Śląsk Wrocław na językach. Wylicza mu się matematyczne szanse na spadek, prognozuje szanse na utrzymanie. Co rusz wypływają nowe wieści o tym, ile publicznych pieniędzy trafia do kasy klubu. A nastroje podgrzewają informacje o tym, że i wrocławskie zoo musi dokładać do tego piłkarskiego eldorado. Niektórzy się oburzają, niektórzy kiwają głową ze zrozumieniem. Ale czas na moment zagłębić się w głosy tych, którzy na ten Śląsk łożą z własnych, wrocławskich, zoologicznych pieniędzy. Zagłębmy się w świat wrocławskich zwierząt…
Jak co dzień kurierzy wpadli punktualnie. Szczury to najlepsze źródło informacji. Są wszędzie. W halach magazynowych, w kamieniach, na zapleczach knajp. W centrum i na obrzeżach. Te rytmiczne “pi-pi-pi-pi”, które wydają z siebie, to dźwięk rozchodzenia się informacji. Wieść miejska niosła, że ostatnio wpływy szczurowych kurierów coraz mocniej oddziałowują na Wrocław. Ale dopóki my siedzimy w zamknięciu, a naszym głównym źródłem informacji są te gołębie z sierścią i ogonami, to musieliśmy im ufać.
– Słyszeliście? Ponoć dosypujecie kasę do Śląska… – zapipipipipipał jeden, dogryzając jeszcze jabłka po hipopotamach.
Nastąpiła konsternacja. O Śląsku do tej pory nie wiedzieliśmy zbyt wiele. Znaliśmy go głównie z opowieści niedźwiedzia Teddy’ego, który czasem opowiadał, że tam grał, a później był trenerem. Teddy miał bogatą historię, a w broszurach mogliśmy wyczytać o innym niedźwiadku, który lata temu hasał z Polakami po froncie wojennym. Więc z jeden strony opowieści Teddy’ego brzmiały to absurdalnie, ale z drugiej dawaliśmy cień szansy na to, że tak faktycznie było. Teddy usłyszał wieści od szczurów.
– Ponoć prawda, znów do mnie ostatnio dzwonili… – wymamrotał: – Zmieniali trenera, wzięli kogoś, kogo już mieli.
Teddy twierdził, że zawsze, gdy Śląsk zmienia trenera, to do niego dzwonią. Ponoć był już tam kilka razy, a i ludzie jakoś pozytywnie go kojarzą i mówią “panie Tadeuszu, szacunek na zawsze”.
Szczury zdradzały kolejne informacje. Że zoo oddaje miliony na Śląsk, że to jakaś spora kasa, że mamy za to jakieś loże i reklamę. Sowa zagaiła.
– Pewnie dostają tę kasę, bo chcą zrobić kolejny krok i inwestują w sukcesy. Słyszałam od znajomej z Sewilli, że kiedyś do niej przyjechał nas Śląsk na europejskie puchary – rzekła: – Tak, tak! Na pewno! Przecież dopiero co byli mistrzami Polski. Pamiętam to tak, jakby to było wczoraj.
Leniwce dodały:
– Bo to było wczoraj.
Im jednak nie mogliśmy ufać, bo leniwce były naszym lokalnym Internet Explorerem. Nadal są święcie przekonane, że powódź była zeszłej wiosny, a jeden wciąż mówi po niemiecku do pracowników przynoszących żarcie. Szczury miały dostały proste zadanie – miały dowiedzieć się, czy faktycznie dokładamy z własnej kieszeni do sukcesów, czy łatamy kolejne dziury. Powoli mieliśmy już dość opłacania kolejnych kolegów pana prezydenta – jakieś rady doradcze, doradztwa radowe, zespoły do testowania jedzenia dla gości zoo, pomiary wilgotności wody w aquaparkach…
Wieczór w zoo nie był spokojny. Wolnorynkowe tygrysy zaczęły podburzać okoliczne klatki. Że Śląsk to zawsze był po stronie “tylko żreć i żyć”. Że nierentowne biznesy trzeba zamykać i tyle. Kozy z sektora otwartego zamilkły na te argumenty, bo one w sumie dostają żarcie podwójnie – od wizytujących i od obsługi ogrodu. Tygrysy zyskały potężnego sojusznika – wszystkie zwierzęta z afrykarium. To była nasza wizytówka. Ciągnęli nas w górę. Całe afrykarium było za tym, by zbuntować się i stworzyć Cypryjski Oddział Zoologiczny, by tam wyprowadzać kasę.
– Kochani, poczekajmy na wieści od szczurów – uspokajała sytuację sowa. Problem polegał na tym, że sowa już wcześniej ujawniła swoje hiszpańskie konotacje rodzinno-przyjacielskie. A i Śląsk był mocno umoczony w hiszpańskie defraudacje. Sowa mogła grać na dwa fronty.
Atmosfera była napięta. Każdy liczył, że szczury przyniosą informację o tym, że jednak budujemy razem coś wielkiego i nastroje w zoo nieco się oczyszczą. – Dobrze być częścią czegoś wielkiego – powtarzały muchy, które obsiadały to, co zostawiał po sobie nosorożec na wybiegu.
I – jak się okazało – jakże trafna była to analogia.
– Pipipipipi, dokładacie do tego Śląska, bo są w finansowej dupie, zaraz mogą spaść w ligi – wieści od szczurów zwaliły nas z nóg. To znaczy te zwierzęta, które mają nogi. Węże leżały niewzruszone.
Hieny zachichotały w tle, ale one ciągle chichotały. Reszcie do śmiechu nie było.
Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Żarcia w miskach pojawiało się coraz mniej, choć nie dostrzegliśmy spadków w liczbie odwiedzających. Pojawili się też kolaboranci. Lew zwany też kotemlwem lub lewkotem przeszedł na stronę, że “w sumie my tu mamy kasę, więc co za problem się dzielić z innymi”. Leniwcom dorzucono kolejnego lokatora do klatki. Co dziwne – był jeszcze bardziej powolny i ospały niż reszta. Czasem nie chciało mu się nawet wychodzić na karmienie i prosił współtowarzyszy, by wzięli mu na wynos do kojca. Kazał do siebie mówić “Kintana” czy jakoś podobnie.
W końcu Śląsk przysłał człowieka na pertraktacje. Pan Jacek wydawał się rozsądnym gościem – wyjaśnił sytuację z punktu widzenia socjologii, historii, psychologii i heraldyki. Pytał jak nam się żyje. Mówił, że w zoo stawiałby na młode, polskie zwierzęta. Ale w połowie wykładu dostał telefon, powiedział tylko “ale jak to dwa dni przed meczem z Górnikiem?”, a później grzecznie się pożegnał i tyle żeśmy go widzieli. Szczury twierdziły, że widziały go później biegającego z wagą za jakimś Hiszpanem.
Sytuacja jest zatem rozwojowa. Nas w zoo coraz mocniej to stresuje. Żółwie rozpoczęły ewakuację. Małpy twierdzą, że mają szansę przejąć władze w ratuszu i szykują się do startu w wyborach. – Gorzej nie będzie – przekonują. Ponoć najgorszy ma być spadek, bo wtedy część ekipy chcą ulokować na stadionie. A jeśli po spadku będą wyciągać z zoo jeszcze więcej pieniędzy?
Póki co czekamy na kolejną garść wieści od szczurów. W najbliższy weekend ma się sporo rozstrzygnąć. Nowy kumpel leniwców przeciąga się na hamaku i opowiada, że niedawno był na wyjeździe w Kaliszu, że piękne miasto i nawet nie musiał pajacować przed odwiedzającymi. I że my tu mamy życie: jedzenie podstawione, nikt do roboty nie goni, prawie jak w jego poprzedniej robocie.
I tylko miś Teddy przebąkuje: – Spadną, nie spadną. W końcu i tak znów będę musiał ich ratować…
CZĘŚĆ PIERWSZA I BYĆ MOŻE NIE OSTATNIA
CZYTAJ WIĘCEJ O ŚLĄSKU WROCŁAW: