Historia występów polskich zawodników w finałach Ligi Mistrzów (Pucharu Europy) nie jest zbyt imponująca. Dość powiedzieć, że jak dotąd na murawie w najważniejszym meczu europejskiej piłki klubowej pojawiło się tylko sześciu reprezentantów naszego kraju – Zbigniew Boniek, Józef Młynarczyk, Jerzy Dudek, Robert Lewandowski, Jakub Błaszczykowski i Łukasz Piszczek. Czy dziś wieczorem będziemy mogli poszerzyć tę krótką wyliczankę o nazwiska Piotra Zielińskiego i Nicoli Zalewskiego? Cóż szkodzi pomarzyć. Zanim jednak Inter Mediolan zmierzy się z Paris Saint-Germain w finale Champions League, powspominajmy dotychczasowe polskie akcenty w finałowych bataliach o Puchar Mistrzów.

Taniec Jerzego Dudka, nieprawidłowy rzut karny za faul na Zbigniewie Bońku, swoisty „hat-trick” Tomasza Kuszczaka… No nie nazbierało się jak dotąd tych epizodów zbyt wiele (nie bierzemy pod uwagę występów sędziowskich), ale i tak jest o czym poopowiadać.
Polacy kontra znaki zapytania we Włoszech. Puchar, walka o mistrzostwo i… kontuzje
Polacy w finałach Ligi Mistrzów. Ilu sięgnęło po puchar?
Zbigniew Boniek (dwa finały)
Pierwszy sezon Zbigniewa Bońka po przenosinach z Widzewa Łódź do Juventusu zakończył się wielkim rozczarowaniem. Naszpikowana gwiazdami drużyna, dowodzona wówczas przez Giovanniego Trapattoniego, zdołała wprawdzie sięgnąć w 1983 roku po Puchar Włoch, ale apetyty turyńczyków były znacznie większe. I trudno się dziwić, skoro w ekipie Bianconerich – poza Bońkiem – występował też Michel Platini, a także cała grupa czempionów mundialu w Hiszpanii: Dino Zoff, Claudio Gentile, Gaetano Scirea, Antonio Cabrini, Marco Tardelli oraz Paolo Rossi. A do tego dodajmy jeszcze takich dżentelmenów jak Roberto Bettega (z udziału w mistrzostwach wykluczyła kontuzja), Massimo Bonini (oddany obywatel San Marino) czy Giuseppe Furino (weteran, wicemistrz globu z 1970 roku).
Co tu dużo gadać – kosmiczna paka, po której spodziewano się triumfów na wszystkich frontach. Jednak w Serie A turyńczycy musieli uznać wyższość znacznie słabszej na papierze Romy, natomiast w finale Pucharu Europy poskromił ich – w aurze wielkiej sensacji – Hamburger SV.
Gburowaty geniusz. O triumfach i dziwactwach Ernsta Happela
– Przygotowywaliśmy się do gry z wyraźnie mocniejszym zespołem. Takie okoliczności mają też swoje dobre strony. Presja ciążyła na rywalach, a my po prostu wyszliśmy z założenia, że nie mamy w tym finale nic do stracenia. Z takim podejściem podeszliśmy do meczu – wspominał Felix Magath, autor zwycięskiej bramki dla HSV. Zgadza się z nim Bernd Wehmeyer. – W nasz sukces nie wierzył nikt poza nami samymi i naszymi kibicami.
Boniek był więc pierwszym reprezentantem Polski, który wystąpił w finale Pucharu Europy, ale w 1983 roku nie mógł czuć pełnej satysfakcji z tego powodu. Sytuacja zmieniła się dwa lata później, kiedy Stara Dama ponownie dotarła do finału turnieju, ale tym razem sięgnęła po trofeum pokonując 1:0 Liverpool. Inna sprawa, że samo spotkanie zostało całkowicie przyćmione przez towarzyszącą mu tragedię na stadionie Heysel w Brukseli. — Kiedy myślę o tamtym wieczorze, serce mi pęka. To miał być festiwal piłkarski, a stało się to piekłem. Świadomość, że byli ludzie, którzy nigdy nie wrócili do domu, jest bardzo smutna. W sporcie wygrywasz i przegrywasz, a potem wracasz. 29 maja 1985 r. wszyscy przegraliśmy – mówi Boniek w rozmowie z „Vanity Fair Italia”. — Wiedzieliśmy, że coś się wydarzyło, że są ofiary, ale skala tragedii nie była dla nas jasna. Nie mieliśmy pełnego obrazu sytuacji. Obecnie byłoby to nie do pomyślenia i dziś mecz by się nie odbył.
Zwycięski gol dla Juve padł z rzutu karnego po faulu na Bońku. Sędzia się pomylił, ponieważ do przewinienia doszło przed szesnastką.
– Za wygraną otrzymaliśmy premię w wysokości 100 milionów lirów na głowę. Nie chciałem tych pieniędzy, przekazałem je rodzinom ofiar, o których myślę do dziś, ilekroć wspominam ten tragiczny wieczór – przyznał były prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej.

Józef Młynarczyk
W sezonie 1986/87 do finału Pucharu Europy dotarł natomiast doskonały znajomy Bońka z Widzewa i zgrupowań reprezentacji Polski, czyli rzecz jasna Józef Młynarczyk. Jego FC Porto miało relatywnie łatwą drabinkę aż do półfinału rozgrywek – po drodze musiało się uporać z maltańskim Rabat Ajaxem, czechosłowackim MFK Vítkovice oraz duńskim Broendby. Poważniej zrobiło się jednak na ostatnim etapie walki o występ w wielkim finale, kiedy na drodze Smoków stanęło mocarne Dynamo Kijów. Portugalczykom niespodziewanie udało się jednak poskromić podopiecznych Walerego Łobanowskiego, który wpadli akurat w dołek formy i przegrali w sumie pięć meczów z rzędu na wszystkich frontach. W tym oba starcia półfinałowe z Porto w Pucharze Europy (1:2 na wyjeździe, 1:2 u siebie).
Ten sukces nie oznaczał jednak, że Smoki przystąpiły do rywalizacji w finale ze statusem faworyta. Naprzeciw nich stanął bowiem Bayern Monachium, który zdominował Bundesligę w drugiej połowie lat 80., a w półfinale powalił na łopatki Real Madryt, również mający wtedy wielki apetyt na triumf w turnieju. Trener Udo Lattek dysponował niezwykle silnym składem, którego centralnym elementem był słynny Lothar Matthäus. Oczywiście Porto także miało w swoim składzie duże postaci portugalskiej i europejskiej piłki, na czele z Paulo Futre, niewielu jednak wierzyło, że Portugalczycy realnie postawią się drużynie z Bawarii.
A jednak – tak się właśnie stało.
Wprawdzie Bayern wyszedł na prowadzenie w finale rozegranym na wiedeńskim Praterze, ale Porto w końcowej fazie meczu odwróciło losy rywalizacji i pokonało Bawarczyków 2:1. Do legendy przeszedł zwłaszcza gol wyrównujący, strzelony nonszalancko piętką przez Algierczyka Rabaha Madjera.
Monachijscy działacze – który świętowanie zdobycia Pucharu Europy zaczęli jeszcze przed rozegraniem finału – nie potrafili pogodzić się z porażką. Uli Hoeness odgrażał się, że cena nie gra roli i Bayern musi pozyskać Madjera, by z nim w składzie sięgnąć po najcenniejsze klubowe trofeum Starego Kontynentu. I wydawało się, że do transferu faktycznie dojdzie. Algierczyk zdążył nawet wystąpić w specjalnej sesji zdjęciowej, która miała promować transfer w prasie, a na początku stycznia 1988 roku pojawił się w Niemczech i został entuzjastycznie powitany przez bawarską publiczność przy okazji turnieju halowego. Cały proces zakłóciły jednak poważne komplikacje natury formalnej, a agent Madjera zaczął gwałtownie podbijać stawkę. Puścił nawet przeciek do włoskiej prasy, że napastnik podpisał kontrakt z Interem Mediolan, co było bujdą na resorach. Rozjuszony i wystrychnięty na dudka Hoeness nazwał go wówczas „największym gangsterem w historii”.
Koniec końców Madjer zawarł umowę z Interem, ale kontrakt został unieważniony po dokładnej analizie wyniku testów medycznych. No i wyszło na to, że Algierczyk się zakiwał – zamiast wielkiego transferu gotówkowego, musiał się zadowolić wypożyczeniem do Valencii.
Jerzy Dudek (dwa finały)
Na kolejnego polskiego finalistę Pucharu Europy trzeba było zaczekać prawie dwie dekady.
W sezonie 2004/05 – a więc rzecz jasna już w erze Ligi Mistrzów – Jerzy Dudek przebił się do finału rozgrywek w barwach Liverpoolu. Choć trzeba zaznaczyć, że polski golkiper nie miał już wtedy najwyższych notowań ani wśród fanów The Reds, ani u trenera Rafaela Beniteza. Jesienią wylądował nawet na ładnych parę tygodni na ławce rezerwowych i wydawało się, że może już nie wypchnąć z bramki Chrisa Kirklanda, którego akcje w szybkim tempie rosły. Jak to jednak w futbolu często bywa, pech jednego jest szansą drugiego. Kirkland nabawił się urazu pleców, a niepocieszony Benitez dał Dudkowi kolejną szansę. Choć wiosną zdarzało mu się jeszcze od czasu do czasu kombinować z obsadą bramki. Na przykład w pierwszym ćwierćfinałowym starciu w Champions League z Juventusem zagrał Scott Carson.
Potem między słupkami meldował się już jednak Dudek. W rewanżu z Juve, w półfinałowym dwumeczu z Chelsea, no i w finałowej batalii z Milanem. Do każdej z tych rywalizacji Liverpool przystępował z łatką… no cóż, może nie autsajdera, ale też na pewno nie faworyta. A jednak to The Reds wywalczyli Puchar Mistrzów, a reprezentant Polski swoimi wyczynami w stambulskim finale przyćmił wszystkie pomyłki, które wcześniej doprowadzały do szewskiej pasji kibiców i Beniteza. – Czas przeminął, ale wspomnienia są wyraźne. Chyba najbardziej te podczas wychodzenia na drugą połowę, kiedy nasi kibice śpiewali „You’ll Never Walk Alone” w bardzo trudnym momencie. Wciąż widzę, jak Steven Gerrard zwołuje wszystkich piłkarzy, kiedy kibice śpiewali. Zebrał nas w koło na murawie i powiedział: „Chłopaki, słyszycie to? Oni w nas wierzą i musi im dać coś w zamian. Musimy im pokazać, że jesteśmy Liverpoolem” – wspominał Dudek w wywiadzie dla TVP.
Heroiczna postawa w finale nie przekonała jednak Beniteza, że Polak powinien pozostać numerem jeden w bramce The Reds. Latem na Anfield trafił Pepe Reina i to on wystąpił w drugim – tym razem już przegranym – finale Champions League z Milanem. Dudek przesiedział cały mecz wśród zmienników.

Tomasz Kuszczak (trzy finały)
A skoro o rezerwowych mowa, to czas przejść do autora swego rodzaju finałowego hat-tricka w Liga Mistrzów. Tomasz Kuszczak trzy razy dotarł bowiem z Manchesterem United do decydującego starcia na europejskiej arenie – w 2008, 2009 i 2011 roku. Oczywiście za każdym razem jako zmiennik Edwina van der Sara. Wypada jednak oddać polskiemu golkiperowi, że na przykład w sezonie 2007/08 pograł w Champions League całkiem sporo – pojawił się na boisku aż w pięciu meczach fazy grupowej turnieju. Play-offy należały już jednak w całości do doświadczonego Holendra i to właśnie on został bohaterem serii rzutów karnych w finałowej potyczce z Chelsea. Choć tak naprawdę porażkę The Blues w Moskwie kojarzy się bardziej z poślizgiem Johna Terry’ego niż z obronionym strzałem Nicolasa Anelki.
Później Czerwone Diabły dwukrotnie uległy w finałach LM niezapomnianej Barcelonie, dowodzonej przez Pepa Guardiolę. Wkład Kuszczaka w awanse do finałów w sezonach 2008/09 i 2010/11 ograniczył się już jednak do zaledwie czterech występów w fazie grupowej rozgrywek. Po dwóch na sezon.
W sumie Kuszczak rozegrał 61 spotkań dla United, z czego 11 w Champions League, ale żadnego w fazie pucharowej.
Robert Lewandowski (dwa finały), Jakub Błaszczykowski, Łukasz Piszczek
Najbardziej „polskim” finałem Ligi Mistrzów w dziejach był z pewnością ten z 2013 roku, gdy Borussia Dortmund na czele z Robertem Lewandowskim, Jakubem Błaszczykowskim i Łukaszem Piszczkiem zmierzyła się na Wembley z Bayernem Monachium. Wcześniej podopieczni Juergena Kloppa przez dwa lata grali Bawarczykom na nosie na krajowym podwórku, regularnie ich ogrywając i zgarniając ich kosztem mistrzowskie tytuły. No ale w sezonie 2012/13 ekipa dowodzona przez Juppa Heynckesa wskoczyła już na naprawdę najwyższe obroty i poskromiła dortmundczyków na wszystkich frontach. Bayern zakończył zatem kampanię z mistrzostwem Niemiec, pucharem kraju i Pucharem Mistrzów na koncie. Gola na wagę triumfu w Champions League strzelił Arjen Robben – ten sam, który rok wcześniej nieustannie zawodził w kluczowych momentach, marnując rzuty karne i inne dogodne sytuacje strzeleckie.
– Tamten sezon wspominam miło, ale już mniej przyjemnie wraca mi się pamięcią do porażki z Bayernem. Szczególnie mocno boli ten gol w 90 minucie. Dla mnie ten mecz był też bolesny z powodu koniecznej operacji biodra i półrocznej pauzy od piłki, dlatego bardzo chciałem wygrać to spotkanie, co się nie udało – wspominał na łamach Weszło Łukasz Piszczek. – Jednak jeśli wracam do sezonu 2012/13 pamięcią to raczej do tych dobrych momentów i pięknej przygody w Lidze Mistrzów. A tam się wiele działo, jak choćby nasz dwumecz z Malagą czy ogranie Realu Madryt w półfinale. Samo dojście do finału było wielką sprawą dla klubu.
Błaszczykowski i Piszczek nigdy więcej do finału Champions League nie dotarli. Udało się to jednak Robertowi Lewandowskiemu w specyficznym, covidowym sezonie 2019/20, gdy rozegrano ściśniętą, niepełną fazę pucharową turnieju. Ograniczona liczba spotkań nie przeszkodziła jednak „Lewemu” w wykręcaniu szokujących statystyk. Polak w całej edycji LM zdobył bowiem aż 15 goli i dołożył do tego sześć asyst, prowadząc w ten sposób Bayern do końcowego triumfu.
A zatem w 2013 roku Bawarczycy odebrali mu marzenia o tytule, a po siedmiu latach świętował wygraną wśród nich. Nie udało mu się jednak trafić do siatki w finale rozgrywek, co odróżnia go od pozostałych najlepszych strzelców w dziejach Champions League, czyli Cristiano Ronaldo, Leo Messiego, Karima Benzemy oraz Raula.
Nadal czekamy na polskiego gola w finale LM.
Marcin Bułka, Marcel Lotka
Z kronikarskiego obowiązku wypada też odnotować dwa kolejne epizody polskich bramkarzy-zmienników w finałach Ligi Mistrzów. W 2020 roku z wygranej w turnieju cieszył się wspomniany przed momentem Lewandowski, a z porażką musiał się pogodzić Marcin Bułka, wtedy trzeci bramkarz Paris Saint-Germain. Z kolei przed rokiem Marcel Lotka z boku obserwował, jak jego Borussia Dortmund przegrywa finałową konfrontację w Champions League z Realem Madryt.
Ani Bułka w sezonie 2019/20, ani Lotka w sezonie 2023/24 nie zanotowali jednak choćby jednego występu w Lidze Mistrzów. W ogóle żaden z nich jak dotąd nie ma na swoim koncie debiutu w tych rozgrywkach.
***
A czy Piotr Zieliński lub Nicola Zalewski odegrają znaczącą rolę w dzisiejszym finale? Tego im oczywiście życzymy, choć – umówmy się – nie są to pierwszoplanowe postaci w układance trenera Simone Inzaghiego. No ale finały czasami mają przecież niespodziewanych bohaterów.

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO O FINALE LIGI MISTRZÓW:
- Sezon życia “Il Fenomeno”. Ronaldo podbił Barcelonę i… porzucił ją dla Interu
- Niebezpieczne związki mediolańczyków. Inter i mafia na San Siro
- Raí. Brazylijczyk, którego kibice PSG kochali mocniej niż Neymara
- Barcelona i Inter, piękno futbolu i jego kat. Historia kultowej pary w LM
- Simone Inzaghi – trener od sukcesów po kosztach
- Francuzi przed historyczną szansą. Czekają na triumf w Europie od prawie 30 lat
- Nienawidzą nawet siebie nawzajem. Kibole PSG to przemoc, rasizm i szalony fanatyzm
- Koniec dominacji PSG? Jest pomysł na reformę ligi francuskiej
- Tradycja to jest coś ekstra, czyli jak biznes stworzył derby
- Jak PSG zrzekło się prawa do tytułu Marsylii
fot. NewsPix.pl / FotoPyk