Reklama

Największy powrót w historii. Jak George Foreman zadziwił świat

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

25 marca 2025, 10:44 • 18 min czytania 3 komentarze

Swego czasu był największym postrachem wagi ciężkiej. A potem do ringu wszedł z nim Muhammad Ali, rozniósł go między linami i George Foreman już nigdy nie był tym samym pięściarzem. Kilka lat później skończył karierę. Wrócił po dekadzie, jako inny człowiek. W międzyczasie został bowiem pastorem. I w końcu sensacyjnie, w wieku 45 lat, po raz drugi został mistrzem świata. Jak do tego doszedł? Oto niezwykła historia pięściarza, który zmarł kilka dni temu. 

Największy powrót w historii. Jak George Foreman zadziwił świat

George Foreman. Największy powrót w historii boksu

Sam twierdził, że w swojej drugiej karierze nigdy nie miał już tego ognia, co w pierwszej. Był cięższy, wolniejszy, nie tak agresywny. Zmienił się. A jednak między linami dostał nowy cel, powołanie. Walczył dla pieniędzy, owszem, ale nie dla siebie, a dla swoich działalności charytatywnych. Gdy wszedł do ringu 5 listopada 1994 roku na walkę z Michaelem Moorerem, George Foreman dokonał czegoś, co wydawał się niemożliwe.

A jak do tego wszystkiego doszło?

Uratowany z rynsztoku

Choć to historia o powrocie, zacząć trzeba od samych początków. George Foreman urodził się w Marshall w Teksasie, ale wychowywał w Houston. Był jednym z siedmiu dzieci, a jego ojciec odszedł od rodziny, gdy przyszły mistrz miał pięć lat. Spora familia, brak jednego z rodziców i czarny dzieciak na Południu w latach 50. Prosty przepis na to, by szybko trafić na ulicę, jak wielu innych.

Reklama

George nie uniknął tego losu. Ale wyciągnął go z niego boks.

Dosłownie wyrwano mnie z rynsztoku. Byłem w nim, chowając się przed policją, a nagle znalazłem się w programie Job Corps i dostawałem trzy posiłki dziennie. Oni zbudowali człowieka, jakim się stałem – wspominał. Pomógł w tym też, oczywiście, boks. George zresztą imponował sylwetką już jako młody człowiek. Był wysoki, gdy zaczął trenować, szybko złapał masę mięśniową. Kiedy trafił do ringu, okazało się też, że ma znakomite wyczucie przestrzeni i, przede wszystkim, absolutnie niszczycielską siłę ciosu.

Jednym zdaniem: materiał na mistrza. Zresztą do sukcesów pchało go jeszcze jedno – charakter i pragnienie pokazania czegoś światu. – Gniew i chęć zemsty napędziły mnie do zostania mistrzem świata po raz pierwszy – wspominał potem. Zanim jednak w ogóle walczył na zawodowstwie, boksował amatorsko. I jako amator pojechał na igrzyska do Meksyku w 1968 roku. Nie dał tam szans rywalom, zdobył złoto, po czym machał w ringu małą amerykańską flagą.

Gest ten w jego środowisku przyjęto niezbyt dobrze. To w końcu te same igrzyska, na których Tommie Smith i John Carlos, stojąc na olimpijskim podium, unieśli w górę pięści w czarnych rękawiczkach – symbol Black Power. Napięcie rasowe w Stanach było bowiem ogromne, kilka miesięcy wcześniej doszło do zabójstwa Martina Luthera Kinga. A tu Foreman, który mógłby stać się symbolem czarnych w USA, wybrał stronę Stanów.

On sam tłumaczył, że chciał po prostu podziękować tym, którzy sprawili, że to wszystko stało się dla niego możliwe – w końcu to państwowy program dał mu posiłki, miejsce do nauki i szansę zaistnienia w boksie. Weterani, pracujący w nim, też poświęcili mu sporo czasu. Czuł wobec nich wdzięczność.

Reklama

W przeciwieństwie do rywali z ringu. W ich przypadku czuł tylko jedno – chciał ich rozłożyć na deski.

Don King zmienia strony

W 1969 roku George Foreman przeszedł na zawodowstwo. I jak na tamte czasy przystało – zaczął toczyć mnóstwo walk. W październiku 1972 roku pokonał Terry’ego Sorrella i miał na koncie już 37 starć. Wygrał każde, ledwie trzy razy nie rozstrzygając sprawy przed czasem. Był siłą, której nie dało się zatrzymać. Choć Joe Frazier był przekonany, że to zrobi.

Miał powody, by tak myśleć. W 1971 roku pokonał Muhammada Alego w „Walce Stulecia” w Madison Square Garden. Na początku 1973 miał zmierzyć się z kolejnym pretendentem do tytułu, właśnie w osobie George’a Foremana. Przed starciem był spokojny, rozluźniony. Powtarzał, że wziął tę walkę dla pieniędzy, ale nie obawia się o wynik.

A może powinien.

Foreman rozstrzygnął bowiem sprawę w 4 minuty i 35 sekund. Albo inaczej: 275 sekund. Albo jeszcze inaczej: półtorej rundy. W tym czasie Smokin’ Joe padł na deski sześć (!) razy. Średnio raz na niespełna 46 sekund pojedynku witał się z matą ringu. To był pokaz niszczycielskiej wręcz siły. Narodziny nowego mistrza, absolutnego – wydawało się – dominatora.

Zrozumiał to też Don King, prawdopodobnie najsłynniejszy promotor w dziejach, który do walki przyjechał w limuzynie Fraziera i to jego wspierał. A z hali wychodził towarzysząc Foremanowi.

„Jakbym stracił wszystko”

To Don King doprowadził – w kolejnym roku – do prawdopodobnie najsłynniejszej walki w historii. „Rumble in the Jungle” w ówczesnym Zairze (dzisiejszej Demokratycznej Republice Konga), pojedynek „Dużego” George’a Foremana z „Największym” Muhammadem Alim. Starcie, przed którym większość fanów tego drugiego modliła się o to, by Foreman nie urwał mu głowy jednym ze swoich ciosów o sile kowalskiego młota.

Były powody, by się tego obawiać. Po rozniesieniu Fraziera Foreman odbył jeszcze dwa pojedynki i nawet się w nich nie spocił. Jose Romana znokautował w dwie minuty. Ken Norton wytrzymał niespełna dwie rundy. Muhammad Ali, owszem, był pięściarzem zupełnie innego kalibru. Ale miał już 32 lata na karku i choć nadal był fantastyczny w ringu, to jednak nie wydawał się gotowy na pokonanie Foremana.

A jednak pozostawał spokojny. Reporterem powtarzał, że zapominają o jednym: że czarny gość nie przestraszy się innego czarnego gościa, tak jak biały gość może się czarnego gościa przestraszyć. Do ringu wychodził z typowym dla siebie nastawieniem – był pewny swego, wierzył, że może tego giganta powstrzymać.

I to zrobił.

Muhammad Ali vs George Foreman

Muhammad Ali vs George Foreman. Fot. Newspix

W Zairze Ali znów był wielki. Największy. Foremana co chwila spychał na liny, pytał – w typowym dla niego trash-talku – czy to „wszystko, co masz do zaoferowania, George?”. Sam ciosów rywala unikał genialnie, jak za starych czasów. I wreszcie to on sprawdził wytrzymałość szczęki mistrza. A ta okazała się do ruszenia. W ósmej rundzie George Foreman padł. I już nie wstał. Sędzia zakończył walkę, Ali odzyskał mistrzostwo.

Czułem się, jakbym stracił wszystko – mówił potem Foreman. – Nie tylko mistrzostwo świata, ale jakbym stracił siebie samego jako mężczyznę. Byłem upokorzony, zawstydzony… Kiedy jesteś niepokonanym mistrzem, podnieść się z takiej porażki psychicznie jest niesamowicie trudno. Straciłem część siebie i długo zajęło mi odzyskanie jej.

Kolejne walki w tym nie pomogły. W starciu z Ronem Lyle’em Foreman dwa razy padł na deski. Ostatecznie wygrał, ale to był kolejny dowód na to, że nie jest tą siłą, jaką tak długo się zdawał. – Kiedy leżałem na deskach, pomyślałem sobie: „To znowu się dzieje. Jestem niczym” – mówił potem o tej walce. Zatracał się w takim myśleniu. Po Alim wygrał co prawda jeszcze pięć pojedynków (w tym drugie starcie z Joe Frazierem), ale nie był tym samym pięściarzem.

Wreszcie przyszedł 17 marca 1977 roku. Foreman poleciał do Portoryko na starcie z Jimmym Youngiem, pięściarzem niezłym, który sprawił nawet problemy Alemu. Gdyby George podszedł o tego pojedynku uczciwie, pewnie by wygrał. Ale na wyspę ruszył… tego samego dnia. Nie aklimatyzował się. Walkę przegrał na punkty, a potem zasłabł w szatni. W tym czasie doznał czegoś, co uznał za wizję. Mówił, że znalazł się w ciemnym miejscu i prosił Boga, by ten go z niego wydobył.

Wreszcie usłyszał głos z nieba, który mówił mu, co ma zrobić. George posłuchał. W efekcie zakończył więc karierę, po czym został pastorem w kościele i poświęcił się pracy z trudną młodzieżą. W chwili, gdy odwiesił rękawice, miał zaledwie 28 lat.

Żeby się nie prosić

Do powrotu między liny namawiał go nawet Muhammad Ali. Obaj się zresztą zaprzyjaźnili, walka w Zairze w pewien sposób ich połączyła. Foreman mówił po latach, że czuje się dumny, będąc częścią legendy Alego. Wtedy jednak nie planował go słuchać. – Jestem pastorem, nie wrócę do ringu – odpowiadał. Muhammad łatwo się jednak nie poddawał. Pytał, czy George pamięta, co Dawid zrobił Goliatowi. – Możesz wrócić i walczyć dla Boga – mówił.

Foreman jednak nie słuchał. Wspominał, że przez 10 lat poza ringiem nawet nie złożył dłoni w pięść. Nie trenował. Nie myślał o boksie. Poświęcił się nowemu powołaniu i swojej działalności charytatywnej.

Był tylko jeden problem. Charytatywność wymaga posiadania środków na jej finansowanie. A te z bokserskiej kariery Foremana powoli się wyczerpywały. Owszem, George czuł się spełniony. Podróżował po świecie, wygłaszał kazania, opowiadał o swojej drodze. Spędzał czas z rodziną, wychowywał dzieci – dorobił się dziesiątki, a pięciu synów nazwał… George. Naprawdę nie planował powrotu.

Z boksem związany był tylko za sprawą trudnej młodzieży. Choć początkowo nie chciał, to wreszcie – gdy chłopiec, któremu odmówił trenowania wpadł w szemrane towarzystwo i Foreman poczuł się temu winny – uznał, że skoro jego boks wyciągnął ze społecznych dołów, to sport może zadziałać tak też w przypadku innych dzieciaków. Otworzył Centrum dla Młodzieży George’a Foremana. Uczył tam dzieciaki o Bogu, ale i założył salę treningową. Za drobnymi opłatami – mógł tam przyjść każdy, kto miał 18 lat lub mniej i płacił tyle, ile wynosił jego wiek. Za sześciolatka Foreman brał sześć dolarów, za piętnastolatka – piętnaście. Rocznie.

Nic dziwnego, że środki wreszcie się wyczerpały. George wciąż jednak nie chciał wracać między liny. Aż w końcu poczuł, że nie ma innego sposobu.

Pewnego razu zaproszono mnie do kościoła w Georgii, żebym tam przemówił. Gość, który mnie zaprosił, powiedział, że jeśli będę przemawiać przez trzy dni, zbiorą pieniądze na centrum. Więc zostałem tam trzy dni i ostatniego ten sam gość błagał tych ludzi, żeby dali mi pieniądze. Byłem tym bardzo zawstydzony. W przeszłości zgromadziłem mnóstwo pieniędzy, a teraz pytaliśmy ludzi, którzy nie mieli ich dużo, żeby dali mi ich choć trochę. Wtedy zdecydowałem, że nigdy nikogo o nic nie poproszę. Postanowiłem, że znów zostanę mistrzem świata i stąd wezmę środki na moje centrum młodzieżowe – wspominał.

George Foreman

George Foreman poza ringiem – w swojej drugiej roli. Fot. Newspix

Rozwiązanie jednego problemu nastręczyło jednak innych. Foreman nie tylko nie trenował przez dobrych kilka lat. W tym czasie odkrył – jak sam przyznawał – że nie musi dbać o wagę i formę, a co za tym idzie – może jeść cokolwiek. Przytył więc znacznie. Gdzieś pod „wypracowanym”, jak sam to nazwał, tłuszczem zniknęły mięśnie, którymi imponował w czasach kariery. Przybrał niemal 50 kilogramów, w efekcie ważył ponad 140. Więc pierwszym, co musiał zrobić przed powrotem między liny, to zrzucić choć część z tego.

Zaczął jeździć na rowerze i biegać. Kazał żonie zawozić się w różne miejsca, dziesięć, nawet dwadzieścia kilometrów od domu, po czym wysadzać go z auta i wracać samotnie. On miał dobiec, dojść, nawet doczołgać się – w każdym razie wrócić o własnych siłach. Po czasie okazało się, że takie treningi dały nieoczekiwany skutek – nie tylko stracił część nadprogramowych kilogramów, ale wypracował wytrzymałość lepszą niż w przeszłości, bo przed laty, gdy był młodszy, akurat tym nigdy nie imponował.

Wreszcie jego waga spadła do okolic 103 kilogramów. Zauważył jednak, że stracił nieco na sile ciosu, więc pozwolił sobie na to, by przybrać 10 kilo i uznał, że to jego optymalna. Równocześnie zaciekle trenował na salce. Najpierw z workiem i gruszką, w końcu między linami ze sparingpartnerami. Na ich brak nie narzekał. Pomóc Foremanowi przychodził każdy z jakimkolwiek doświadczeniem bokserskim, niezależnie od tego, co teraz robił w życiu. George ćwiczył więc z prawnikami, lekarzami, uznanymi biznesmenami. Wspominał, że nie chciał zrobić im krzywdy, więc to oni wyprowadzali ciosy, on ćwiczył w ich towarzystwie defensywę. Zmieniali się co minutę-dwie, więc byli świeży, a Foreman – coraz bardziej zmęczony – musiał się starać, by nikt go nie trafił.

Takie treningi dawały efekt. Ale wreszcie przyszedł czas by wejść do ringu i sprawdzić, czy ta druga kariera – w wieku 38 lat – ma jeszcze szansę powodzenia. Tym bardziej, że George, gdy ogłaszał powrót do boksu, podawał dwa powody. Jeden, finansowy, już opisaliśmy. Drugi to nie tylko odzyskanie mistrzostwa, ale chęć zmierzenia się z nowymi gwiazdami, takimi jak Evander Holyfield czy Mike Tyson, o którym mówiono, że przypominał młodego… George’a Foremana.

Do pojedynku z „Bestią” nigdy nie doszło. Ale Foreman i tak swoje osiągnął.

Na drodze do tytułu

Nigdy nie odzyskałem tego timingu, który miał „oryginalny” George Foreman. Nie byłem w stanie robić tego tak, jak robiłem wtedy – roznosząc rywali w pierwszej rundzie mocnymi ciosami. Musiałem to zaakceptować, jeśli chciałem zostać mistrzem świata po raz drugi – mówił Foreman. Droga do mistrzostwa była jednak długa i kręta.

Powrót do ringu zaczął bowiem od obijania typowych „journeymanów”, gości, którzy lepszym bokserom służyli w dużej mierze do tego, by nabić sobie rekord. To był przemyślany come back, ale z drugiej strony… George’a gonił czas. Był przed czterdziestką, trudno było oczekiwać, że będzie boksować przez kolejną dekadę. Tymczasem od jego pierwszej walki po powrocie – ze Steve’em Zaouskim w marcu 1987 roku – do starcia z Evanderem Holyfieldem o pas mistrzowski minęły cztery lata.

A po drodze wcale nie było tak łatwo, jak pokazywał to rekord Foremana, w którym nokaut ścigał nokaut, a weteran nabił 24 wygrane z rzędu.

O ile początkowo czuł się jak nowo narodzony, odkrył bowiem, że może boksować bez gniewu, który tak często prowadził go w ringu za młodu, o tyle problemy sprawiało mu jego ciało. Głowa chciała, głowa mogła, głowa była być może nawet w lepszym stanie niż za młodu. Ale wszystko co poniżej niej ledwie wytrzymywało obciążenia. – Po niektórych treningach czy walkach moja żona musiała pomagać mi z podstawowymi czynnościami w domu, tak byłem obolały. Członkowie mojej rodziny rozmasowywali mi mięśnie, masowali ramiona. To była bolesna robota – wspominał.

Po kilku pierwszych walkach niemal się poddał. To był wrzesień 1987 roku, starcie z Bobbym Crabtreem, niezłym pięściarzem, szybko pracującym na nogach. Tak szybko, że Foreman ledwo za nim nadążał, a w przerwach nawet nie siadał na krzesełku, bojąc się, że nie zdoła z niego wstać. Ostatecznie wygrał przez techniczny nokaut w szóstej rundzie. Ale Crabtree pokazał mu, że lepsi bokserzy mogą nie dać staremu mistrzowi szans. – Myślałem: „Doszedłem daleko. Wykonałem tę pracę. Mogę to skończyć. Mogę to skończyć” – mówił po latach.

Ale tego nie zrobił. Walczył dalej. I po 21 kolejnych starciach miał zmierzyć się z Holyfieldem. Miał wtedy 42 lata na karku. Walkę dostał w pewnym sensie z przypadku. Holyfield miał zmierzyć się z Tysonem, ale ten trafił do więzienia za gwałt, niedługo po ogłoszeniu hitowego starcia. Evander szukał zastępstwa, najlepiej kasowego. I uznał, że może dać szansę weteranowi. Wielu ekspertów nie dawało w tej walce George’owi szans.

Nie pomylili się do co zwycięzcy – Holyfield obronił pas mistrzowski. Ale walka była dużo bardziej wyrównana, niż się spodziewano. Panujący mistrz wygrał przez decyzję (115:112, 116:111, 117:110), a Foreman kilka razy zdołał nim wstrząsnąć. Siódma runda tamtej walki przeszła do historii boksu jako klasyczne starcie dwóch genialnych bokserów, obaj byli wtedy blisko przegranej, ale obaj przetrwali trudne momenty.

Siódma runda starcia Foremana z Holyfieldem. Najlepsza w całej walce.

I wreszcie wygrał lepszy. Czyli Holyfield. Po latach mówił jednak, że w czasie kariery walczył z Lennoxem Lewisem, Riddickiem Bowem i Mikiem Tysonem. Ale żaden nie uderzał tak mocno, jak 42-letni Foreman.

Ten ostatni po porażce nie zrezygnował jednak z marzeń. Wciąż walczył, z nadziejami na mistrzostwo. Wygrał trzy kolejne walki i doszedł do starcia z Tommym Morissonem o wakujący pas WBO. W tej walce nie zdołał jednak pokazać takiego boksu, jak z Holyfieldem. Znów przegrał przez decyzję, jednak w ringu wyraźnie odstawał. Wielu wierzyło, że mogła to być ostatnia walka w jego karierze – miał już ponad 44 lata – a już z pewnością ostatnia szansa na zdobycie pasa.

Los chciał jednak, żeby było inaczej.

„Chroniły mnie cheeseburgery”

W świecie wagi ciężkiej jedną z wiodących ról przejął wtedy Michael Moorer. Znakomity bokser, nawet jeśli nie tak znany, jak wielu innych z tej samej ery. Najpierw podbił wagę półciężką, gdzie pas mistrzowski WBO zdobył w 12. pojedynku na zawodowstwie, a potem skutecznie bronił go aż dziewięć razy. Niepokonany przeniósł się do królewskiej kategorii i wkrótce wywalczył wakujący pas WBO w starciu z Bertem Cooperem.

Nigdy go jednak nie obronił, sam ten tytuł zwakował, by inne federacje były chętne dać mu walki o swoje pasy. W końcu zapracował sobie na taki pojedynek. Zmierzył się z Evanderem Holyfieldem w walce o mistrzostwo WBA i IBF. Wygrał przez większościową decyzję. Po walce mówił, że rywal go zlekceważył. – Chciał walczyć z Lennoxem Lewisem. Nie docenił mnie. Nigdy nie powinno się tego robić – twierdził.

Ale sam w pewnym sensie zrobił to już w kolejnym pojedynku. Na pierwszą obronę pasów postanowił wybrać bowiem przeciwnika znanego, ale takiego, który nie powinien mu zagrozić. I gdy wszyscy spodziewali się, że dojdzie do kolejnego hitowego starcia z rywalem z najwyższej półki, Moore sięgnął po – jak wszyscy uważali – wypompowanego i dobijającego do brzegu George’a Foremana, który od roku nie wszedł do ringu.

Do tej walki zresztą też o mało nie doszło. WBA nie chciało się na nią zgodzić, bo Foreman nie był na ich liście możliwych pretendentów do tytułu. 10 sierpnia 1994 roku ogłoszono więc, że pojedynek zostaje odwołany. George i jego promotor – Bob Arum – nie odpuścili jednak tematu i poszli do sądu. A ten uznał, że stary pięściarz ma pełne prawo o pas zawalczyć. Ustalono więc, że starcie z Moorerem odbędzie się 5 listopada.

Michael Moorer spodziewał się walki, przez którą przejdzie gładko. Walki, która pomoże mu wypromować się w świecie Tysona, Holyfielda i Lewisa. Która przyciągnie do niego sponsorów i kibiców.

A dostał starcie, w którym sensacyjnie stracił pas mistrzowski.

George Foreman wszedł do ringu nosząc te same spodenki, co niemal równo 20 lat wcześniej, gdy pokonał go Muhammad Ali. W narożniku miał zresztą ówczesnego trenera „Wielkiego” – Angelo Dundeego. Chciał odpędzić demony. Wiedział, że to jego ostatnia szansa. Już po porażce z Morrisonem wypadł z rankingów. Gdyby Moore nie dał mu szansy sam, nigdy by takiej nie otrzymał. Może i czuł wdzięczność dla rywala, ale w ringu nie mógł jej okazać.

Strategia dla obu była prosta: mistrz miał trzymać dystans, dobrze poruszać się na nogach, zmuszać rywala do ruchu i go obijać. Jak ujął to jego trener, Teddy Atlas: – To stary samochód. Jeśli zmusisz go do pracy na wysokich obrotach, w końcu padnie. Nie daj mu jechać wolno.

Moore dobrze więc ten plan egzekwował. Przez dziewięć rund z rzadka dawał dojść Foremanowi do głosu, choć… ten od czasu do czasu był w stanie napocząć młodszego rywala. Trafiały się bowiem momenty, w których mistrz podchodził za blisko, wdawał się w bezpośredni kontakt, szedł na wymiany ciosów.

Często trafiał. Ale szczęka Foremana nie takie ciosy przyjmowała. Ciało też. Jak to ujął to potem ze śmiechem sam George: – Często celował w korpus. Ale tam chroniły mnie cheeseburgery.

Teddy Atlas po każdej rundzie ostrzegał Moorera – trzymaj dystans, nie daj mu uderzyć, on cię testuje, szuka kombinacji dwóch ciosów, poluje na obniżenie gardy. Doświadczony szkoleniowiec szybko dostrzegł pomysł Foremana na walkę. Tymczasem weteran usłyszał po dziewiątej rundzie od swojego narożnika, że jest na kartach punktowych z tyłu i nie wygra tej walki przez decyzję. O ile wcześniej więc, owszem, polował na jeden ze swoich zabójczych ciosów, ale jeszcze nieprzesadnie się na to silił, o tyle w dziesiątej rundzie czekał wyłącznie na okazję do nokautu.

I wreszcie taką dostał.

Wiedziałem, że mogę go wykończyć prawą ręką. Kilka razy byłem blisko, parę ciosów zahaczyło o czubek jego nosa. Widziałem, że go zabolały. Moorer popełnił błąd, wszedł ze mną w wymiany – mówił potem Foreman. Bo i faktycznie, mistrz zlekceważył słowa trenera, jakby mimo wszystko chciał dać publice nieco show, nie chciał kompletnie bezpiecznej, wyważonej wygranej. A tak powinien do tej walki podejść, po to wziął na rywala Foremana.

Zamiast tego ruszył do przodu. I pod koniec 10. rundy nagle nadział się na prawy sierpowy. Krótki, jakby wyrzucony do przodu od niechcenia. Ale taki, który przypomniał o najlepszych czasach Foremana. Moorer padł na deski. Dwa razy podniósł głowę, ale zanim w ogóle zaczął się zbierać, sędzia już doliczył do pięciu. Był na ośmiu, gdy mistrz powoli podnosił się na kolana. A gdy doszło do dziesięciu, ten wciąż nie stał na własnych nogach. I wkrótce z powrotem padł na deski.

To był koniec. Po drugiej stronie ringu George Foreman uklęknął w narożniku i zaczął się modlić.

Nigdy nie wnosiłem religii do ringu, nigdy nie wskazywałem palcem na niebo. Ale pamiętam, że w pokoju hotelowym przed tą walką, modliłem się. Powiedziałem: „Boże, nigdy cię o to nie prosiłem, ale jeśli tym razem wygram, padnę na kolana i powiem: «Dziękuję, Jezu!»”. Gdy to się stało, dotrzymałem obietnicy – mówił potem. Dodawał, że tak naprawdę nie cieszył się z wygranej, a z tego co ona oznaczała – nie mistrzostwa, a możliwości sfinansowania wszystkich projektów, przez które w ogóle wrócił do boksu.

Spełnił marzenie. Zapewnił przyszłość swojemu centrum młodzieżowemu. Udowodnił coś niedowiarkom. Pokazał, że jest wielki.

Pan od grilla

Foreman miał w dniu tamtego pojedynku momencie 45 lat i 299 dni. Został najstarszym mistrzem w historii boksu. Jego ogólny rekord został od tamtej pory pobity (dokonał tego Bernard Hopkins, który w 2011 roku został mistrzem WBC w wieku 46 lat i 126, a w późniejszych latach jeszcze ten rekord wyśrubował), ale w królewskiej kategorii trzyma się mocno. I najpewniej nieprędko – o ile w ogóle – ktoś się do niego zbliży. Po walce z Moorerem Foreman zrezygnował jednak z pasa WBA, bo jego zatrzymanie oznaczałoby, że musiałby zadać się z Don Kingiem, promotorem Tony’ego Tuckera, który był obowiązkowym pretendentem do tytułu. A z Kingiem nie chciał mieć nic wspólnego.

Zachował za to pas IBF i zawalczył o niego z Niemcem Axelem Schulzem. Schulz był w tej walce lepszy, sędziowie widzieli to jednak inaczej i Foreman wygrał po kontrowersyjnej decyzji, przy okazji zyskując wakujący pas WBU. Po tym starciu sam zwakował mistrzostwo IBF, które niedługo potem wywalczył… Michael Moorer, pokonując Schulza. Foreman za to stoczył jeszcze trzy pojedynki – przez decyzje pokonał Crawforda Grimsleya i Lou Savarese’a.

W ostatniej walce przegrał jednak – kontrowersyjnie – z Shannonem Briggsem. Werdykt przyjął jednak godnie, nie oprotestował go, choć – gdyby triumfował – najpewniej dostałby okazję na zmierzenie się z Lennoxem Lewisem. Ta szansa przepadła, a Foreman tym razem na dobre odwiesił rękawice na kołku. Miał wtedy niemal 49 lat. Boksował przez ponad dekadę od swojego sensacyjnego powrotu do ringu.

Z czasem stał się ikoną i poza linami. A to wszystko za sprawą… grilli elektrycznych. Owszem, imał się też innych zajęć. Stał się cenionym komentatorem HBO (jest tu też polski akcent – siedział bowiem przy ringu w czasie starcia Andrzeja Gołoty z Riddickiem Bowem w 1996 roku i gdy doszło do bijatyki po walce, próbował zatrzymać kolejne osoby zmierzające do ringu), miał nawet krótko żyjący w telewizji sitcom nazwany jego imieniem. A potem trafił do reklamy i zachwalał dziesiątki produktów.

Ale sławę i fortunę przyniosły mu właśnie grille, które znakomicie się w Stanach sprzedawały. Ponoć zarobił na nich 200 milionów dolarów. A za to centrum młodzieżowe mogło wyżyć przez długie lata.

***

George Foreman zmarł 21 marca 2025 roku. Jak pisała jego rodzina – odszedł spokojnie, w otoczeniu bliskich.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o boksie na Weszło:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Jerzy Dudek mówi o charakterze polskich piłkarzy. “Może trzeba wrócić do boisk asfaltowych?”

Michał Kołkowski
8
Jerzy Dudek mówi o charakterze polskich piłkarzy. “Może trzeba wrócić do boisk asfaltowych?”
Niemcy

Imad Rondić rozczarowuje w Niemczech. Wkrótce znajdzie się na wylocie?

Michał Kołkowski
4
Imad Rondić rozczarowuje w Niemczech. Wkrótce znajdzie się na wylocie?

Boks