Reklama

O dwóch takich, co w Chorzowie skradli show [REPORTAŻ]

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

26 sierpnia 2024, 11:43 • 13 min czytania 4 komentarze

Jak przystało na zawody należące do cyklu Diamentowej Ligi, tegoroczny Memoriał Kamili Skolimowskiej był szalenie mocno obsadzony. Na Stadion Śląski przyjechało aż pięćdziesięciu medalistów olimpijskich z Paryża, a także wielu innych świetnych zawodników – jak Gianmarco Tamberi czy polskie gwiazdy królowej sportu. Jednak całe show skradł duet reprezentantów ze Skandynawii. Najpierw Jakob Ingebrigtsen zmiażdżył rekord świata na 3000 metrów, poprawiając go o ponad trzy sekundy. Ale Norweg i tak nie został MVP zawodów. To miano przypadło Armandowi Duplantisowi – geniuszowi tyczki, który dziesiąty raz w karierze poprawił najlepszy wynik w historii! I sprawił, że o polskimi mityngu zrobiło się na świecie bardzo głośno.

O dwóch takich, co w Chorzowie skradli show [REPORTAŻ]

Na linii startu ustawili się punktualnie o godzinie 16:15. W stawce dwóch mocnych Kenijczyków, Nicholas Kipkorir i Ronald Kwemoi. Gromada aż pięciu biegaczy z Etiopii, którym przewodził Berihu Aregawi. Amerykanin Grant Fisher – może nieco sensacyjny, ale podwójny brązowy medalista z Paryża na dystansach 5000 i 10000 metrów.

Wreszcie – on. Jakob Ingebrigtsen. Mistrz najkrótszych z długodystansowych biegów. O ile bowiem na 1500 metrów (dystansie zaliczanym do biegów średnich) da się Norwega pokonać, o tyle już na 5000 metrów w Paryżu nie miał sobie równych. Wspomnianego powyżej Ronalda Kwemoiego odstawił w finale o blisko półtorej sekundy.

Jakob szczególnie pluć w brodę musi sobie z tej okazji, że mężczyźni na igrzyskach od dobrych stu lat nie biegają dystansu 3000 metrów. A nawet wtedy była to rywalizacja drużynowa. Bo Ingebrigtsen na trasie wynoszącej równe trzy kilometry wręcz zjada resztę stawki. W niedzielne popołudnie na Śląsku nie mógł powstrzymać go żaden inny biegacz. Potomek wikingów nawet niespecjalnie przejmował się konkurencją. Po starcie od razu ustawił się za pacemakerami. Ci, instruowani przez Marcina Lewandowskiego, istotnie dyktowali tempo na rekord świata, który w 1996 roku czasem 7:20.67 ustanowił Daniel Komen.

Reklama

Norwega nie powstrzymała też pogoda, która mogła doskwierać w osiągnięciu wybitnego czasu. Po tym, jak drugi z rozprowadzających bieg, Vincent Ciattei, zbiegł z trasy, Ingebrigtsen ścigał się już tylko z „duchem”. Czyli światłami symbolizującymi wynik Komena. I na początku trzeciego kilometra wydawało się, że Norweg nie da rady. Że upał – a w niedzielne popołudnie na Śląskim grzało niemiłosiernie – zniweluje jego plany. Tymczasem on po kilkuset metrach wręcz przyspieszył! Bezskutecznie starający się mu dotrzymać tempa Behiru Aregawi oglądał jego plecy z wyrazem twarzy pełnym niedowierzania.

Ostatecznie doszło do tego, że Etiopczyk czasem 7:21.28 sam omal nie pobił starego rekordu globu. Nie poprawił go też Ingebrigtsen. Bo „poprawił” to nieodpowiednie słowo, ogromne niedopowiedzenie. Ingebrigtsen ów rekord Komena zmiażdżył. Zgniótł. Zdewastował. Rozwalił na kawałki. Wziął i bezceremonialnie wyrzucił go na śmietnik historii. Wszak rezultat 7:17.55 jest lepszy o 3 sekundy i 12 setnych! Na tym poziomie to kosmiczna różnica.

To niesamowite uczucie. Wiedziałem, że mogę pobić rekord świata, ale nigdy nie wyobrażałem sobie, że będę mógł biec tak szybko – powiedział nam po swoim wyczynie Norweg, który zaznaczył też… że to nie był szczyt jego możliwości!

Nigdy nie robię pełnego biegu na całego, więc szczerze mówiąc, nie wiem w stu procentach, do czego jestem zdolny. Dlatego tak bardzo czekam na wszystkie moje zawody – ponieważ wszystkie moje biegi to duże testy. Mogę wtedy zobaczyć, w jakiej jestem formie i jak szybko potrafię biec. 3000 metrów to bardzo trudny dystans. Musiałem naprawdę ciężko pracować nad oddechem i znaleźć dobry rytm, aby biec płynnie. Ciężko pracowałem aż do samej mety. Patrząc na mój czas, to po prostu niesamowite – zakończył Ingebrigtsen, który zdradził też, że w przyszłości na pewno zobaczymy go jeszcze w Chorzowie.

Reklama

Ten stadion jest niesamowity. Pamiętam, że w zeszłym roku start tutaj był wspaniałym doświadczeniem, ale w tym roku było jeszcze lepiej. Więcej ludzi, lepszy tłum, dobre warunki, dobra organizacja. Oczywiście, że wrócę tu w przyszłym roku – stwierdził nowy rekordzista świata na 3000 metrów.

ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl

MONDO PO RAZ DZIESIĄTY!

Chyba to trochę wstyd dla Jakoba, by pobić rekord świata i nie zdobyć nagrody MVP zawodów. Ale wiesz, tak to już jest… powiedział pół żartem pół serio Armand Duplantis.

No tak. Lekkoatleci podczas Diamentowej Ligi mogą sobie biegać, skakać wzwyż, rzucać. Przesuwać granice własnych możliwości. A na sam koniec imprezy wychodzi pochodzący z Luizjany reprezentant Szwecji, każe sobie zawiesić poprzeczkę na chorej wysokości, po czym nad nią przelatuje. I to on zostaje głównym bohaterem dnia. Wiecie, tak to już jest…

W niedzielę Mondo po raz dziesiąty pobił rekord świata. Poprzedni najlepszy wynik – 6.25 m, które skoczył podczas igrzysk olimpijskich w Paryżu – przetrwał zaledwie dwadzieścia dni. Jakob Ingebrigtsen osiągnął kosmiczny rezultat w biegu na 3000 metrów. Armand Duplantis po prostu jest kosmitą. Gościem, którego nie dotyczą ziemskie prawa grawitacji.

Szwed wygrywa nawet kiedy rywale prezentują się świetnie, a konkurs stoi na niesamowitym poziomie. Jak w Chorzowie, gdzie Sam Kendricks i Emmanouil Karalis dobili do wysokości równych sześciu metrów. Różnica polega na tym, że Duplantis tę niebotyczną przecież wysokość zaliczył niemalże od niechcenia. A gdy pozostał sam na tyczkarskim placu boju, do próby pobicia rekordu świata – jak zwykle podnosząc poprzeczkę o centymetr – zmotywowała go… mama.

Cóż, kiedy Jakob przebiegł 3000 metrów w czasie 7:17 i pobił rekord świata, moja mama dokonała obliczenia siły punktowej jego wyniku. Wyszło jej, że aby go pokonać i zdobyć tytuł MVP zawodów, musiałbym skoczyć 6,20. Pomyślałem, że nie ma powodu, żeby skakać taką wysokość. Że jeśli mam skakać 6,20, to równie dobrze mogę skoczyć 6,26. Zakładałem, że będę skakać, żeby wygrać nagrodę dla zawodnika turnieju. I że w tym celu poprzeczka będzie zawieszona niżej… – tłumaczył swoje postępowanie Duplantis.

W ten oto sposób 42 tysiące fanów zgromadzonych na Stadionie Śląskim zobaczyło na jednych zawodach aż dwa rekordy globu. Dla porównania, w trakcie całych igrzysk olimpijskich w Paryżu w lekkoatletyce padły trzy takie rezultaty. Z czego jeden był oczywiście dziełem Duplantisa.

Mogę powiedzieć, że mój występ był… całkiem niezły. Przez cały dzień czułem się naprawdę dobrze. Starałem się oszczędzać jak najwięcej energii na rekord świata. Nie musiałem się rozgrzewać, ponieważ gorąca pogoda robiła to za mnie. Po prostu starałem się nie wychylać, pozostać w cieniu i omijać sporo wysokości, aby zaoszczędzić energię. Czułem, że mam w sobie energię do wykonania takiego skoku, ale też, że prawdopodobnie nie posiadam już takiej wytrzymałości, jaką miałem kilka tygodni temu, ponieważ nie trenowałem tak dużo – analizował konkurs Duplantis.

„Całkiem niezły” skok na rekord świata. Czujecie to? Nie wybitny, świetny, znakomity. Ot, całkiem niezły. Najlepsze jest to, że taka ocena własnego występu nie jest tanią kokieterią skoczka urodzonego w Ameryce, którą Mondo chciałby przypodobać się opinii publicznej. Owszem, wiele elementów w tym skoku Duplantis wykonał zjawiskowo (czyli na swoim normalnym poziomie). Ale zarazem przestrzelił z parabolą przeskoku na samej górze. Pomimo ogromnego zapasu wysokości, Armand zahaczył poprzeczkę udami. Jednak nie uczynił tego na tyle mocno, by strącić przeszkodę.

Źródło: TVP Sport

Innymi słowy, Armand Duplantis w perfekcyjnym skoku mógłby spokojnie poszybować ponad poprzeczkę zawieszoną na 6,30 m. A nawet wyżej. Kiedy zapytaliśmy go o to, czy sam widzi swój limit, odparł: – Nie wiem, chyba nie. Nie myślę o tym za dużo. Żyję chwilą obecną. Wiem, że mogę skakać wyżej. Wiem, jakim jestem sportowcem. Po prostu będę próbował pchać ten wynik do przodu. Ale zobaczymy [gdzie jest mój limit].

Podobnie jak poprzedni rekordzista świata reprezentujący Skandynawię, Duplantis także wyrażał się o Memoriale Skolimowskiej w samych superlatywach. Szwed zwrócił uwagę na publiczność, która go mocno wspierała i bardzo dobre warunki do bicia rekordu (brak wiatru, szybki tor). To wszystko powoduje, że Mondo także chciałby tu wrócić.

Szczerze mówiąc, to jedne z lepszych zawodów Diamentowej Ligi, w jakich kiedykolwiek brałem udział. Myślę, że z roku na rok, przez ostatnie trzy lata, są coraz lepsze. Publiczność bardzo się poprawiła, jest bardziej energiczna i zaangażowana w zawody. Tak, uwielbiam tu skakać i myślę, że dzisiaj to pokazałem. Jestem pewien, że to nie będzie ostatni raz, kiedy tu występuję – komplementował turniej Duplantis, który Chorzów opuścił bogatszy o pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Taką właśnie kwotą nagrodzeni zostali sportowcy, którzy podczas zawodów pobili rekord świata.

Na zakończenie Szwed odniósł się do planowanej na wrzesień rywalizacji z innym Norwegiem. Otóż dzień przed zawodami DL w Zurychu, które odbędą się 5 września, Duplantis… wystąpi w biegu na 100 metrów z Karstenem Warholmem, wicemistrzem olimpijskim z Paryża w biegu na 400 metrów przez płotki. A także rekordzistą świata w tej konkurencji.

Duplantis: – Trochę już trenowałem do biegu na 100 metrów. Prawdopodobnie muszę podziękować Karstenowi ponieważ myślę, że bez naszej rywalizacji nie miałbym tyle motywacji co teraz, aby kontynuować sezon. To dla mnie naprawdę dobra rzecz. Trening z bloków startowych i trochę biegania po igrzyskach olimpijskich to coś, czego prawdopodobnie nawet nie zrobiłbym bez planowanego startu na 100 metrów.

ŁAMACZ POLSKICH SERC

Wyczyny Ingebrigtsena i Duplantisa zdominowały przebieg Memoriału Kamili Skolimowskiej. Ale nie znaczy to, że poza występami Norwega i Szweda 42 tysiące zgromadzonych na Stadionie Śląskim fanów mogło narzekać na nudę. W końcu jak wspomnieliśmy, do Chorzowa przyjechało aż pięćdziesięciu medalistów olimpijskich z niedawno zakończonych igrzysk w Paryżu. Stawka była przepotężna.

W konkursie rzutu młotem mężczyzn, który wprawdzie nie był zaliczany do serii Diamentowej Ligi, ale w zawodach na cześć Kamili Skolimowskiej nie mogło go zabraknąć, wystąpił Ethan Katzberg. I jak zwykle w ostatnich dwóch latach, pokonał polskich mistrzów – Wojciecha Nowickiego i Pawła Fajdka.

Wiesz, po prostu staram się wyjść i robić to, co potrafię najlepiej. W tym wypadku oznacza to też pokonanie polskich sportowców, tak bywa. Ale oni też napędzają się wzajemnie, więc dobrze razem rywalizować – odpowiedział kiedy zagadaliśmy go, że kolejny raz wygrywając z Polakami, łamie serca kibiców znad Wisły.

Kanadyjczyk zapowiedział przy tym, że pojawi się jeszcze w Chorzowie: – Występowałem tu już wcześniej, ale pierwszy raz jestem na tym stadionie przy okazji tego mityngu. To niesamowity obiekt i jeden z moich ulubionych stadionów. Fani i spikerzy mają tu w sobie mnóstwo pasji, to naprawdę ekscytujące.

Ethan-Katzberg-Memoriał-Skolimowskiej-2024

Ethan Katzberg

W porównaniu do Katzberga, który wygrał konkurs rzutem na 80,03 metra, w gorszym humorze był Wojciech Nowicki. Mistrz olimpijski z Tokio zakończył rywalizację na trzecim miejscu z wynikiem 76,05 m.

Przyznam, że to już jest końcówka sezonu, w której przychodzi takie rozluźnienie. Docelową imprezą był Paryż. Po Francji wróciłem do domu, najważniejszym było dla mnie spędzenie czasu z żoną i dziećmi. Czuję, że nastąpiło przemęczenie całym sezonem. Głowa chciałaby jeszcze porzucać, ale fizycznie jest ciężko. Ale cieszę się, że mogłem występować przed taką publicznością, a kibice licznie przyszli nas dopingować – stwierdził młociarz z Białegostoku.

LEKKO UŚMIECHNIĘTY PECHOWIEC

Skoro jesteśmy już przy zawodnikach, którzy w Paryżu medalu nie wywalczyli, to jednym z nich był Gianmarco Tamberi. Włoski skoczek wzwyż to prawdziwy showman, który uwielbia bawić się z publicznością. Podczas tegorocznych mistrzostw Europy w Rzymie wpadł nawet na pomysł, aby po jednym ze skoków udawać kontuzję… by koniec końców rozbawić fanów, wysypując na tartan ukryte wcześniej sprężynki, wypadające z jego „obolałej” stopy.

W niedzielę triumfował z wynikiem 2,31 m. Bawił się swoimi skokami, ale po zawodach powiedział nam: – Ten mały uśmiech to nie mój uśmiech. Mogę ci zagwarantować, że to nie to samo. W środku dalej czuję coś złego. Ale to dobry punkt, żeby zacząć od nowa. Powiedzmy, że dziś jestem szczęśliwszy niż wczoraj.

Tamberi miał oczywiście na myśli fatalne dla niego igrzyska w Paryżu. Przypomnijmy, że na zaledwie kilka godzin przed startem konkursu olimpijskiego, włoski mistrz olimpijski z Tokio wylądował w szpitalu z podejrzeniem wykrycia kamieni nerkowych w jego organizmie. To cud, że Tamberi ostatecznie w ogóle wystartował. Ale rywalizacja w takim stanie przekreśliła jego szansę na obronę tytułu. Jakby mało miał pecha, to wcześniej, podczas ceremonii otwarcia igrzysk 32-latek… zgubił obrączkę ślubną, która wpadła mu do Sekwany.

Kiedy zapytaliśmy go, które z tych wydarzeń było dla niego bardziej bolesne, Gianmarco nie miał wątpliwości.

Człowieku, tego nawet nie da się porównać. Mam na myśli to, że ja i moja żona, jesteśmy razem od piętnastu lat. Kochamy się, jak prawdziwa para. Razem zrobiliśmy wszystko, co możliwe, żeby dostać się na igrzyska w najlepszej formie. Poświęciliśmy wiele, więc dla nas to był wielki szok, że straciliśmy szansę aby zrobić to, do czego się przygotowaliśmy. Mam na myśli to, że nigdy nie chodzi o jedną osobę, jednego sportowca. Wszystko kręci się wokół rodziny, sztabu szkoleniowego i ludzi, którzy za nami stoją. Oboje naprawdę dużo płakaliśmy tego dnia, kiedy trafiłem do szpitala. Oczywiście, utrata pierścionka to coś złego. Ale nic w porównaniu do utraty dnia, do którego przygotowywałeś się przez trzy lata. Pierścionek? To tylko symbol. Możemy mieć kolejny – powiedział Tamberi.

Gianmarco-Tamberi-Memoriał-Kamili-Skolimowskiej-2024

Gianmarco Tamberi

POWTÓRKA Z PARYŻA

O występ na igrzyskach zapytaliśmy też Femke Bol. Holenderska biegaczka na 400 metrów przez płotki we Francji wywalczyła brązowy medal. Wtedy, na gorąco, taki wynik można było uznać za rozczarowanie. W końcu Bol miała rzucić wyzwanie Sydney McLaughlin-Levrone w walce o złoto. Ale Amerykanka była poza zasięgiem rywalek. Czasem 50.37 poprawiła własny rekord świata i dobiegła do mety znacznie przed trzecią Bol.

Teraz jestem szczęśliwa z tego brązowego medalu. Myślę, że próbowałam wszystkiego, żeby zdobyć złoto, ale to było naprawdę trudne, ścigając się z tak wspaniałą zawodniczką jak Sydney. Ostatecznie wywalczyłam brąz, ponieważ Anna Cockrell także zaliczyła cudowny bieg. Ale jestem naprawdę zadowolona ze swojego występu, brązowy medal to także coś specjalnego. Koniec końców zdobyłam we Francji wszystkie kolory krążków, więc to też coś fajnego – powiedziała Holenderka, która istotnie do brązu na 400 m ppł, dorzuciła też srebrny medal w sztafecie 4×400 m kobiet oraz złoto w sztafecie mieszanej.

W Chorzowie gwiazda biegania z Kraju Tulipanów już nie miała sobie równych i pokonała między innymi wspomnianą Annę Cockrell: – Mieliśmy tu cudowną atmosferę i bardzo dobre tory. Miałam nadzieję, że pobiegnę w czasie poniżej 52 sekund. To się nie udało, ale byłam blisko [52.13 – dop. red.] i pobiłam rekord mityngu.

Za to w biegu na płaskie 400 metrów, mieliśmy na mecie powtórkę układu podium z igrzysk olimpijskich. Pierwsza zameldowała się na niej Marileidy Paulino (czas 48.66 s). Za nią dobiegła Salwa Eid Naser (49.23 s), a trzecie miejsce zajęła Natalia Kaczmarek (49.95 s).

Cieszę się, że pomimo całego zmęczenia udało mi się dobiec na trzeciej pozycji. Ciężko było się zmotywować, ale pokazałam, że wciąż jestem w światowej czołówce – powiedziała po swoim starcie Kaczmarek. Przy czym mówiąc o problemach z motywacją, Polka miała na myśli odczuwalne trudy sezonu. Bo kibice na Stadionie Śląskim zgotowali Natalii huczne powitanie.

Byłam w ogromnym szoku i myślałam tylko o tym, żeby się nie wzruszyć. To były wielkie emocje. Czułam, że ci wszyscy ludzie są ze mną i dla mnie. Chciałam się skupić na tym starcie. […] Cieszę, że że mamy ten Memoriał i że lekkoatletyka żyje w Polsce. Mam nadzieję, że on będzie organizowany jak najdłużej, bo to naprawdę niesamowite wydarzenie stwierdziła Kaczmarek.

I trudno nam się nie podpisać pod słowami brązowej medalistki olimpijskiej. Memoriał Kamili Skolimowskiej to jedna z najlepszych wizytówek królowej sportu nad Wisłą. Wydarzenie, o którym każdy sportowiec czy oficjel wypowiada się w samych superlatywach. To między innymi dzięki niemu Polacy wyrobili sobie markę i zaufanie na arenie międzynarodowej, które skutkuje przyznawaniem przez europejską czy światową federację kolejnych wielkich zawodów. Takich jak mistrzostwa Europy, które na Stadion Śląski zawitają za cztery lata.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Czytaj więcej o lekkoatletyce:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Lekkoatletyka

Komentarze

4 komentarze

Loading...