Był taki moment w tym sezonie, że wydawało się „a może Warta chce spaść z ligi”. Grała brzydko, punktowała jeszcze brzydziej i faktycznie mieliśmy prawo zastanawiać się nad jej losem. Natomiast najwyraźniej o ekipę Szulczka nie trzeba było się aż tak martwić – ostatnio wzięła się w garść, wygrywa i ucieka od czerwonej strefy. Cztery mecze, trzy zwycięstwa. Dziś nie dał jej rady Widzew.
Choć prawdę mówiąc, gdy widziało się, jakie gole tracą łodzianie, to przypominały się momenty największej wściekłości przed konsolą, kiedy masz ochotę wziąć pada i pieprznąć nim o ścianę. No bo Warcie wpadły dwa takie strzały (i „nie strzały”), że rywal mógł się załamać.
Pierwszy gol – Szmyt uderza bardzo przeciętnie z pola karnego, ale piłka odbija się od dwóch rywali i wpada do siatki. Na początku nawet nie było widać jak to cholerstwo leciało – dopiero po powtórce okazało się, że nabiegający Cyganiks po rykoszecie od kolegi zapakował sztukę do siatki.
No, ale to przy drugim trafieniu… Pikuś. Szmyt znów chce uderzać, ale robi to jeszcze gorzej, bo kiksuje i piłka trafia do Kupczaka. A ten (Kupczak, przypominamy!) ładuje zewniakiem zza pola karnego i Gikiewicz może tylko rozciągnąć plecy przy wyjmowaniu piłki z siatki. Futbol już widział udawane uderzenia, które celowo okazywały się podaniem, ale Szmyt niczego nie udawał. Chciał kopnąć na posterunek bramkarza Widzewa, ale paskudnie mu zeszło.
Tylko co z tego? Jemu trzeba zapisać asystę, a Kupczakowi pięknego gola. Ponadto Wartę należy i tak pochwalić, bo przecież gdyby się murowała, nic z tego by jej nie wpadło. Trzeba było być na połowie Widzewa, kiksować, mieć szczęście i uderzać cudownie, żeby wyjść na to dwubramkowe prowadzenie.
Natomiast czy łodzianie mogli się załamać? No mogli, to nie są bramki, które widuje się w Ekstraklasie codziennie. Poza tym gdy łodzianie trochę się otrząsnęli i ruszyli do przodu, strzelając nawet gola, ten została cofnięty przez VAR. Słusznie, bo Silva był na spalonym, kiedy przeszkadzał Grobelnemu w interwencji.
Potem – jeszcze przed przerwą – gol dla Widzewa padł, ale już na tyle było łodzian stać. Dwie wyjściowe bramki dla Warty zadecydowały, goście w drugiej połowie cisnęli, prowadzili grę, ale też nie przeprowadzili kanonady. Coś miało prawo wpaść, ale raz, że Grobelny nie przechodził jednak najtrudniejszego testu w swoim życiu, to dwa, że łapał bardzo pewnie. A takie cuda jak dla Warty na początku meczu przyjść nie chciały.
I teraz: Warta ma 37 punktów. To jeszcze niczego jej nie gwarantuje, ale może spokojniej spoglądać na resztę stawki, na przykład na Koronę, która startuje zaraz. Bez kompletu oczek mogłoby być gorąco, a tak to zrobił się przyjemny przewiew.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Dobrze ci tak, Lechu! Ruch był po prostu lepszy
- Pogoń Szczecin i pakt o pampersach
- Kwiatkowski: Nie wypaczyłem wyniku finału Pucharu Polski
Fot. Newspix