Iga Baumgart-Witan od przeszło dwunastu lat jest nieodłącznym elementem sztafety 4×400 metrów kobiet. To z nią w składzie Aniołki Matusińskiego osiągały największe sukcesy: medale mistrzostw świata, Europy czy wreszcie – olimpijskie srebro w Tokio. W rozmowie z Weszło 35-latka zdradziła, jak udało jej się utrzymać w tak trudnej konkurencji jak 400 metrów przez tyle lat na wysokim poziomie.
Dlaczego nienawidzi swoich treningów? Jak reaguje na opinie kibiców, którzy po słabych występach wieszczą jej koniec? Z jakiego powodu finał mistrzostw Europy w Rzymie nie wyszedł sztafecie i czy w związku z tym biegaczki mają coś do udowodnienia w Paryżu? I jak to możliwe, że polski zespół tak długo utrzymuje się na topie? – Różne osoby i sytuacje próbowały nas złamać wiele razy, a my mimo to parłyśmy do przodu – mówi nam Baumgart-Witan.
SZYMON SZCZEPANIK: Nieraz obserwowałem to, jak zachowują się inni lekkoatleci po startach. Dominują wtedy uśmiechy, wywiady, piątki. Tymczasem u zawodników po biegu na 400 metrów to zwykle odcięcie tlenu, wymioty, zasłabnięcia, zakwasy uniemożliwiające chodzenie. Iga, co trzeba mieć w głowie, żeby zdecydować na bieganie tego dystansu?
IGA BAUMGART-WITAN: Zastanawiam się na tym od wielu lat, ale wiesz co? Myślę, że większość sportowców nie wybiera swojego sportu, tylko śmiejemy się, że ten sport wybiera nas. I tak trochę jest z bieganiem 400 metrów. Nikt normalnie myślący nie myśli sobie „będę biegał 400, to na pewno super dystans!”. My po prostu mamy do tego predyspozycje. Jakbym miała możliwość wyboru, to wolałabym biegać coś krótszego, 100 lub 200 metrów. Ale na te dystanse jestem na wolna, a na 400 się nadawałam. I tak się z nim męczymy, bo nie ukrywajmy: nie jest to przyjemny dystans do biegania, ale przede wszystkim do trenowania. Podam ci przykład: mój mąż gra w piłkę i te treningi typowo bramkarskie są dla niego bardzo przyjemne. Ja swoje przeklinam za każdym razem.
A na czym konkretnie polegają twoje ćwiczenia?
Biegamy głównie interwały, to się nazywa się tempo. Ćwiczymy tempo specjalne, tempo startowe, tempo wytrzymałościowe, szybkościowe itd. To jest oczywiście bardziej złożone, ale ogólnie stosujemy trening polegający na wielu odcinkach biegu w mniejszej lub większej liczbie, na określonych czasach. To tworzy bardzo dużą intensywność. Po takim treningu jest gorzej, niż po zawodach.
Przeglądając twój profil w bazie PZLA, jedno słowo rzuciło mi się w oczy. Jak się już czujesz jako masters, czyli zawodniczka w wieku powyżej 35 lat?
Trochę się z tego śmieję, ale faktycznie, 35 lat to już jest masters. Choć znamy zawodników, którzy są nawet starsi, jak na przykład Marikę Popowicz-Drapałę. Obecnie granica wieku trochę się przesuwa. Kiedyś 35 lat to już był kraniec kariery. Teraz też wiadomo, że jest się bliżej końca, ale myślę, że przez to, że jesteśmy bardziej świadomi, ten wiek się przedłuża. Ja jestem dumna z tego, że mam 35 lat, wytrzymałam 20 lat w sporcie zawodowym, jestem tu gdzie jestem i nadal kwalifikuję się na wielkie imprezy. Dalej mogę biegać. Czasem z lepszym lub gorszym skutkiem, większymi lub mniejszymi kontuzjami, ale to nadal jest czołówka Polski i Europy. Dlatego cieszę się, że jestem zawodowcem, a nie typowym mastersem, który już bardziej bawi się w sport i jeździ na mistrzostwa świata mastersów dla swojej przyjemności.
Właśnie – to jest fenomen, by tyle lat utrzymywać się w świecie sprintu, który nie jest łatwą konkurencją. W twoim przypadku zdecydowały o tym geny, czy może to, że teraz jako sportowcy jesteście bardziej świadomi i przez metody treningowe możecie dłużej biegać na wysokim poziomie?
Mogę powiedzieć o sobie, Marice Popowicz-Drapale, Justynie Święty-Ersetic czy Ani Kiełbasińskiej, że jesteśmy wybitnymi jednostkami, które mają bardzo twarde charaktery. To są pojedyncze osoby, które tak długo wytrzymały w sporcie, więc to bardziej zasługa naszej psychiki. Miałyśmy rzucane wiele kłód pod nogi. Na nasze kariery złożyło się wiele lat niepowodzeń, powodzeń, różnych kontuzji, stresów. Myślę, że tutaj główną rolę odgrywają jednak nasze charaktery. Jesteśmy zadziornymi babami, które sobie ze wszystkim potrafią poradzić. Bo jeżeli ktoś w wieku juniora już osiąga niesamowite wyniki i ma od razu wszystko profesjonalnie poukładane, to też nie jest powiedziane, że on w tym sporcie wytrzyma 20 lat. Żeby to osiągnąć, potrzebuje odpowiednich cech charakteru. I oczywiście zdrowia.
Czyli nie tylko fizycznie, ale też psychicznie ciężko was było złamać?
Tak. Różne osoby i sytuacje próbowały nas złamać wiele razy, a my mimo to parłyśmy do przodu. W tym wszystkim zdrowie też jest ważne. Każda z nas miała problemy zdrowotne, operacje, zabiegi – tego na przestrzeni lat było mnóstwo. Nie zliczyłybyśmy, jak wiele razy wstawałyśmy z łóżek z płaczem. Chociażby w zeszłym roku ja w ogóle nie startowałam, bo zerwałam rozcięgno podeszwowe. Miałam bardzo poważną kontuzję, to było prawie nie do wyprowadzenia. A jednak w tym sezonie stanęłam na bieżni. I oczywiście nie są to takie czasy, jakich sama sobie bym życzyła, ale tak naprawdę na ten moment odstaję tylko sekundę od swojego rekordu życiowego. Wiemy, że zawodniczki mają takie wahania po kontuzjach, że potrafią biegać i po kilka sekund wolniej. A czasy, które ja obecnie biegam, i tak są jednymi z lepszych jakie miałam w swojej całej karierze.
W sztafecie biegałaś z Anną Jesień (rocznik 1978), Patrycją Wyciszkiewicz, Olą Gaworską, Moniką Hołub-Kowalik czy Anną Kiełbasińską. Teraz możesz biegać z Anastazją Kuś, urodzoną w… 2007 roku. Ty już trochę tych koleżanek w kadrze „przeżyłaś” i wciąż nie oddajesz pola.
I jestem z tego dumna. Mi też nikt nie dał tego miejsca, kiedy byłam młodsza. Ja sobie to wszystko wypracowałam. Jeżeli teraz nadal jestem w szóstce czy ósemce na igrzyska, to znaczy, że nie było na tyle dużo dziewczyn szybszych ode mnie. Ja to miejsce chętnie oddam, ale jeżeli któraś mnie pokona. A skoro nikt nie biega tak jak ja, to w takim razie chcę walczyć. Jestem dumna z tego, że pomimo tego, że te młode dziewczyny napierają, nadal odpieram ich ataki. Zawodniczki w sztafecie się zmieniają, a ja nadal tu jestem.
Obecnie akurat mamy taki moment, że oprócz Natalii Kaczmarek jesteśmy bardzo równe. Teraz fajny rekord życiowy pobiła Marika Popowicz-Drapałą [51.87 – dop. red.]. Reszta też ma fajne wyniki, ale do igrzysk mamy jeszcze trochę czasu, więc do Paryża jeszcze wszystko się zmienić. Kolejną kwestią jest, że my w sztafecie biegamy zupełnie inaczej, niż indywidualnie. Dla przykładu, ja przed Tokio biegałam na mistrzostwach Polski w okolicach 52.80 – dużo wolniej, niż teraz. A na igrzyskach pobiegłam na zmianie 49.90!
Właśnie. Jak to jest, że – poza Natalią i kilka lat temu Justyną – wy indywidualnie osiągacie czasy, które nie premiują was do walki o medale, ale w sztafecie każda zamienia się w rakietę? Bo takie różnice w czasach nie mogą wynikać tylko z kwestii lotnej zmiany.
To o tyle ciekawe, że Natalia Kaczmarek nie osiąga takich różnic i często w starcie indywidualnym biegała szybciej, niż w sztafecie.
Pewnie dlatego, że u niej szybciej się już nie da!
Właśnie powinno! Jak na igrzyskach pobiegnie poniżej 49 sekund, to w sztafecie liczę na 48. (śmiech) Kwestię naszych czasów można rozpatrzeć dwojako. My wiedziałyśmy, że indywidualnie nie byłyśmy na takim poziomie, żeby móc walczyć o medale. Równocześnie zdawałyśmy sobie sprawę z tego, że inne kraje nie mają czterech takich mocnych, równych i charakternych dziewczyn, jak my. Dlatego w sztafecie możemy zdziałać dużo więcej. Kiedy chwytamy pałeczkę, to dostajemy skrzydeł, że razem możemy więcej. Jesteśmy bardzo drużynowe. To też jest ważne, bo indywidualnie mamy swoje ambicje, ale potrafimy biegać dla drużyny. Nie każdy jest drużynowym zawodnikiem, bo lekkoatletyka jest indywidualnym i samolubnym sportem.
U nas parokrotnie każda odpuszczała biegi indywidualne na rzecz sztafety. I to z różnych względów. Bo miałyśmy problemy zdrowotne. Bo program był taki, a nie inny i wiedziałyśmy, że nie wejdziemy do finału, więc wszystko szło na sztafetę, żeby tam zdobyć medal. A był moment, w którym indywidualnie byłyśmy bardzo wysoko. Na tyle, że gdybyśmy biegły każda dla siebie, to na pewno byśmy robiły superczasy. Może byśmy biegały nawet i po 50 sekund, tylko po prostu nie było nam to dane, więc musiałyśmy wybrać ważniejszy cel. Co prawda fajnie się ułożyło podczas mistrzostw świata w Dausze, bo ja z Justyną weszłyśmy tam do finału. Więc tam miałyśmy dobre czasy i to przełożyło się na sztafetę.
ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl
Ale na przykład na igrzyskach byłyśmy w fenomenalnych dyspozycjach ale ja, Justyna i Gosia nie wystartowałyśmy indywidualnie. Bo ja miałam rozwalonego Achillesa, Justyna miała rozwaloną czwórkę, a Ania Kiełbasińska też miała coś zerwane. Dlatego nie stanęłyśmy na starcie indywidualnym, żeby powalczyć o coś innego. Ostatecznie nie żałowałyśmy, bo mogłyśmy tam pobiec rekordy życiowe, ale co by nam to dało? Może byłybyśmy w finale igrzysk, a może nie. A tak zdobyłyśmy dwa medale olimpijskie. To było istotniejsze.
Piękne poświęcenie się dla drużyny.
Nie wiem czy rozpatrywałabym to w kategoriach poświęcenia. Okej, nie wykręciłam super indywidualnego czasu, ale mam medal, tak bym go być może nie miała. Więc to dla mnie też dużo znaczy. To zawody drużynowe, ale wybrałyśmy je też dla samych siebie.
Zmierzałem do tego, że wiele biegaczek chociażby ze Stanów Zjednoczonych traktuje sztafety jak dodatek. A czasami – zło konieczne.
Ale dla nas też to było trudne, bo to zawsze jest ciężkie, że się chce coś osiągnąć tak po prostu dla siebie. Nie tylko, że sztafeta 4×400 ale, że ja, Iga Baumgart-Witan. To są trudne wybory, ale musimy się z nimi mierzyć. Czasem wychodzi dobrze, czasami nie.
Jak to możliwe, że ta sztafeta utrzymuje się tak długo bez większych zgrzytów pod względem charakterologicznym? Że przewinęło się przez nią tyle biegaczek, każda z nich o twardym charakterze, a jednak wszystko funkcjonowało?
To nie jest łatwe, ani dla nas ani dla naszych trenerów. Jesteśmy trudne, to fakt. Ale w tym wszystkim jedna jest bardziej wybuchowa, druga bardziej spokojna, więc się uzupełniamy i utrzymujemy w ryzach nasze charakterki. Wiadomo, że też bywały kłótnie, niektóre nawet były komentowane medialnie, kiedy wyszły na zewnątrz. Ale to normalne, że zawsze są emocje. Jesteśmy nie tylko drużyną, ale też rywalkami.
Na igrzyska jedzie zazwyczaj szóstka zawodniczek, ale w sztafecie biegną cztery, więc jest oczywiste, że każda chce wystąpić i ze sobą rywalizujemy. To jest trudne, żeby być jednocześnie przyjaciółką i rywalką. A jak z tym sobie radzimy? Najczęściej próbujemy rozmawiać. Nawet kiedy się pokłócimy, to potem siadamy do rozmów. W grupie nie każda się będzie uwielbiać, ale wiemy, po co to robimy. W sporcie jesteśmy tu i teraz, za parę lat nas nie będzie. Jeżeli nie będziemy ze sobą się dogadywać, to po prostu nie musimy się spotykać. Ale w tym momencie musimy się szanować i doceniać to, co robimy.
Sztafeta 4×400 metrów kobiet podczas tegorocznych mistrzostw Europy w Rzymie. Od lewej: Iga Baumgart-Witan, Marika Popowicz-Drapała, Natalia Kaczmarek, Kinga Gacka, Aleksandra Formella i Alicja Wrona-Kutrzepa.
Z kim ty najlepiej się dogadujesz? Na przykład z kim najczęściej jesteś w pokoju?
Myślę, że z większością dobrze żyję. Na zgrupowaniach najczęściej jestem z Kingą Gacką, bo jesteśmy z jednego klubu. Kinga sportowo wychowała się z moją mamą, która jest jej pierwszą trenerką, więc zwykle razem jeździmy na zawody. Często mieszkałam też z Patrycją Wyciszkiewicz, ale zdarzało się też z Justyną Święty-Ersetic i Gosią Hołub-Kowalik. Chyba z Mariką i Natalią nigdy nie mieszkałam, ale generalnie dogadujemy się ze wszystkimi. Ja na przykład bardzo lubię Alę Wronę-Kutrzepę i Olę Formellę. Ala dwa lata temu weszła do naszej sztafety i jest taką dobrą duszą. To taka osoba, która u każdego potrafi znaleźć coś dobrego, rozjemca wszystkich złych rzeczy. Kiedy na przykład mówię, że któraś z dziewczyn coś źle zrobiła, to Ala do mnie mówi „wiesz, może miała gorszy dzień, ona wcale taka nie jest…”. I tak zawsze potrafi znaleźć w ludziach coś dobrego. A ja się od niej tego uczę.
Wymienienie twoich sukcesów z samej tylko sztafety z twoim udziałem to jest litania. Gdybyś miała określić swój najlepszy start sztafetowy w karierze, to który by to był? Halowe mistrzostwa Europy w Belgradzie, Glasgow, a może te stadionowe w Berlinie w 2018 roku?
Każdy był inny, więc trudno mi powiedzieć, który był najlepszy. Ale pod względem emocjonalnym pamiętam ten pierwszy – halowe mistrzostwa Europy w Belgradzie. Ja tam super pobiegłam na zmianie, trybuny niosły mnie tak, że aż się dziwiłam, czy tam było tylu Polaków, czy po prostu serbscy fani byli nam przychylni. Kiedy zaczęłam wyprzedzać Brytyjkę, wtedy cała hala zaczęła kibicować, więc czułam się jakbym biegła w Polsce. Bardzo dobrze wspominam też mistrzostwa świata w Dausze, to był jeden z naszych lepszych startów na tej imprezie. I oczywiście występ na igrzyskach olimpijskich w Tokio. Tam też fajnie nas niosło i po raz kolejny zrobiłyśmy rekord Polski. Z tym, że ten występ był już trochę takim zwieńczeniem wszystkiego, o co tyle lat walczyłyśmy.
Ale teraz przypomniały mi się mistrzostwa Europy w Berlinie, bo tam nam zrobili bardzo pod górkę. Ja z Justyną biegłyśmy wtedy w finale na 400 metrów, a godzinę później musiałyśmy biegać sztafetę. Oni chcieli nam tam zrobić na złość. My też myślałyśmy, że to będzie bardzo trudne, że nie damy rady tego pobiec, a się okazało bardzo proste. Wszyscy tam biegli na nas, my z Justyną byłyśmy już zmęczone, było nam zimno. Ale zarazem byłyśmy zadowolone, że biegniemy, endorfiny jeszcze nas trzymały, więc niby byłyśmy wyprute z mocy, lecz na mecie stwierdziłyśmy: kurde, ale nam to łatwo poszło, rywalki w ogóle nie dały nam się zmęczyć.
Mimo tych sukcesów, czy pomylę się, jeżeli stwierdzę, że macie trochę do udowodnienia w Paryżu?
Z jednej strony może tak być, ale z drugiej: co mamy udowadniać? Byłyśmy już medalistkami mistrzostw świata, Europy, mistrzyniami olimpijskimi. Mamy wielkie kariery, ale nie jesteśmy robotami, nie jesteśmy w stanie wygrywać z roku na rok. Obecnie miałyśmy trudny okres, zdarzało się dużo kontuzji, nie wyszło nam w finale mistrzostw Europy. Jeżeli chcemy komuś coś udowadniać, to bardziej samym sobie. To, że ciągle jesteśmy na topie, że chcemy się cieszyć bieganiem, ale bierzemy to, co będzie. Wiadomo, że stając na starcie widzimy medal, ale też zdajemy sobie sprawę, jak świat poszedł do przodu, a my jesteśmy coraz starsze i coraz bardziej spragnione odpoczynku. Zrobiłyśmy już tyle, że cokolwiek się nie wydarzy, to tak będziemy szczęśliwymi zawodniczkami. Ale pewnie jakbyśmy zdobyły medal w Paryżu, to myślę, że euforia byłaby nawet większa, niż w Tokio.
W czerwcu 2024 roku, w finale mistrzostw Europy zajęłyście szóste miejsce. Co stało się w Rzymie?
Na tamten moment byłyśmy na takim poziomie, na jakim byłyśmy. Jak to później przeanalizowałam, to niepotrzebnie się biczowałam po tym finale. To był zupełnie inny bieg, niż w eliminacjach. Ja pobiegłam tam wolniej, bo zmiana pomiędzy mną a Mariką nie była płynna. Ja stałam w miejscu, a Marika wypruła się na 100%. Miała bardzo dobry czas, ale na końcu brakowało jej siły, praktycznie biegła w miejscu. A ja już stałam i czekałam żeby jej wyrwać pałeczkę. Czasem tak się zdarza, ale zazwyczaj te zmiany robimy płynnie, w biegu. Ja musiałam wystartować z miejsca, jeszcze kogoś ominąć – to wszystko kosztuje cenne setne, a nawet dziesiąte sekundy.
Oczywiście ja też ze swojego biegu mogłam urwać pewnie z pół sekundy, ale co by to zmieniło kontekście końcowym? Na medal brakło nam siły. Natalia na ostatniej zmianie też przeszarżowała, za szybko pobiegła początek i też ją ścięło tak, że cały dystans pokonała wolniej, niż w swoim indywidualnym biegu. Widocznie na tamten moment na tyle było nas stać. Inne kadry były lepsze i tyle, musimy wyciągnąć z tego wnioski. Może trzeba to trochę inaczej poukładać taktycznie, rozłożyć inaczej zmiany? Tyle że w Rzymie też Natalia była zmęczona po swoim biegu indywidualnym.
Marika Popowicz-Drapała i Iga Baumgart-Witan zaraz po finale sztafety 4×400 metrów na mistrzostwach Europy w Rzymie.
Czy ciebie tak po ludzku nie wkurza, że po tylu świetnych startach raz powinęła wam się noga i musisz czytać teksty, że się skończyłyście?
Ja nie czytam opinii internetowych, tych wszystkich twitterowych śmieci i wyrzygów. Moje koleżanki to czytają, choć ja im mówię, że mają mi tego nie wysyłać, bo sobie nie życzę. Wokół siebie chcę mieć same dobre emocje. Po co mam sobie wrzucać do głowy złe rzeczy, jak ja czasem, kiedy przeczytam coś złego, to później o tym rozmyślam trzy dni?
Jeżeli już gdzieś czytam komentarze, to na swoich profilach i zawsze mnie korci żeby odpisać bo czuję, że może powinnam coś wytłumaczyć. Może trochę buntuję się przed tym, że ludzie są ignorantami, trochę kibicami sukcesu, że często prezentują pozę „nie wiem, ale się wypowiem”. Bo tak naprawdę tylko ten, kto siedzi w sporcie zawodowo, może wiedzieć, z czym my się borykamy.
Oczywiście przyjmuję krytykę, ale ona musi być konstruktywna. Czasami jednak czytamy takie pierdoły, że to jest aż przykre. Trenujesz po kilka godzin dziennie, nie widzisz się z rodziną, płaczesz, odnosisz kontuzje – ludzie tego nie widzą. Oni patrzą tylko na końcowy wynik i przez niego cię oceniają. Ale wiesz co? Wtedy myślę: “okej, nawet jak jestem słabsza niż byłam za swoich najlepszych czasów, to nadal jestem w czołówce Polski, któraś w Europie”. A wy którzy jesteście w swoim zawodzie? Dzisiaj pobiegłam słabo, ty jako kucharz zawsze ugotujesz super zupę? Jako budowlaniec zawsze stworzysz idealny dom?
Ciekawy przykład. Ale na tym polega mistrzostwo w danym fachu, że pomyłki zdarzają się niezwykle rzadko.
Zgoda, tylko łatwo jest kibicować komuś, kto zawsze jest na topie, jak na przykład teraz Natalia Kaczmarek. Wiadomo, że ona jest najlepsza i każdy będzie jej kibicował, a jak za trzy lata będzie słabsza, co jej powiedzą? Ej ty, już się skończyłaś, skończ karierę i idź do domu? To nie jest tak, że jeśli dzisiaj jesteś słabszy, to już kończysz i idziesz do domu. Wtedy wystarczyłoby, gdyby trenowali tylko najlepsi. Mogą we trzech jechać na igrzyska, rozdajmy im medale i nara – po co reszta rywalizacji?
Widziałem na twoim profilu na Instagramie, że ładnie odpisałaś jednemu kibicowi, który twierdził, że skoro Achilles cię boli to znak, że to już koniec.
(śmiech) Jakby tak wiedzieli, ilu z nas niestety ma problemy zdrowotne, a nawet jakie leki łykamy, żeby to nie bolało… mój żołądek jest wywalony do góry nogami, ale staję na starcie i biegnę. Zdrowych sportowców jest bardzo mało, bo sport zawodowy nie ma nic wspólnego ze zdrowiem. To, że mnie dzisiaj boli to nie znaczy, że ja nie pobiegnę. Tak samo było w Tokio. Jak sobie przypomnę, w jakim ja byłam wtedy w stanie, to tam powinnam jeździć na wózku inwalidzkim. A my tam startowałyśmy i zdobyłyśmy dwa medale. Srebro w sztafecie żeńskiej i złoto w mieszanej.
Sztafeta 4 x 400 metrów kobiet po powrocie z igrzysk olimpijskich w Tokio. Od lewej: Iga Baumgart-Witan, Justyna Święty-Ersetic, Natalia Kaczmarek, Małgorzata Hołub-Kowalik i Anna Kiełbasińska.
Jednym z ostatnich przystanków przed igrzyskami były 100. Mistrzostwa Polski, które odbyły się w twoim rodzinnym mieście. Wycofałaś się tam z finału biegu na 400 metrów. Nie było takiego żalu, że to wszystko mogło spiąć się taką piękną klamrą? W końcu w 2011 roku zdobyłaś tu pierwszy medal seniorskich mistrzostw kraju, teraz pewnie rodzina była na trybunach.
To były kolejne wielkie emocje. Jeszcze po eliminacjach był zamysł, żebym pobiegła. W dzień finałów walczyłam ze sobą, byłam w kontakcie z trenerem kadry i moją trenerką oraz ze sztabem medycznym. Wiedziałam, że mogę powalczyć nawet o medal, bo do tego wystarczył wynik poniżej 52 sekund, który spokojnie jest w moim zasięgu. Czułam, że nie powinnam biec, chociaż serce się rwało do rywalizacji. Pomyślałam jednak o tym, że jeżeli trener powoła mnie na igrzyska, to ten bieg nic nie zmieni. I tak będę musiała biegać sprawdzian przed igrzyskami, czy pobiegnę potem w Paryżu, bo mistrzostwa Polski były pod koniec czerwca, a igrzyska startują pod koniec lipca. Forma może się do tego czasu zmienić, więc w międzyczasie my i tak będziemy jeszcze kontrolowane.
Dlatego odpuściłam start w finale mistrzostw Polski. Teoretycznie mogłam w call roomie powiedzieć, że się wykreślam. Ale chciałam jeszcze stanąć, popatrzeć popatrzeć na kibiców, po czym westchnęłam, ruszyłam te trzy kroki i zrobiło mi się smutno, że nie mogę rywalizować.
Ogólnie jak minęły przygotowania do tego sezonu? Bo czasem tak jest, że w danym dniu może doskwiera skurcz czy coś, na co nie masz wpływu, ale podskórnie czujesz, że jest moc.
Były drobne problemy. Achilles niestety powracał, miałam trochę przerw treningowych więc nie było tak kolorowo, jakbym sobie tego życzyła. Ale ogólnie dużo zrobiliśmy, ja też bardzo długo wchodziłam w sezon po wspomnianym zerwaniu rozcięgna. Problem z Achillesem jest trochę pokłosiem tej kontuzji, bo to wszystko niestety na siebie oddziałuje. Dlatego najpierw było dużo treningów powracających do zdrowia, zanim zaczęłam sensownie biegać. Ale ogólnie mogę powiedzieć, że to nie były najgorsze przygotowania.
Na zakończenie porozmawiajmy trochę o twojej rodzinie. Twój mąż, Andrzej, jest bramkarzem. Na polskim podwórku zrobił niezłą karierę, grał w Ekstraklasie, na poziomie 1. i 2. ligi to już wyrobiona marka. Jak tak porównujesz, to myślisz sobie czasami, że piłkarze mają lepiej? Kiedy wyjeżdżają do innego miasta, to z rodzinami. Jak grają we własnych klubach, to co drugi mecz w domach. Nie to, co lekkoatleci, będący ciągle na walizkach.
Każdy sport ma swoje plusy i minusy. U nas jest o tyle trudniej, że Andrzeja zwykle nie ma w domu, kiedy ja wracam. Dlatego po powrocie jadę tam, gdzie on jest i tak jesteśmy trochę w domu, a trochę w mieście, w którym on gra. Ale nie wiem, czy oni mają łatwiej. Wiadomo, są w jednym miejscu z drużyną, ale z drugiej strony, ja po powrocie ze zgrupowania jednak wracam do siebie. Mogę sobie na przykład zrobić trening gdzie i o której chcę, bo jestem sama, nie muszę się dostosowywać do drużyny. Andrzej dziś gra w Elblągu, jutro może grać gdzie indziej. Kontrakty w różnych miastach to też życie walizkach dla całej rodziny. Dzieci muszą zmieniać szkoły, żony muszą zmieniać pracę lub nie pracują i są w innych domach, bez znajomych. To na pewno są utrudnienia.
Wyświetl ten post na Instagramie
I ty może tylko czasami, ale masz okazję pozwiedzać nieco miejsc.
Zdarza się, choć niewiele, bo w Rzymie nic nie zobaczyłyśmy, poza korkami na ulicach. Ale kiedy mamy dzień wolny na zgrupowaniach – bo na zawodach to należy do rzadkości – to że faktycznie coś możemy zobaczyć. Dzięki lekkiej atletyce zwiedziłam kawał świata.
Trenerką jest twoja mama, Iwona. Po niej masz taki charakter? Jesteś uznawana za wulkan energii.
Zdecydowanie po niej! Moja mama i tak jest już trochę bardziej dyplomatyczna i stonowana, niż była. Ja powoli się tego uczę. Ale podobno mama, kiedy była młodsza, to była jeszcze bardziej wybuchowa ode mnie. (śmiech)
Trudno rozgraniczyć to, że ona cię trenuje, od waszych relacji życiu prywatnym? Czy przy świątecznym stole w rodzinie Baumgartów jest temat – bieganie?
Nie uniknie się u nas tematów sportowych, ale potrafimy rozmawiać o innych rzeczach, nie tylko o bieganiu. Oczywiście to jest temat nieunikniony, ale staramy się go rozgraniczać. Teraz mój brat ma dwójkę dzieci, więc w rodzinie jest więcej rozmów o dzieciakach, niż o sporcie. Ale to dobrze, nie można rozmawiać tylko o swojej pracy. Jakbym cały czas, już od dziecka była sfiksowana tylko na temat sportu to przypuszczam, że bym tyle w tym sporcie nie wytrzymała. Kiedy byłam młodsza to potrafiłam robić rzeczy zupełnie nie związane ze sportem, czy nie podchodzić do tego w tak profesjonalny sposób, że tylko psycholog, fizjoterapeuta, dietetyk, trening, spanie i tak dalej. Dzięki temu, że miałam te odskocznie, takie zdrowe myślenie, miałam koleżanki, kolegów, nie wypaliłam się tak szybko.
Czy przy świątecznym stole u Igi Baumgart-Witan będzie dyskutowało się o trzecim medalu olimpijskim w rodzinie?
Bardzo bym sobie tego życzyła.
ROZMAWIAŁ SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj więcej o lekkoatletyce: