podczas gdy City emanowało mocą, z Realu wylewała się bezradność, którą potrafili przerwać jedynie na kilka momentów Kross czy Alaba strzałami z dystansu.
W drugiej połowie City dokonało formalności, choć już tak bardzo tempa nie forsowało. Ale ci piłkarze chyba już wiedzieli, że Real im nie zagrozi. No bo jak – w takiej formie fizycznej? Z taką postawą? Przecież “Królewscy” wyglądali jak zespół, którego celem było utrzymanie 0:0 do 90. minuty i postawienie na jedną złotą kontrę. No nie, coś takiego przejść nie mogło i dobrze się stało, że Manchester City przeszedł do finału, bo po prostu w pełni na to zasłużył. Nie ma tu żadnego “ale”. Nikt nie będzie zrzucał winy na sędziów, nikt nie będzie narzekał na pecha. Dyskutować będzie można tylko o nieskuteczności jednych lub bezradności drugich.
A to oczywiście oznacza, że Pep Guardiola będzie miał swoje czwarte podejście do finału Ligi Mistrzów. Dwie pierwsze próby z Barceloną skończyły się dwoma trofeami. Trzecia próba to już porażka z Manchesterem City w 2021 roku, więc dość szybko nadeszła doskonała okazja, żeby zmazać plamę i wreszcie podnieść ten puchar po kilkunastu latach. Jak nie teraz, to kiedy? Serio, co musiałoby się jeszcze wydarzyć, żeby Hiszpan mógł odtrąbić happy end w innym klubie niż Barcelona? Dodajmy, że klubie obecnie złożonym z zawodników w kapitalnej formie? Tutaj wszystko składa się na sukces, zwłaszcza że po drugiej stronie nie stanie rywal z tej samej półki, czyli Inter.
Powiedzmy sobie wprost: Manchester City wygrał przedwczesny finał Ligi Mistrzów, bo tak śmiało mogliśmy nazywać jego starcie z Realem Madryt w pófinale. Pokonał najwyższy szczyt, robiąc to w wielkim stylu. I jeśli w prawdziwym finale miałby się posypać, chyba uwierzylibyśmy w moc szamanów oraz wszelkie klątwy i czary, które unoszą się nad Pepem Guardiolą. Ale dziś nie o tym. Dziś powinno mówić się, że Hiszpan dał show. A przede wszystkim: nie przekombinował.
Manchester City – Real Madryt 4:0 (2:0)
Silva 23 i 37′, Akanji 76′, Alvarez 90′
WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW:
Fot. Newspix