Iga Świątek w kryzysie i z ostatnią nadzieją na to, by go przełamać jeszcze na ukochanych kortach ziemnych. Aryna Sabalenka, która może z tego kryzysu skorzystać, o ile zdoła pokonać własne słabości. Novak Djoković, który wczoraj zdobył setny tytuł, ale w turniejach wielkoszlemowych na triumf czeka od ponad roku. I wreszcie Hubert Hurkacz, wracający do formy, ale zawsze mający problemy w meczach na dystansie do trzech setów. Komu na kortach Rolanda Garrosa uda się spełnić oczekiwania?

Iga Świątek i spółka, czyli kto ma coś do udowodnienia w Paryżu
Rok bez finału? Iga ma ostatnią okazję to zmienić
Roland Garros 2024 i zwycięski mecz przeciwko Jasmine Paolini. To ostatni raz, gdy Iga Świątek zawitała w finale jakiegokolwiek indywidualnego turnieju. Potem był jeszcze jeden sukces – brąz igrzysk olimpijskich – choć tak naprawdę stanowiący pewne rozczarowanie. Niezłe były też występy w imprezach zespołowych – Billie Jean King Cup i United Cup. Ale na finał – nie wspominając już o tytule – Iga indywidualnie wciąż czeka.
Kilkukrotnie była blisko. Przez ostatni rok sześciokrotnie grała w półfinałach. Pamiętny jest zwłaszcza ten z Australian Open, gdy przegrała minimalnie z Madison Keys, która potem pokonała Arynę Sabalenkę i sięgnęła po tytuł. Kto wie, jak ułożyłby się ten sezon, gdyby Polka doszła wtedy do meczu o tytuł? Tak się jednak nie stało, a kolejne turnieje były już tylko gorsze od jej występu w Melbourne. I choć Iga podkreśla, że jest szczęśliwa (w co – jak pisaliśmy – można wierzyć, bo jej szczęście definiowane może być szczególnie tym, co poza kortem), to jednak gdy wychodzi rozgrywać mecze, zdecydowanie sobie nie radzi.
CZYTAJ TEŻ: IGA ŚWIĄTEK NIE WYGRYWA, ALE JEST SZCZĘŚLIWA. BO JEST CZŁOWIEKIEM
I nie chodzi tu tylko o porażki. Kluczowy jest ich styl. Tylko w dwóch ostatnich turniejach – czyli w Madrycie i Rzymie, gdzie w obu przypadkach broniła tytułów – Iga zaliczyła naprawdę bolesne porażki. W Hiszpanii w półfinale ograła ją Coco Gauff, oddając ledwie dwa gemy. W Rzymie zrobiła to Danielle Collins i to już w 1/16 finału. Iga przegrała wtedy 1:6, 5:7, a dobrych momentów w jej grze było co najwyżej kilka. Martwi zresztą przy tym też to, że Polka ma problemy w decydujących momentach setów.
Prosta statystyka: w tym sezonie rozegrała osiem tie-breaków i przegrała pięć z nich. Przegrywała też decydujące sety w meczu z każdą rywalką z górnej półki – Madison Keys, Mirrą Andriejewą i Jeleną Ostapenko. Choć, co stanowi jeszcze poważniejszy problem, w wymagających meczach często nawet do tego trzeciego seta nie doprowadzała. Nie potrafiła odwrócić swojej gry w trudnych momentach, często zatracała się w spirali błędów. Bywało też, że ścierała się ze swoim teamem. Momentami wyglądało to na walkę z rywalką, samą sobą i jeszcze tym, co słyszy z boksu.
Czyli Iga vs świat. A to nigdy nie jest dobre.
Wiara w to, że na kortach Rolanda Garrosa coś się nagle zmieni jest z perspektywy ostatnich miesięcy naiwna. To na pewno. Ale historia tenisa – nawet ta najnowsza – uczy nas, że najwięksi tenisiści i tenisistki potrafią powrócić wręcz z zaświatów w najbardziej niespodziewanym momencie. Tak po fatalnym dla siebie okresie do wielkich triumfów wrócił Novak Djoković w 2018 roku. Tak po półrocznej przerwie – i niemal pięciu latach od poprzedniego Szlema – na wyleczenie kontuzji wrócił Roger Federer, by wygrać Australian Open 2017. Przywołać można też sto różnych okazji, gdy skreślano już Rafę Nadala, ubiegłoroczny triumf Djokovicia na igrzyskach olimpijskich czy to, jak wielkie imprezy potrafiła wygrywać Serena Williams.

Ale czy zrobi to Iga? Wydaje się, że nie. Po prostu za dużo w jej grze teraz chaosu. Za dużo niedokładności. Za mało z kolei pewności tego, co się robi, gdy wychodzi na kort. Dodatkowo nie pomaga drabinka, w której wcześnie może trafić na Jelenę Ostapenko czy jej imienniczkę – Jelenę Rybakinę. Tak naprawdę już półfinał w wykonaniu Igi (najpewniej przeciwko Arynie Sabalence) by nas pozytywnie zaskoczył, biorąc pod uwagę, co widzieliśmy w ostatnim czasie.
I to chyba powinien być cel Polki w tym momencie. A jeśli nie uda się zrealizować nawet jego, trzeba będzie przemyśleć, co z tym fantem zrobić. Bo tak słaby sezon na mączce jeszcze jej się w karierze nie przytrafił.
Aryna ma szansę. Ale czy z niej skorzysta?
Aryna Sabalenka jest w podobnej sytuacji, co Iga Świątek. No, przynajmniej pod pewnymi względami. Na pewno obecny sezon jest dla niej po części rozczarowujący. Owszem, ma na swoim koncie dwa duże triumfy – w Miami i Madrycie – ale przydarzyło jej się kilka wpadek. Przegrała też w aż trzech finałach – w Australian Open z Madison Keys, w Indian Wells z Mirrą Andriejewą, a w Stuttgarcie z Jeleną Ostapenko. Jasne, to świadczy o tym, że mimo wszystko jest regularna i na ogół dochodzi do dalekich rund, często do meczu o tytuł.
Z drugiej strony nadal nie potrafi udowodnić, że jest bezwzględnie najlepszą tenisistką świata. Ranking to jedno. To, jak się gra i wygrywa – drugie. Tymczasem Aryna wybitny okres miała wtedy, gdy walczyła o awans na czoło światowego zestawienia. Od kiedy to zrobiła, jest u niej z formą różnie.
W dodatku wciąż pozostaje tenisistką kortów twardych. Ani na ziemi, ani na trawie nie wygrała jeszcze turnieju wielkoszlemowego. Owszem, ma w dorobku dwa – triumfowała przecież i w Australii (dwukrotnie), i w US Open. Ale wydaje się, że już dawno powinna zawitać co najmniej w finale na Roland Garros albo Wimbledonie. A jeszcze tego nie zrobiła. Choć w ostatnich latach często była o krok. W 2023 w Paryżu przegrała minimalnie z Karoliną Muchovą, po szalonym spotkaniu, w którym miała nawet piłkę meczową. W 2024 – chora, oddajmy jej to – uległa Mirrze Andriejewej. Na Wimbledonie dwa lata temu – bo w zeszłym roku nie grała – przegrała w 1/2 finału z Ons Jabeur w spotkaniu, które w pewnym momencie miała wręcz w kieszeni.
Niezmiennie blisko. I niezmiennie daleko.
W tym sezonie Aryna ma wielką szansę na to, by zgarnąć tytuł w Paryżu. Kryzys Igi zostawia wyrwę, z której skorzystać będzie chciało co najmniej kilka tenisistek: Coco Gauff, Jasmine Paolini, Mirra Andriejewa, żeby wymienić tylko kilka najpoważniejszych kandydatek. Ale to Sabalenka – jako liderka rankingu – musi być faworytką. I tylko od niej i jej dyspozycji będzie zależeć, czy tę szansę wykorzysta, czy też – jak w poprzednich latach kilkukrotnie – odpadnie jeszcze na kawałek przed metą.
Novak wreszcie zwycięski. Ale czy może wygrać i w Paryżu?
Pisaliśmy to już w relacji z finału w Genewie, w którym Djoković pokonał Huberta Hurkacza, ale powtórzmy: „Novak Djoković w zeszłym sezonie przeszedł tenis. Dosłownie. Niedługo po tym, jak doznał kontuzji kolana na Roland Garros wrócił i niespodziewanie zagrał w finale Wimbledonu, gdzie jednak z łatwością ograł go Carlos Alcaraz. Gdy więc obaj spotkali się ponownie w finale igrzysk olimpijskich, wydawało się jasne, że to Hiszpan będzie faworytem. I co? I wyszło, że kto jak kto, ale Novak jest nieobliczalny. Serb zagrał najlepszy mecz w całym tamtym sezonie i po dwóch tie-breakach zdobył upragnione złoto. Jedyne, czego mu brakowało w karierze”.
W kolejnych turniejach nie było jednak już tak kolorowo.
Djoković od tamtego czasu – aż do wczorajszego finału – nie wygrał żadnej imprezy. A akurat dla niego tak długi okres bez turniejowego zwycięstwa to rzadkość. Zresztą ta Genewa – choć wyjątkowa, bo była setnym tytułem rangi ATP w karierze Serba – to akurat impreza, na którą normalnie Novak raczej by nie spojrzał, bo rangi ATP 250, najniższej możliwej w Main Tourze. W tym przypadku upiekł jednak dwie pieczenie na jednym ogniu. Zagrał w turnieju ze sporymi szansami na końcowe zwycięstwo i faktycznie wygrał, a także… odwiedził rodzinę, bo część jego familii mieszka właśnie tam. Generalnie: opłacało się. Pytanie brzmi jednak – czy ten triumf zmienia cokolwiek w ocenie szans Serba?
CZYTAJ TEŻ: SETKA NOVAKA DJOKOVICIA. HUBERT HURKACZ NIE WYKORZYSTAŁ SZANSY
Szczerze mówiąc… sami nie wiemy. Na pewno może go nakręcić, pozytywnie nastawić przed Roland Garros. Z drugiej jednak strony w grze Novaka wciąż mnóstwo było małych lub większych niedokładności. Źle oszacowanych piłek. Zbyt szybkich ataków. Prostych błędów, których w normalnych okolicznościach by nie popełniał. Innymi słowy: rzeczy, których tenisista pewny siebie i tego, że może Djokovicia pokonać, powinien wykorzystać. W dodatku jak przez lata mówiło się, że dystans do trzech wygranych setów Serbowi sprzyja, tak w ostatnim czasie trzeba zacząć się zastanawiać, czy to wciąż prawda. Nole ma swoje dolegliwości, nie jest już idealnie przygotowany do każdego turnieju, bo wiek – dopiero co skończył 38 lat – mu na to po prostu nie pozwala.
Roland Garros – a po nim Wimbledon – będą tu wyznacznikami tego, czego się po Serbie spodziewać.
Choć nawet gdyby miał 45 lat i zajmował 200. miejsce w rankingu ATP to akurat jego nie odważylibyśmy się skreślić, zbyt wiele razy w przeszłości powracał do żywych. Ale od Australian Open 2024 Nole w Wielkich Szlemach wypada co najwyżej średnio. W swojej własnej skali, rzecz jasna. W Melbourne przed rokiem ograł go Jannik Sinner na etapie półfinału, przy czym słowa „ograł” używamy nie bez powodu. Na Roland Garros Serb doznał kontuzji kolana i co prawda wygrał jeszcze mecz IV rundy z Francisco Cerundolo, ale nie wyszedł na ćwierćfinał. W Wimbledonie doszedł do finału, jednak Carlos Alcaraz nie dał mu tam szans (za co Novak zrewanżował mu się w finale igrzysk). W US Open Serb odpadł już w trzeciej rundzie, pokonany dość gładko przez Alexa Popyrina.
W tym roku nie odwrócił tego trendu – w Australian Open lepszy od niego okazał się Alexander Zverev na etapie półfinału. Zresztą Djoković nawet nie dokończył tamtego spotkania z powodu urazu.
Sami widzicie. Nie chodzi tylko o formę Nole czy o to, jak grają jego rywale. Dochodzi jeszcze zdrowie. Jego dwaj najwięksi rywale też przekonywali się, że 38 lat to już wiek krańcowy dla tenisisty – Roger Federer rozgrywał wtedy jeden ze swoich ostatnich faktycznych sezonów, jeszcze we względnym zdrowiu. Rafa Nadal z kolei przed rokiem kończył karierę.
Czy Novak pociągnie dłużej na najwyższym poziomie? I czy jeszcze zdoła urwać choćby jednego Szlema, by już bez żadnych uwag móc powiedzieć, że ma ich – wśród singlistów i singlistek – samodzielnie najwięcej w dziejach? Statusu najwybitniejszego tenisisty w historii nie musi już, oczywiście, bronić. Ale znając Serba – na pewno chciałby zostawić Margaret Court, która też wygrała Szlemy 24 razy (choć część z nich przed erą open) za sobą.
Roland Garros pokaże nam, na ile to w tej chwili możliwe.
Hurkacz ma coś do udowodnienia
Tak się składa, że genewski finał przewija nam się w tym tekście z obu stron, ale… no tak być po prostu musi, z perspektywy nas, Polaków, występ Huberta Hurkacza jest po prostu istotny. Owszem, poza Igą Świątek i nim, w turnieju mamy jeszcze troje reprezentantów (Kamila Majchrzaka, Magdę Fręch i Magdę Linette), ale biorąc pod uwagę ich losowania i sytuację w tym sezonie, podchodzimy do ich występów bez wielkich oczekiwań. Co osiągną, to osiągną i każda wygrana będzie bonusem.
CZYTAJ TEŻ: TRUDNE LOSOWANIE IGI ŚWIĄTEK NA ROLAND GARROS. RESZTA POLAKÓW TEŻ TRAFIŁA NIE NAJLEPIEJ
Hurkacz w losowaniu w teorii też miał pecha – trafił na Joao Fonsecę, piekielnie utalentowanego nastolatka z Brazylii. Ale Fonseca jest nieregularny, ostatnio dużo przegrywa i choć talent ma ogromny, to na pewno nie jest kimś, kogo Hubert powinien się przestraszyć.
Tym bardziej teraz, po tym, jak i w Rzymie, i w Genewie pokazał, że wraca do formy. A na ten powrót trochę pracował, bo od kontuzji doznanej na Wimbledonie, poprzez końcówkę poprzedniego sezonu i wymianę sztabu, aż po rzymski turniej było z naszym graczem stosunkowo kiepsko. Miał pojedyncze dobre mecze, ale nie wychodziły mu turnieje. W ostatnich tygodniach pokazał wreszcie, że może grać na wysokim, stabilnym poziomie. I choć po przegranym finale z Novakiem – minimalnie, ale jednak – krył twarz czy to w dłoniach, czy w ręczniku, trzeba liczyć na to, że Nicolas Massu, trener Polaka, zdoła przekonać go, że to był naprawdę świetny występ. Bo był.
Ważne jest, by potwierdzić to kolejnym. Tym bardziej, że znamy wielkoszlemową historię Huberta Hurkacza. Otóż na 27 występów w głównej drabince Szlema, Hubert tylko dwukrotnie doszedł co najmniej do ćwierćfinału, za to aż 19 razy (!) odpadał w jednej z pierwszych dwóch rund. To katastrofalna statystyka jak na gościa, który długo był w TOP 10 rankingu ATP i ma na swoim koncie osiem wygranych turniejów w Main Tourze, w tym dwa rangi ATP 1000.
Hubert na Roland Garros ma więc dwa zadania: pokazać, że co najgorsze, to już za nim i udowodnić, że z Wielkimi Szlemami się lubi. I oba może wypełnić równocześnie, wystarczy ku temu dobry rezultat. A za taki uznamy powtórkę sprzed roku, gdy zagrał w IV rundzie. Po wszystkich późniejszych problemach to naprawdę mogłoby już ucieszyć.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix