Trenerów zmuszała do wstawania o świcie, bo nie chciała rezygnować ze szkoły. Jej ojciec jest miliarderem i właścicielem dwóch tenisowych turniejów. Dziadek z kolei grał w futbol i… pozował do obrazu jednemu z najbardziej znanych amerykańskich malarzy. Emma Navarro długo pracowała nad tym, by uwierzyć, że może zostać wielką tenisistkę. Dziś już wierzy. I będzie chciała udowodnić to w meczu z Igą Świątek.
Emma Navarro. Sylwetka amerykańskiej tenisistki
W górę
13 stycznia 2024 roku Emma Navarro po trzysetowym pojedynku w Hobart pokonała Elise Mertens i zdobyła pierwszy tytuł rangi WTA w karierze. To w jej karierze moment przełomowy, ale jak bardzo – chyba nawet ona sama nie przypuszczała. Od tego triumfu zaczął się bowiem jej marsz w stronę czołowej „10” światowego rankingu. Choć po Hobart była 26., to rok skończyła jako 8. zawodniczka świata.
A jeszcze na starcie poprzedniego sezonu walczyła o to, by w ogóle wejść do setki.
Ostatnie dwa sezony to w jej wykonaniu właściwie ciągła podróż w górę. Nie tylko rankingowo. Emma zaliczała bowiem kolejne ważne kroki na drodze tenisowego rozwoju. Awans do TOP 100. Pierwszy wygrany mecz wielkoszlemowy. Triumf nad zawodniczką z czołowej „10”. Wygrany turniej – właśnie w Hobart. A kilka miesięcy później drugi tydzień Szlema na Wimbledonie i półfinał na US Open.
Jej rozwój następował harmonijnie, ale przy tym – stosunkowo szybko. Sama zresztą miała problemy z tym, by za nim nadążyć. – To niezmiennie wyzwanie, by czuć, że jestem taką zawodniczką, jaki mam ranking. Muszę powtarzać sobie wiele razy, zanim uwierzę w to, że jestem już tak wysoko. Wszystko dzieje się naprawdę szybko, a mój mózg potrzebuje czasu, by za tym nadążyć – mówiła.
Wspominała też, że znacznie wyprzedziła swój plan, który zakładał, że w TOP 30 zagości w 2025 roku. Równocześnie jednak ważniejsze od zmian w rankingu było dla niej to, by widzieć rozwój w swojej grze. A ten zdecydowanie też dało się zauważyć. Raz, że im dalej w 2024 rok, tym pewniej grała, również z rywalkami z czołówki. Zaliczyła kilka przełomowych momentów. W Indian Wells pokonała – wtedy jeszcze wiceliderkę rankingu – Arynę Sabalenkę. Na Wimbledonie Coco Gauff. Z młodszą rodaczką wygrała ponownie jeszcze raz – w US Open, gdzie ta broniła tytułu.
– W przeszłości widziałam na korcie wybory, rozważałam, co mogę zrobić. Teraz różne sytuacje w czasie meczu widzę mniej jako wybór, a bardziej: „muszę to zagrać w ten sposób”. Częściowo dlatego, że tenisistki, z którymi rywalizuję, pokonają cię, jeśli nie będziesz grać pewnie i agresywnie. Ale też dlatego, że bardziej w siebie wierzę i wiem, że jestem w stanie wykonać takie zagrania – mówiła w tamtym okresie.
Jej gra faktycznie nieco wyewoluowała. Owszem, jej podstawą wciąż jest bardzo konsekwentne rozgrywanie punktów, ze sporą mocą generowaną i z forehandu, i z backhandu. Jej styl świetnie pasuje – przynajmniej teoretycznie – na korty ziemne, bo nadaje piłkom dużo rotacji i rozgrywa punkty świetnie taktycznie. Ale dobrze odnajduje się właściwie na każdej nawierzchni, potrafiąc dostosować się do ich wymogów. A w miarę jak rozwijała się jej pewność siebie, jej gra tylko na tym zyskała – teraz bowiem łatwiej Navarro przejść do ataku, przycisnąć rywalkę i zyskać przewagę w akcji.
Choć nadal bazuje na tym, że rozgrywa punkty mądrze, cierpliwie i szukając okazji do zdobycia punktu, to jednak jest w stanie zmienić taktykę, gdy tego potrzebuje. Czyli na przykład w meczach z zawodniczkami takimi jak Aryna Sabalenka czy Coco Gauff. Albo Iga Świątek, choć do czekającego ją starcia z Polką jeszcze przejdziemy.
Niemniej – taka konsekwencja i spore umiejętności powodują, że trudno w grze Emmy wskazać słabszą stronę. Mówił o tym Darren Cahill, jeden z najbardziej uznanych trenerów w świecie tenisa, gdy oglądał Navarro rok temu w Australii.
– Jest fenomenalna do oglądania. Sposób w jaki gra, wariacje w jej tenisie, slajsowany backhand, ataki do siatki, odwaga w ważnych momentach… Do tego jej skromność. Fakt, że twardo stąpa po ziemi i nie ekscytuje się przesadnie wielkimi zwycięstwami. Wszystko to sprawia, że jest moją nową ulubioną tenisistką – mówił Cahill.
To wszystko sprawiło też, że z tenisistki bardzo szerokiej światowej czołówki, Emma stała się zawodniczką, o której już teraz mówi się, że może powalczyć o wielkoszlemowy triumf.
Ale jak właściwie doszła do tego miejsca?
Z bogatego domu
Zacząć trzeba od jej rodziny. Frank Navarro, dziadek, grał w futbol amerykański, a potem został uznanym trenerem na kilku różnych uniwersytetach. Najbardziej znany jest jednak być może jako… bohater jednego z obrazów Normana Rockwella. Artyście pozował bowiem – wraz z dwoma innymi osobami – do „Rekruta”. A co do jego kariery futbolowej, to sam przesadnie jej nie przeżywał. Ba, jego dzieci wspominały, że w domu raczej mówił o biznesie, nie sporcie.
Dla Emmy był jednak bardzo ważną częścią życia. Był, bo zmarł w 2021 roku.
– Był bardzo twardym gościem. Powiedziałabym, że miał ten rodzaj „większej od życia” osobowości, naprawdę dobrze było mieć kogoś takiego w moim życiu. Bardzo mnie inspirował. Czułam, że nic nie jest w stanie stanąć mu na drodze i że osiągnie swój cel niezależnie od wszystkiego. Wiele się od niego nauczyłam – mówiła.
Istotna dla Emmy jest też jej babcia, która – mimo że na karku ma już ponad 90 lat – nie opuszcza ani jednego meczu wnuczki. Nieważne, czy musi wstać o piątej rano, czy nie iść spać do pierwszej – mecz obejrzy, a potem wyśle SMS-a z gratulacjami albo pocieszeniem. Navarro wiele razy wspominała, że niesamowicie jej to pomagało w trudnych chwilach. Babcia stała się dla niej opoką, kimś, kto przypominał jej, że może osiągnąć swoje cele.
Przeskoczmy jednak o pokolenie do przodu. Do ośmiu dzieci Franka, a szczególnie jednego – Bena. Ten za młodu zainteresował się sportem, ale ojca nigdy na żadnych z zawodów nie zobaczył. – Umyślnie nie przychodził. Wolał skupić się na domu i pracy – wspominał Ben. Nie miał do ojca zresztą jakichś wielkich pretensji, bo sam szybko zainteresował się biznesem. Miał 13 lat, pojechał do Nowego Jorku, gdzie pracował jego brat. Zobaczył Wall Strett. Nie do końca rozumiał, o co tam chodzi, ale energia, jaką czuł, pociągała go w pełni.
Poszedł więc na uniwersytet, potem dostał pracę w Chemical Banku w Nowym Jorku właśnie. Ponoć, gdy otrzymał list z ofertą zatrudnienia, z radości przebiegł ulicę i wskoczył do oceanu, w pełni ubrany. Potem jednak się wysuszył i już na spokojnie ofertę przyjął, zaczął pracę. Niedługo później poznał żonę, Kelly, a z czasem przeniósł się do Goldman Sachs i Citicorp. W 1997 roku przeszedł na swoje – założył Sherman Financial. Firmę nazwał od… rodzinnego psa, labradora o imieniu Sherman.
Szybko dorobił się pokaźnych sum, wkrótce stając się najpierw milionerem, a potem miliarderem. Opuścił jednak Nowy Jork – po zamachach z 11 września 2001 roku postanowił przenieść i firmę, i rodzinę gdzie indziej. Obie w 2004 roku sprowadziły się do Charleston, wraz z rodzinami najważniejszych dla Sherman Financial pracowników. To ta miejscowość stała się ostatecznie siedzibą dla biznesów Bena Navarro.
Te ostatnie stale się zresztą rozwijały. „Forbes” wkrótce zaczął nazywać Navarro „imperium kart kredytowych i kasacji długów”. Już kilka lat temu oceniano wartość majątku Bena na ponad 1.5 miliarda dolarów. Dziś Navarro jest nie tylko właścicielem wielu firm, ale też między innymi turniejów tenisowych Charleston Open i Cincinnati Open. Myślał również o kupnie Panthers, jednego z zespołów NFL, ale z różnych powodów (sam tłumaczył, że chodziło o jego możliwości i czas) do tego nie doszło. Poza tym rozwija też programy tenisowe dla dzieci i młodzieży.
Bo raz, że sport ten lubi. A dwa, że okazał się on wyjątkowo ważny dla jego rodziny. Grała bowiem nie tylko Emma, ale też jej starszy brat, Owen, a młodsza siostra, Meggie, aktualnie przebija piłkę nad siatką w college’u. Sam Ben też od zawsze tenis lubił, choć wychował się przecież blisko boiska futbolowego, ze względu na ojca.
Jednak nawet on nie przypuszczał zapewne, że wychowana w rodzinnej fortunie Emma zostanie tak znakomitą tenisistką. Ba, nie przypuszczała ona sama.
Bladym świtem
– To mój tata zachęcił mnie i moje rodzeństwo do gry w tenisa. Miałam jakieś trzy lata, gdy zaczęłam grać. Obaj moi starsi bracia trenowali i stało się to naszym rodzinnym sportem, lubiliśmy grać razem. Zanim jeszcze mogłam utrzymać rakietę w rękach, biegałam po korcie i zbierałam im piłki – wspominała Emma Navarro.
Dość szybko okazało się, że do tenisa ma smykałkę. Już jako dziecko była w stanie konstruować punkty, prezentując przy tym niezły zmysł taktyczny. Problem był jeden: Emma szybko okazała się absolutną perfekcjonistką. A w tenisie to nie tylko zaleta, ale i problem. W czasie zaciętego meczu przegrywasz bowiem zazwyczaj blisko połowę punktów, sporą część przez swoje błędy. Nie da się osiągnąć w tym sporcie absolutnej perfekcji.
W pewnym momencie trzeba to zrozumieć. Inaczej będziesz mieć problem.
– Musieliśmy przedefiniować w jej głowie pojęcie „błędu”. Chcieliśmy, by zrozumiała, że czasem gorzej jest zagrać piłkę na środek kortu i wystawić ją rywalce, niż zaryzykować i wyrzucić ją poza linię – wspominał Peter Ayers, trener Emmy, który zaczął współpracę z nią, gdy ta miała 14 lat. Trener zaczął z nią pracować holistycznie – po trochu skupiał się właściwie na wszystkim. Bo widział, że gra jego podopiecznej opiera się właśnie na tym, że ta jest dobra… po części w każdym aspekcie tenisa.
Musiał też przyzwyczaić się do wstawania z samego rana. Emma bowiem początkowo była skłonna spróbować nauki online, ale szybko zdała sobie sprawę, że to nie dla niej. Ma bowiem bardzo ekstrawertyczny charakter, uwielbia przebywać z ludźmi. Gdy nie chodziła do szkoły, brakowało jej tego kontaktu. Stąd postanowiła – przynajmniej na etapie liceum – kontynuować edukację w normalnym trybie. By było to możliwe, treningi organizowano przed 6 rano i później po południu, gdy skończyły się już lekcje.
Jej trenerzy mieli też inne wyzwania. Jako że Emma niespecjalnie interesowała się innymi sportami, nieco brakowało jej na przykład typowego dla młodych tenisistów i tenisistek poziomu zrozumienia niektórych zachowań na korcie. Na przykład – nie za dobrze potrafiła wczuć się w atmosferę meczu, nie dostrzegała zachowań rywalek, nie potrafiła czerpać z nich informacji i w trakcie wymiany, i pomiędzy nimi.
W ramach ćwiczeń, które miały pomóc w zmianie tego stanu rzeczy zorganizowano więc jej na przykład… lekcje tego, jak pilnować i kryć rywali w koszykówce. W ten sposób uczyła się reagować na to, co robiła inna osoba, ale też nie tracić koncentracji i nie rozpraszać się choćby na ułamek sekundy. Zadziałało. Z czasem rozumienie zachowań rywalek naprawdę poprawiła, co pomogło jej w przechylaniu meczów na swoją korzyść.
Gdy już zaczęła odnosić sukcesy, dziękowała szczególnie dwóm osobom – ojcu, który zauważył, że ma talent i zachęcał ją do gry, oraz trenerowi właśnie. Bo, jak podkreślała, to Ayers w dużej mierze sprawił, że była w stanie walczyć z najlepszymi na świecie.
Ale zanim to nastąpiło, postanowiła sprawdzić się w innym środowisku i na innym poziomie.
Jak Danielle Collins
Życiorysem Emma Navarro w pewnym sensie przypomina dwie swoje rodaczki: Jessicę Pegulę, bo ta też pochodzi z bogatej (a nawet bogatszej) rodziny, a także Danielle Collins. I choć ta druga aktualnie w Polsce nie jest pewnie najbardziej popularna, to jednak do walki o najwyższe cele przeszła podobną drogą co Emma. Zresztą sama Navarro mówi, że starsza koleżanka z kadry jest dla niej wzorem i przyjaciółką.
– Jest dla mnie przykładem. Na korcie jesteśmy swoimi przeciwieństwami, pod kątem tego, jak wyrażamy emocje. Ale co w niej uwielbiam to to, że w ogóle nie przejmuje się tym, co myślą o niej inni. Jest sobą, niezależnie od wszystkiego – mówiła Navarro. Ją z kolei chwaliła Danielle, która stwierdziła, że „obserwowanie, jak przechodzi od grania w juniorach do bycia czołową zawodniczką świata” było świetną rzeczą. – Cieszę się, gdy widzę, jak Emma kopie kolejne tyłki. Kocham tę dziewczynę – mówiła Collins.
Danielle Collins i Emma Navarro na Roland Garros 2023. Fot. Newspix
Czemu jednak to akurat Danielle można brać za punkt odniesienia w przypadku Navarro?
Bo ona też przeszła przez uniwersytet. Jeszcze kilkanaście lat temu nie była to w tenisie popularna droga. Jeśli ktoś chciał grać profesjonalnie, odpuszczał sobie uczelnię. Teraz coraz częściej – nie tylko wśród amerykańskich graczy – pojawia się alternatywna ścieżka kariery, w której ląduje się właśnie na uczelni, gra dla niej przez dwa czy trzy lata, a potem idzie próbować swoich sił w Tourze. Zalety? Szansa ukończenia studiów, zdobycia wykształcenia, zapewnienia sobie innej ścieżki zawodowej, gdyby nie wyszło na korcie. Ale też możliwość poprawienia swojej gry na świetnych obiektach pod okiem doświadczonych trenerów.
Jasne, wiele z tego nie dotyczy Emmy, bo ta miała koło zapasowe w postaci rodzinnej fortuny. Ale jednak po ukończeniu szkoły średniej Navarro zdecydowała, że chce pójść na uniwersytet (a patrząc na jej karierę juniorską – była w jej trakcie zawodniczką ze światowej czołówki – mogła śmiało próbować sił od razu wśród seniorek). Więc poszła.
Trafiła do Wirginii i jednego z najlepszych tenisowych programów w kraju. Tam z miejsca zachwyciła. Już w pierwszym roku studiów została najlepszą zawodniczką NCAA. W nagrodę dostała dziką kartę do US Open. Co prawda przegrała już w I rundzie – z rodaczką, Christine McHale – ale zyskała cenne doświadczenie na dwa lata przed tym, jak przeszła na profesjonalizm.
Swoją drogą jej triumf w singlowych mistrzostwach NCAA był dla uczelni trzecim takim w historii. Dwa poprzednie – w roku 2014 i 2016 – to zasługa… Danielle Collins.
W kolejnym sezonie Emma nie powtórzyła aż takich sukcesów, ale i tak radziła sobie nieźle. Sara O’Leary, jej trenerka z college’u, mówiła, że Navarro trenowała najciężej ze wszystkich jej zawodniczek. – Miała dla siebie niesamowicie wysokie standardy – twierdziła O’Leary. Te standardy Emma postanowiła zresztą utrzymać, gdy wreszcie przeszła na profesjonalizm. To był 2023 rok, sobie i trenerom dała dwa lata na to, by przekonać się, czy ma szansę zrobić karierę. Potem powtarzała, że zdecydowanie przekroczyła własne oczekiwania.
Ale najpierw musiała wejść na pozycje, które pozwoliłyby jej walczyć o najwyższe cele.
Zrobiła to w najprostszy możliwy sposób – grając mnóstwo meczów. Właściwie w każdym tygodniu jechała na jakiś turniej. Już w czasach uniwersyteckich zbudowała niezły ranking (w okolicach drugiej setki), ale dopiero po skupieniu się na karierze profesjonalnej mogła na poważnie myśleć choćby o tym, by wejść do TOP 100.
– Czułam, że ważne jest, bym dała sobie czas i przeszła przez ten cały proces – granie małych turniejów, rozegranie wielu meczów i tak dalej. Chciałam zyskać pewność siebie i swojego tenisa, zrozumieć, jak mam grać na ogół i w najważniejszych momentach meczów. Te wszystkie mecze były dla tego procesu naprawdę ważne. Dzięki nim mogłam potem wejść na wyższy poziom – mówiła.
Zresztą na ten wyższy poziom, jak już wspominaliśmy, ostatecznie wspięła się tak szybko, że aż sama siebie zaskoczyła.
– Kiedy miałam 15 czy 16 lat, myślałam, że wystarczy mi bycie całkiem dobrą zawodniczką na poziomie uniwersyteckim. A może wystarczyłoby nawet i coś „mniejszego”. Trudno mi było uwierzyć, że coś lepszego może się wydarzyć. To wszystko wymagało wiele wiary w siebie i przekonania, że mogę grać na takim poziomie każdego dnia, że jestem wystarczająco dobra – dodawała Navarro.
Teraz problemów z wiarą w siebie już nie ma. Wręcz przeciwnie – jest przekonana, że stać ja na wielkie sukcesy.
„A dlaczego nie ja?”
Na korcie nastawienie ma jedno – zawsze na sto procent, ba, nawet sto dziesięć. Nie ma innej opcji. Tak trenuje i tak też gra. – Chcę, by fani to zrozumieli, bo nie pokazuję w trakcie gry wielu emocji. Ale nawet jeśli nie zaciskam pięści czy nie krzyczę, to każdy mecz wiele dla mnie znaczy. Wkładam w tenis całą siebie – mówiła. Często powtarzała też, że kocha harówkę. Uwielbia się zmęczyć, jeśli widzi w tym jakiś cel.
– Na co dzień chcę pozostawać w „trybie meczowym”. W pewnym sensie to może zmęczyć, bo jestem w nim nawet wtedy, kiedy akurat nie gram, ale z drugiej strony gdy cały czas myślę o tym, jak mam grać, rozwijam się. Im więcej jestem myślami na korcie, tym więcej mogę się nauczyć. Podobnie gdy codziennie wychodzę na kort. Stale się poprawiam.
Coco Gauff mówiła, że mimo wszystko Navarro na co dzień jest zupełnie inna niż na korcie. O ile w czasie meczów jest chłodna, skupiona na grze, o tyle poza kortem to otwarta, wesoła osoba. Choć to nie tak, że nie budzi kontrowersji. Gdy na igrzyskach przegrała z Qinwen Zheng głośnym echem odbiły się jej słowa o tym, że „nie szanuje Zheng jako zawodniczki”, bo ta jest jedną z osób, które rozbijają szatnię i sprawiają, że nie ma w niej zbyt wiele koleżeństwa.
Równocześnie jednak przyznała wprost: Zheng grała lepiej, dlatego gratulacje dla niej. Jej komentarz nie dotyczył meczu, jedno z drugim nie miało nic wspólnego.
Tamto spotkanie było jednym z momentów, które ujawniły jeszcze słabości Emmy. Ale w zeszłym roku więcej było takich – nawet przegranych – które pokazywały jej mocne strony i kolejne stopnie rozwoju. Początek tego sezonu to też dowód na to, że Navarro jest coraz lepsza. W Melbourne zagrała już cztery trudne spotkania, każde przechyliła na swoją korzyść. Możliwe, że czas spędzony na korcie odbije się na niej w spotkaniu z Igą, zobaczymy. W każdym razie już wykręciła w Australian Open życiówkę.
Żeby wyrównać życiowe osiągnięcie w Wielkim Szlemie – półfinał z ubiegłorocznego US Open – musiałaby pokonać Igę. Czy ją na to stać? Pewnie tak, ale musiałaby zagrać mecz niemalże doskonały. Coś więcej trudno powiedzieć. Nie mamy bowiem „materiału” dotyczącego ich spotkań, by o nich napisać. Grały ze sobą raz, ale… siedem lat temu, w turnieju ITF w Charleston. Emma – właściwie rówieśniczka Igi, starsza o… 13 dni – ugrała wtedy ledwie dwa gemy.
– Pamiętam tamten mecz. Kiedy myślę o mojej karierze, wydaje mi się, że nie było zbyt wielu momentów, w których ktoś całkowicie zmiótł mnie z kortu, a wtedy tak się stało. Grałyśmy w moim klubie w Charleston. Pomyślałam wtedy, że ta dziewczyna jest naprawdę dobra. Po prostu czułam, że nie mam szans, byłam zupełnie inną zawodniczką. Brakowało mi mocy i szybkości, by rzucić jej wyzwanie. A ona kończyła każdą piłkę – wspominała Amerykanka.
Teraz, jak podkreślała, będzie inaczej. Bo jest już inną tenisistką, znacznie bardziej pewną siebie i swoich umiejętności. W końcu ósmą rakietą świata, co daje jej prawo marzyć o sukcesach w największych turniejach. Jak mówiła, gdy doszła do ćwierćfinału Wimbledonu w zeszłym sezonie:
– Zaczynam myśleć: „A czemu nie ja?”.
No właśnie, czemu? Odpowiedź dziś około czwartej nad ranem polskiego czasu być może znajdzie Iga Świątek.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
CZYTAJ WIĘCEJ O TENISIE: