Reklama

Kolarze z YouTube’a. Czy Rakiety wygrają kiedyś etap Tour de France?

Sebastian Warzecha

07 sierpnia 2025, 13:24 • 16 min czytania 0 komentarzy

Był sobie kolarz. Utalentowany, w swojej kategorii wiekowej momentami nawet europejska – a co za tym idzie i światowa – czołówka. Ale urazy i choroba sprawiły, że ściganie musiał odpuścić. Założył więc kanał na YouTubie. Kolarski, rzecz jasna. Szybko zgromadził dużą publikę, a kilka lat później… wrócił do peletonu, tym razem już zawodowego. Ale nie jeździł długo. Po roku postanowił bowiem założyć swój własny zespół. Ledwie trzy lata później to już ekipa z zaplecza World Touru, która właśnie sprowadziła do siebie jednego z najlepszych sprinterów świata. Jak Bas Tietema tego wszystkiego dokonał?

Kolarze z YouTube’a. Czy Rakiety wygrają kiedyś etap Tour de France?

Bas Tietema i jego zespół. Jak YouTuber stworzył kolarską ekipę zdolną zatrudnić topowego sprintera?

Na Tour de France rozdawał kolarzom pizzę i zorganizował konkurs jazdy na jednym kole. Podjeżdżał pod Mont Ventoux na (bardzo) wiekowym rowerze miejskim. Wraz z dwójką współpracowników stworzył najpewniej największy kanał YouTube’owy o kolarstwie, nie licząc tych oficjalnych. A na pewno jeden z najbardziej zaangażowanych. Ludziom spodobał się styl bycia Basa Tietemy i proponowane przez niego a to wyzwania, a to opowieści, a to – czasem – porady.

Reklama

Bas przecież miał swoje doświadczenie. Był utalentowanym juniorem i młodzieżowcem. Przez rok jeździł w zawodowym peletonie. A potem stwierdził, że mógłby pokusić się o zrobienie czegoś więcej. I założył swój zespół. Początkowo wielu myślało, że to dla zabawy, ot, żeby mieć więcej kontentu na kanał. I faktycznie, kontent jest – zresztą powstał drugi kanał, dedykowany konkretnie ekipie – ale to nie o to chodzi.

To faktyczny projekt. Być może najważniejszy w jego życiu. A ostatni transfer to potwierdza.

Mistrz sprintu uwierzył

77 wygranych. Tyle triumfów ma w CV Dylan Groenewegen. W Polsce może być kojarzony w dużej mierze ze spowodowaną przez siebie kraksą na Tour de Pologne – w której ucierpiał Fabio Jakobsen – ale Holender to przede wszystkim genialny sprinter. Przecież sześciokrotnie był najlepszy na etapach Tour de France, w tym raz przy okazji tego sprintersko najważniejszego – kończącego wyścig, na Polach Elizejskich w Paryżu.

A to dowód wielkiej klasy.

Zresztą te dowody można mnożyć. 77 triumfów Dylana daje mu 42. miejsce w tabeli wszech czasów. Ale wśród aktywnych kolarzy jest szósty. Więcej wygranych zaliczyli tylko Tadej Pogačar (104), Alexander Kristoff i Arnaud Demare (obaj 97), Primož Roglič (91) oraz Elia Viviani (90). Ale na przykład kolarze tacy jak Remco Evenepoel czy Mathieu van der Poel wciąż mają mniej. Wiadomo, Dylan jest od obu starszy, ale jeszcze nie jest kolarskim seniorem.

Ma 32 lata. Ostatnich 10 sezonów spędził w ekipach World Touru. To siła doświadczenia, wciąż bardzo dobre przyspieszenie i gdyby chciał, pewnie śmiało dostałby kilka różnych ofert z zespołów na tym poziomie właśnie. Ale nie chciał. Wybrał Unibet Tietema Rockets. Zespół Pro Continental, czyli zaplecza World Touru. Wybrał, bo uwierzył w ten projekt. A to znaczy naprawdę dużo, bo Groenewegen po tylu latach kariery po prostu wie, co jest warte jego uwagi.

Rockets – istniejący od końcówki 2022 roku – okazali się jej warci.

Cały ten transfer zaczął się jednak od żartu. Na potrzeby YouTube’a oczywiście. Bas, a także Josse Wester i Devin van der Wiel – jego koledzy i współpracownicy, z którymi założył kanał Tour de Tietema – co jakiś czas wcielali się na mecie jednego z etapów w któregoś z kolarzy i „oszukiwali” w ten sposób fanów oraz dziennikarzy. W 2024 roku padło na Dylana, który chętnie się do tej akcji dołączył. Żart wypalił, Groenewegen tę ferajnę polubił. I to na tyle, że nawet zaprosił ich na materiał do siebie – Josse (to on się w niego wcielił) miałby w nim sprintować „aż do porzygu”.

Tego wideo nigdy nie nagrali. Ale kontakt się nie urwał. Co jakiś czas pisali z Dylanem, a w pewnym momencie zaczęli żartować, że ten mógłby podpisać z nimi kontrakt. Groenewegen do żartów się dołączył… ale wkrótce obie strony zorientowały się, że z żartów przeszli na poważne tony. Doszło nawet do kilku spotkań i długich rozmów. Najpierw z Holendrem, potem z jego menadżerem. Zaczęło się uzgadnianie szczegółów kontraktu i zasypywanie dyrektora finansowego zespołu tabelami w Excelu z właściwie niemożliwym do ogarnięcia w ich sytuacji finansowej budżetem.

Ale już samo istnienie tego zespołu miało być niemożliwe. Przejechanie z nim wyścigów World Touru miało być niemożliwe. Wiele rzeczy miało być niemożliwych. Zatrudnienie Dylana Groenewegena też. A jednak się udało. Dylan mówił im, że potrzebował nowej motywacji, energii. A w tym projekcie było coś ekscytującego, co go pociągało. Jakieś wyzwanie.

– Czasem dobrze jest coś zmienić. Tej zimy rozmawiałem z Josse i ci goście są dużo bardziej poważni niż myślałem. To prawdziwy zespół, który chce się rozwijać. Mają dobry plan, w który wierzę. A to najważniejsze – mówił Groenewegen w materiale na kanale zespołu, w którym ogłoszono jego zatrudnienie i całą historię, jaka za tym stała. Od razu spytano go też: „co możesz dać zespołowi?”.

– Mentalność zwycięzcy, którą mam. Ten zespół może więcej wygrywać. Chcę tego nauczyć młodszych gości. Widzę młodych zawodników, jak Lukáš Kubiš [trzykrotny mistrz Słowacji – przyp. red.], którzy się szybko rozwijają. Mogę im pomóc, ale i wygrywać z nimi. Nie chodzi tylko o moje wygrane, ale też o triumfy Kubiša czy Hartthijsa de Vriesa. Tego potrzebujemy w tym teamie. […] Taki rozwój przeżywałem już w Jumbo. Gdy tam przyszedłem, w 2016 roku, to nie był najlepszy zespół świata. Ale krok po kroku się rozwijał. To były jedne z moich najfajniejszych lat w kolarstwie – twierdził Holender.

W 2019 roku Bas stworzył… piosenkę o Groenewegenie. Sześć lat później zatrudnił go w swojej drużynie kolarskiej.

Groenewegen to jednak typowy sprinter. Trzeba zbudować mu „pociąg”. Ale nad tym Rockets skupiali się już wcześniej, wiedząc, że na początku to dla nich największa szansa na wygrane. A wraz z Dylanem do zespołu przeszedł też Elmar Reinders, jego wieloletni rozprowadzający i gość, o którym sam Holender mówi, że to gość, który zawsze jest, jeśli go potrzebujesz. Nieważne, ile kilometrów w nogach i jak się czuje.

Innymi słowy – Rockets wzięli do siebie i mistrza, i jego pomocnika. Obaj zeszli o poziom niżej, do zespołu, który trzy lata temu nie istniał.

A to – powtórzmy – wiele mówi.

Kontuzje i… alergia

Bas Tietema to rocznik 1995. Ale dopiero w 2010 roku zaczął uprawiać kolarstwo. Wcześniej kopał piłkę, w sumie jak to wielu chłopaków w Holandii, tym bardziej, że gość urodził się w Zwolle, a to jednak miasto z całkiem uznanym klubem. Ostatecznie to jednak w kolarstwie chciał zrobić karierę… i wcale nie był tego tak daleki. W rozwojowej ekipie BMC jeździł z takimi zawodnikami jak Pavel Sivakov czy Dylan Teuns, dziś bardzo cenionymi w peletonie.

Z kolei w wyścigach rywalizował choćby ze wspomnianym już w tym tekście Mathieu van der Poelem i nie odstawał. A Mathieu to dziś – obok Tadeja Pogacara – najlepszy „klasykowiec” świata. Bas też zresztą miał potencjał na jednodniowe wyścigi, w 2014 roku zajął nawet trzecie miejsce w młodzieżowym Paryż-Roubaix.

CZYTAJ TEŻ: RAYMOND, ADRIE I MATHIEU. JEDNA RODZINA, TRZECH KOLARSKICH MISTRZÓW

Czemu więc nie wyszło?

Zdecydowało zdrowie. Po pierwsze – jak to w sporcie bywa – kontuzje. Po drugie Bas miał problemy z alergią skórną, która po prostu nie ułatwiała mu życia i funkcjonowania w świecie profesjonalnego sportu.

W drugim roku z BMC złamałem obojczyk. W czasie operacji dostałem leki, które zapoczątkowały problemy ze skórą. Od czasu kontuzji za każdym razem, gdy jechałem na rowerze, moja skóra się nagrzewała i dostawałem wysypki. Przez to mniej trenowałem, wyniki się pogorszyły – wspominał.

Gorsze wyniki bolały, bo wiedział, na co go stać. Widział też, jak poprawiają się jego rywale i że stopniowo mu odjeżdżają. Zaczął zastanawiać się nad przyszłością. Wiedział, że w takiej dyspozycji nawet jeśli trafi do zespołu „na poziomie”, to wielkich pieniędzy nie zarobi. Ale już mniejsza o pieniądze – przede wszystkim to wszystko sprawiało, że zabrakło mu motywacji. – Często jechałem na końcu grupy. Nie było w tym zabawy, nie czułem, że jestem częścią tej rywalizacji – wspominał.

Więc zrezygnował, choć nie tak prędko. Przez kilka lat jeszcze próbował, przeciągał karierę. Ale już sezon 2018 na przykład to w jego przypadku spis wyścigów, których nie ukończył. W 2019 też – choć wtedy wystartował tylko w trzech i w żadnym nie dojechał do mety. Ale to ten rok miał okazać się najważniejszy w jego życiu. Zauważył wtedy (choć pierwsze materiały na kanale są sprzed dekady, to był to głównie dziennik z podróży i startów, a potem przez kilka lat niczego nie publikował) lukę na rynku, dostrzegł, że nikt nie robił kolarskiego kontentu w formie wideo, takiego na wesoło, z ciekawymi wyzwaniami, ale pokazującego, jak ten świat wygląda.

Wiecie zresztą, jak to działa. Widzieliście to pewnie w piłce nożnej, koszykówce, siatkówce, lekkiej atletyce, gimnastyce, sportach siłowych i wielu innych. Ale faktycznie, wtedy – sześć lat temu – nie było takiego kanału w kolarstwie.

Pierwszy materiał na kanale obrandowany jako „Tour de Tietema”. Wtedy jeszcze bez angielskich napisów.

Aż pojawił się Bas, a z nim Devin i Josse, czyli dwójka, która… z kolarstwem nie miała nic wspólnego. Ale znała się na robieniu wideo, rozumiała, czego potrzebują takie materiały. W trójkę stworzyli team, który zaczął rozwijać Tour de Tietema. Sześć lat później to oni sprowadzili do swojej ekipy Dylana Groenewegena.

Ciekawie potrafi ułożyć się życie, co?

Kolarstwo od środka

Kanał szybko się rozwijał. Bas trafił w dziesiątkę – faktycznie brakowało takich materiałów w świecie tego sportu. A fakt, że prezentował to wszystko gość, który miał w tym sporcie spore doświadczenie tylko dodawał tym materiałom rzetelności. Nawet jeśli wiele było robionych czy to dla śmiechu, czy dla przygody – ot, choćby jak wideo, w którym Bas mia przejechać na rowerze z Sycylii do domu w tym samym czasie, w którym akurat trwało Giro d’Italia.

Albo jak wtedy, gdy postanowili dostarczyć zawodnikom pizzę na mecie ostatniego etapu Tour de France.

Kolarze zresztą początkowo podchodzili do trójki youtuberów nieco nieufnie, ale szybko zrozumieli, że to dobre i dla nich. – Zaufali nam, bo wiedzą, że przedstawiamy kolarstwo w pozytywnym świetle. Nie chcemy tworzyć nagłówków negatywnymi rzeczami. Zbudowaliśmy to zaufanie i teraz widzimy, jak niektórzy z nich oglądają nasze filmy. Wielu z nich już nas zna – mówił Bas.

Ich kanał szybko przebijał kolejne granice. Nie oczekiwali wiele, to w końcu kolarstwo, jeśli chodzi o kontent rozrywkowy – raczej nie jest to sport, w którym do tej pory takie treści tworzono. Ale dość szybko udało im się przebić 100000 osób. I to poziom poniżej którego nie spadli (dziś są bliscy dwustu tysięcy), a w dodatku nierzadko mieli więcej wyświetleń pod filmikami. Często trzy-, cztero-, nawet pięciokrotnie. Paradoksalnie w pewnym sensie pomógł im COVID. Pierwotnie planowali jeździć na duże imprezy, tam nagrywać wideo.

Ale że przyszła pandemia, poszli w inną stronę. Devin i Josse kupili swoje pierwsze rowery i zaczęli kręcić ich treningi, próbując sprawić, by byli w stanie przejechać trasę Ronde van Vlaanderen – jednego z najważniejszych jednodniowych wyścigów świata. Okazało się, że ludzie to kupili. Więc poszli dalej, próbując sprawdzić, na jaki poziom może wejść Josse, poświęcając się treningom. Pomogły im nawet… zawodowe kluby, na czele z Jumbo-Visma.

Dla równowagi – tu znajdą się nawet polskie napisy. Możecie śmiało śledzić, jak Josse jechał po złoto.

Jak podkreślali – ich sukces jest efektem tego, że potrafili te historię opowiedzieć. Bo przecież Josse jeździł słabo, w ich ojczystej Holandii – warto tu dodać, że większość materiałów jest właśnie po holendersku, choć często z angielskimi napisami – tysiące osób wyprzedziłyby go na rowerach. Ale ludzie i tak oglądali jego starania, bo były ciekawie opowiedziane. A to dla tej trójki było kluczem, bardzo dbali o to, by każdy ich materiał po pierwsze dobrze się oglądało.

Ludzie najwyraźniej to docenili. A dla Basa cała ta przygoda z kanałem miała jeszcze jeden istotny skutek.

Powrót do peletonu

W 2021 roku Bas Tietema wrócił do ścigania, ale w amatorskim gronie. Głównie na potrzeby kanału, żeby móc pokazać faktyczną rywalizację o coś. Ale szybko zauważył, że mimo przerwy i faktu ograniczenia treningów, wiele z tych wyścigów wygrywa. A co jeszcze ważniejsze – że go to cieszy. Jazda, rywalizacja, przebywanie w peletonie. Postanowił, że przetrenuje poważnie zimę i zobaczy, na jaki poziom go to wprowadzi.

Ale, jak sam stwierdził, potrzebował celu, by faktycznie się do treningów przyłożyć. W tym pomógł Bingoal, sponsor kanału Basa, ale też zespołu Bingoal Pauwel Sauces WB, ekipy z zaplecza World Touru. Tietema miał przyłożyć się do pracy, a potem pojechać na obóz z zespołem. I, jeśli by nie odstawał, być może finalnie zostać zawodowcem. – Ale nie chcę nim zostać, bo mój kanał stał się duży. Chcę na to zasłużyć swoją formą – mówił.

Czy zasłużył?

Okazało się, że tak. Gdy zaczął trenować – no właśnie – w pełni profesjonalnie, szybko robił postępy. Więcej wattów, mniej kilogramów, powiększone obciążenia. Wszystko się zgadzało. Na obozie w górach nie odstawał od innych członków ekipy. Ostatnie Christophe Brandt, menadżer zespołu, stwierdził, że warto zaryzykować. I zaoferował Tietemie kontrakt, wiedząc oczywiście, że da to drużynie rozgłos. Bo Bas mógł mówić swoje, ale fakt istnienia jego kanału był kartą przetargową.

Przecież oczywistym było, że filmy dalej będą powstawać. Ale teraz ze środka zawodowego peletonu. Inny poziom, inne historie, inne możliwości. Niemniej, gdyby nie jeździł na pewnym poziomie, to nigdy by do tego nie doszło.

Rozumiem skąd te pytania – mówił, gdy dziennikarze zagadywali go o to, czy to właśnie przez kanał. – Profesjonalny poziom jest bardzo wysoki, wielu świetnych kolarzy nigdy nie podpisuje zawodowych kontraktów. To prawda, że sponsoring Bingoal pomógł, ale oznacza też więcej presji. To tak, jakby być synem trenera w zespole piłkarskim. Musisz dać z siebie jeszcze więcej, by udowodnić swoją wartość – mówił Tietema.

Bas Tietema. Kolarstwo

Bas Tietema na rowerze. Fot. Newspix

Jemu się nie udało. Przynajmniej nie w pełni. Większości wyścigów nie ukończył. Ale w peletonie całkiem nieźle się odnajdował – tym bardziej jak na kogoś, kto przez ponad dwa lata nie startował w zawodowym wyścigu i miał przerwę od jakiejkolwiek rywalizacji, nawet amatorskiej. Wiedział, jak się ustawić, jak chronić lidera, jak jechać w grupie. Rozumiał to. Ku zaskoczeniu wielu przejechał też Paryż-Roubaix… choć minimalnie przekraczając limit czasowy, więc oficjalnie wyścigu nie ukończył. Ale do mety dotarł w jednym kawałku. A w „Piekle Północy” to już coś.

Ale to właśnie tego rodzaju sukcesy. Że był, że przejechał, że dał z siebie wszystko. Rok spędzony w zawodowym peletonie nie okazał się jednak dla niego straconym. Bo niósł za sobą pomysł.

(Nie)poważne kino, poważny zespół

Pomysłem było stworzenie własnej ekipy. Na początku żeby przekonać się, czy to w ogóle możliwe i czy niesie za sobą szanse na rozwój. Popularność kanału – a także dobre relacje choćby z organizatorami niektórych wyścigów – oczywiście pomagały. Udało się też znaleźć potencjalnego sponsora. Dlatego niedługo przed sezonem 2023 ogłoszono, że powołana została do życia ekipa TDT-Unibet.

Zespół początkowo przypisany był do trzeciego poziomu – kontynentalnego, ale nie „Pro”. Bas od początku podkreślał jednak, że celem jest wejść o szczebel wyżej, na zaplecze World Touru. Były więc ambicje, był pomysł, było też kilku niezłych kolarzy, bo wszystkie składowe sprawiły, że udało się ściągnąć zawodników gwarantujących rezultaty. Nie że od razu wygrane – na to raczej nikt przesadnie nie liczył, choć kilka niewielkich się trafiło – ale po prostu dobre wyniki. Takie, którymi można się już zacząć chwalić.

A chwalić się przecież było komu, Bas i jego koledzy mieli w końcu dobrze ponad sto tysięcy subskrybentów. Ruszali więc do World Touru z czymś, na co inne zespoły muszą pracować – bazą kibiców. To był ich wielki kapitał, coś, czego nie dało się przecenić.

Wielu ludzi ogląda nasze filmy i śledzi tę historię. To duża baza fanów. Posiadanie własnego teamu było naturalnym krokiem – mówił Tietema. Do współpracy zaprosili jednak, oczywiście, ludzi, którzy się na tym wszystkim znali. Dyrektorów z doświadczeniem – czy to finansowym, czy z kolarskiego peletonu – specjalistów od treningów, diety i tak dalej. Naprawdę podeszli do tego profesjonalnie. To już nie miała być wyłącznie zabawa.

Tu już szło o profesjonalizm.

Choć momentami musieli się ratować kreatywnością. Ot, choćby nie mieli pieniędzy na odpowiedni scouting – na czymś musieli oszczędzać – więc zamiast tego zatrudnili analityka, który śledził… wpisy kolarzy na Stravie, zwracając uwagę nie tylko na „suche” wyniki, ale też takie rzeczy, jak to, jak ktoś jedzie po przepaleniu danej ilości energii. Wyłowili w ten sposób kilku młodych zawodników, z częścią podpisali kontrakty. Zresztą od początku była to w dużej mierze ich filozofia – sięgać po młodych, nie ściągać gwiazd.

Dopiero Dylan to zmienił. Ale trudno było przepuścić taką okazję. Wróćmy jednak do początków – sezon 2023 przejechali jako TDT-Unibet Cycling Team i odnieśli trzy wygrane w mniejszych wyścigach. Rok 2024 to ta sama nazwa, ale już wyższy poziom (Pro Continental), większy skład zespołu i kolejnych kilka niewielkich triumfów. A trwający sezon? To istotna sprawa – nastąpiła bowiem zmiana nazwy.

Od tego roku to Unibet Tietema Rockets.

Czemu „Rakiety”? Nasza nazwa wzięła się od słów Roba Harmelinga, naszego dyrektora sportowego, który w trakcie pierwszego sezonu istnienia zespołu, spojrzał na kolorowe rowery i nazwał je „Rakietami”, od ikonicznych lodów. Z czasem to słowo weszło do języka, jakiego używaliśmy w zespole. Dla nas oznacza szybkość, ducha zespołu i ambicję – mówił Tietema. Zmiana nazwy jest jednak częścią większej strategii.

Rockets. Kolarstwo

Członkowie Unibet Tietema Rockets przed jednym z wyścigów. W wyróżniającej się koszulce mistrz Słowacji – Lukáš Kubiš. Fot. Newspix

W Rockets zauważyli bowiem, że fanom kolarskich ekip często trudno się z nimi identyfikować. Te bowiem zmieniają kolarzy, nazwy, czasem nawet barwy. Oni chcą podejść do tego inaczej. „Rockets” ma być w nazwie na zawsze. Barwy też mają się przesadnie nie zmieniać. Mają nawet swoje logo. Blisko więc temu do ekip piłkarskich, zresztą wyraźnie widać, że inspiracje są czerpane z takiego świata.

Czy to wypali? Trudno stwierdzić, ale na pewno dla kolarstwa to coś nowego.

Marzenie? Tour de France

Rockets mają więc swoją nazwę i logo. Od przyszłego roku będą też mieć kolarza światowej klasy. Ale przede wszystkim – mają wielu fanów. Ci tłumnie reagują bowiem na kolejne pomysły Basa i spółki. Jak choćby ten, by na Amstel Gold Race – jednym z klasycznych wyścigów jednodniowych – zebrać się jednego roku w konkretnym zakręcie, a następnego, bo ludzi było więcej, na wzgórzu i je „okupować”.

O fanów zresztą starają się dbać, jak mogą. Wiedzą, że to ich główny kapitał. Dlatego bardzo stawiają na materiały wideo czy te publikowane w social mediach. Sam Bas twierdzi, że mają szerszy zespół od szeroko pojętej promocji, niż wiele ekip z World Touru.

Wiele zespołów myśli, że gdy stworzy swój skład i zacznie wygrywać, nie musi już nic robić. Bo skoro wygrywają, to fani i sponsorzy sami przyjdą. Myślę, że tak było kiedyś, gdy gazety i telewizja były kluczowe medialnie. Dziś świat się zmienił, szczególnie w social mediach. Wiele nowych platform „wchodzi” do sportu, widzimy to po związkach Formuły 1 i sportu – mówił Tietema. A że on i jego zespół zaczynał tak naprawdę od YouTube’a, to się tego – i innych social mediów – trzyma.

Niemal półgodzinna opowieść o tym, jak zespołowi udało się podpisać Dylana Groenewegena. Fot. Newspix

Pewnie słusznie. Nie zmienia to jednak faktu, że choć przeszli tę drogę od innej strony, to cel dla zespołu ostatecznie jest przede wszystkim sportowy. Na razie głównie takie, by po prostu gdzieś pojechać. W tym roku Rockets debiutowali na przykład w Paryż-Roubaix. W kolejnym chcieliby pójść o krok dalej i przejechać Tour de France. A Dylan Groenewegen mówił, że chciałby być pierwszym kolarzem tego zespołu, który wygra dla niego etap Wielkiej Pętli.

I znów możemy napisać: na razie wydaje się, że to marzenie odległe. Ale takim było też samo powołanie zespołu. A potem i wiele innych, na czele z zatrudnieniem kolarza pokroju Groenewegena. A dziś to już nie marzenia, to rzeczywistość.

Kto wie, gdzie zatrzymają się – jakby nie było – YouTuberzy. I czy nie odmienią w pewien sposób świata kolarstwa.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o kolarstwie na Weszło:

0 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Kolarstwo

Boks

Plebiscyt na Najlepszego Sportowca Polski – poznaliśmy nominowanych!

Szymon Janczyk
28
Plebiscyt na Najlepszego Sportowca Polski – poznaliśmy nominowanych!
Reklama
Reklama