Reklama

Daniel Szczepan: Pracowałem na kopalni. Myślałem, by się poddać i rzucić piłkę [WYWIAD]

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

29 marca 2024, 12:45 • 8 min czytania 8 komentarzy

Łączył granie w piłkę z pracą górnika, co było ekstremalnie trudne. Gdy jechał na swój pierwszy wyjazd jako kibic Ruchu, oberwał w pociągu 14 razy pasem. Przez rok zmagał się z bólem, którego nikt nie potrafił zdiagnozować. Słyszał, że ten ból może być tylko w jego głowie. Dziś Daniel Szczepan z Ruchu Chorzów to najskuteczniejszy polski napastnik w Ekstraklasie. W rozmowie z Weszło opowiada też o inspirowaniu się Leszkiem Blanikiem, swojej piłkarskiej drodze, szansach Ruchu na utrzymanie i porównaniach do Wayne’a Rooneya.

Daniel Szczepan: Pracowałem na kopalni. Myślałem, by się poddać i rzucić piłkę [WYWIAD]

Da się nie kibicować Ruchowi pochodząc z Radlina?

Daniel Szczepan, napastnik Ruchu Chorzów (dziewięć goli w 23 meczach tego sezonu): Były u nas jakieś odłamy Odry Wodzisław, ale nie mieli łatwego życia (śmiech).

Jakie masz wspomnienia z wyjazdów, na które jeździłeś jako kibic?

Na pierwszy pojechałem, mając 12 albo 13 lat. W pociągu przeszedłem pasowanie. Dostałem 14 uderzeń pasem po dupie, bo tyle mistrzostw Polski ma Ruch. Taki rytuał, każdy musi to przejść. Najlepiej wspominam wyjazd do Warszawy na spotkanie z Legią. 2011 rok, „Niebiescy” wygrali 3:2 po trzech bramkach Arka Piecha. To było coś pięknego. Gdy w 2018 roku trafiłem do Śląska Wrocław i spotkaliśmy się w jednym zespole, od razu mu powiedziałem, że uwielbiałem oglądać go jako kibic. Zaczął się śmiać.

Reklama

Oszukiwałeś mamę, by pojechać na wyjazdy.

Rodzice nie wiedzieli, że jadę na mecz do innego miasta. Na pewno nie wyraziliby na to zgody. Miałem jednak kolegę, którego mama zawsze nas kryła. My jechaliśmy na mecz, wracałem do domu następnego dnia, a ona mówiła mojej mamie, że jesteśmy grzeczni i śpimy u nich. Gdy mama dowiedziała się później, jaka była prawda, śmiała się. Na całe szczęście nic mi się nigdy nie stało na tych wyjazdach.

Rozmawiałem o tobie z kilkoma osobami i powtarzała się jedna opinia: „Daniel Szczepan to gość bez układu nerwowego. On nigdy nie stresuje się przed meczem”. Tak rzeczywiście jest?

Przed wyjściem na murawę staram się odciąć od wszystkiego. Powiedz – co taki stres by mi dał? Nic, tylko by mógł zaszkodzić. Dlatego najlepiej odsunąć od siebie te wszystkie czynniki. Wydaje mi się, że od dawna potrafię sobie w ten sposób z tym radzić.

Często takie podejście wynika z pozasportowych doświadczeń. Ty, będąc piłkarzem GKS-u Jastrzębie, grając w III i II lidze, pracowałeś w kopalni. Czego nauczył cię ten okres?

Tego, że życie nie jest łatwe. Pracowałem na kopalni przez dwa i pół roku: najpierw przy torach, a później przy gaśnicach. Ludzie mówili mi, że gdy zacznę tam pracować, to będzie koniec mojej przygody z piłką. Nie wierzyli, że dam radę to pogodzić. Rzeczywiście, pierwsze dwa miesiące były ekstremalnie trudne. Wstawałem o 5.00 rano. Godzinę później zjeżdżałem pod ziemię, pracowałem do 14.00. Później szybki obiad, pół godziny drzemki. O 16.00 w Jastrzębiu zaczynał się trening. Byłem tak zajechany, że na boisku prezentowałem się fatalnie, a poza nim, jeśli nie pracowałem, to praktycznie cały czas spałem.

Reklama

To były najgorsze momenty. Pojawiała się myśl, żeby się poddać i rzucić piłkę. Na szczęście w końcu złapałem rytm i zobaczyłem, że daję radę. Najgorsze było to, że w tamtym czasie praktycznie w ogóle nie miałem urlopu, bo wolne dni brałem na mecze. W pewnym momencie zacząłem dużo wcześniej kłaść się spać. Nie po 23.00, ale o 20.00, maksymalnie o 21.00. To pomagało.

Daniel Szczepan w meczu ze Stalą w Mielcu (1:3)

Pochodzisz z górniczej rodziny, pracę w kopalni przekazywano z pokolenia na pokolenie.

Górnikiem był dziadek, a także ojciec, który jest już na emeryturze. Na Śląsku prawie każdy ma w rodzinie jakiegoś górnika. Moi dwaj pradziadkowie zginęli na kopalni.

Bałeś się, bo słyszałeś te historie?

Nie było strachu. Widziałem, jak ludzie wokół mnie wchodzą do kopalni i zjeżdżają pod ziemię. Każdy jest świadomy ciężkich warunków i podejmowanego ryzyka, ale nie możesz ciągle o tym myśleć, bo wtedy nie byłbyś w stanie pracować.

W GKS-ie Jastrzębie w sezonie 2017/2018 kilku innych piłkarzy też pracowało jako górnicy, a mimo łączenia takiej pracy z graniem, w dobrym stylu potrafiliście awansować do I ligi. Co było tajemnicą tej drużyny?

Ona była mieszanką młodych, ambitnych chłopaków, dla których nie było rzeczy niemożliwych, z doświadczonymi graczami. W tej drugiej grupie był m. in. Piotr Pacholski, który pracował nie na kopalni, ale jako policjant.

Tamten zespół prowadził Jarosław Skrobacz, z którym później spotkałeś się w Ruchu. Co ma w sobie ten trener, że z tymi obiema drużynami potrafił awansować o dwa szczeble, do wyższych lig?

Ma w sobie coś, czego nie mają inni szkoleniowcy. Powiedziałbym, że jak mało kto potrafił zadbać o atmosferę w zespole.

A czym różni się od niego obecny trener Ruchu, Janusz Niedźwiedź?

To całkiem inny styl. Trener Niedźwiedź to perfekcjonista – człowiek, który przykłada wielką wagę do detali, różnych elementów.

A propos różnych elementów w futbolu – które z nich rozwinęła u ciebie gimnastyka? Wiem, że trenowałeś ją przez kilka lat w dzieciństwie.

Ruchliwość i zwinność. Byłem wtedy mały, ćwiczyłem ją przez trzy lata, począwszy od czwartego roku życia. Chodziłem na zajęcia do klubu w Radlinie, z którego wywodzi się Leszek Blanik. Dziś ćwiczy tam mój syn. Uważam, że takie zajęcia ogólnorozwojowe na początku przygody ze sportem to super sprawa. W 2000 roku miałem pięć lat i pamiętam, jak Blanik przyjechał do nas na trening tuż przed albo tuż po igrzyskach w Sydney, na których zdobył brązowy medal. Do dziś mam w domu jego autograf. Odwiedził nas też w 2008 roku, gdy został mistrzem olimpijskim w Pekinie. To inspirowało kogoś takiego, jak ja. Kilka razy wziąłem nawet udział w zawodach gimnastycznych, ale żadnych nie wygrałem. Później skupiłem się już na futbolu.

W piłkę grał też twój tata.

Był środkowym pomocnikiem, grał w Rymerze Rybnik, Górniku Radlin, Górniku Pszów, a później wyjechał do Niemiec, gdzie występował w trzeciej czy czwartej lidze. Dziś uważnie śledzi moje mecze, dużo rozmawiamy. Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale czasami chwali mnie, gdy wydaje mi się, że zaprezentowałem się słabo, albo krytykuje po spotkaniach, które uważam za dobre.

Ty zaczynałeś w Radlinie.

Tak, w Górniku. Tata porozmawiał z trenerem i pozwolili mi trenować z chłopakami starszymi o cztery lata. Następnie przeniosłem się do WSP Wodzisław Śląski, do Janusza Pontusa. W starszych rocznikach trenowali tam Kamil Wilczek, Kamil Glik i Szymon Matuszek. Później trafiłem do szkółki Gosław Jedłownik Dariusza Kozielskiego, która jakiś czas potem połączyła się z akademią z Wodzisławia. Gdy miałem 15 lat, byłem w Górniku Pszów i tam pierwszy raz trenowałem z seniorami.

Słyszałem, że masz swoje piłkarskie rytuały.

Gdy trafiłem już do Ruchu Chorzów i byliśmy w II lidze, po wygranym meczu zawsze kolejny grałem w tych samych skarpetkach. Odkładałem, od razu prałem i były gotowe. W dniu meczu nie zmieniam też swojego menu. Jem makaron z kurczakiem i brokułami, bo mój żołądek dobrze to wchłania i czuję później energię.

Kto jest twoim największym wsparciem?

Ukochana Roksana, była nim zawsze, i oczywiście rodzice oraz siostra, którzy pomagali mi w najtrudniejszych momentach. Kiedy grałem w piłkę i pracowałem na kopalni, wieczorem robili mi jedzenie i pakowali je do pudełek. Gdybym robił wtedy jeszcze to, kosztowałoby mnie to zbyt wiele czasu. Brałem rano te trzy pudełka, część posiłków jadłem w pracy.

W kopalni?

Tak. Współpracowałem wtedy z dietetykiem, rozpisywał mi jedzenie. Na początku, gdy łączyłem granie z pracą, odstawili mnie od składu GKS-u, bo stwierdzili, że słabo wyglądałem. Postanowiłem, że muszę dbać o jedzenie, żeby nie mieć kontuzji. Poza tym wierzyłem, że to da mi energię, którą zacznę pokazywać na boisku. I tak się stało.

Wspominałeś o trudnych momentach. Jakie były inne?

Gdy trafiłem do pierwszego zespołu z Ekstraklasy, Śląska, też nie było łatwo. W Jastrzębiu byłem kluczową postacią drużyny w III i II lidze, a tu nie grałem nic. Nie pomagało też to, że trenowałem jako skrzydłowy, a czasami nawet na prawej obronie. Mimo że pierwsze podejście do Ekstraklasy nie było udane (osiem meczów, w sumie 86 minut i żadnego gola – przyp. red.), nie żałuję tamtego ruchu. Czas spędzony w Śląsku na pewno rozwinął mnie jako piłkarza.

Później wróciłem do Jastrzębia, które grało w I lidze, ale pierwszy sezon nie był najlepszy. W zasadzie przez rok miałem problem ze spojeniem łonowym. Wracałem do gry, a ono znowu się odzywało. Często grałem mecze z bólem. Jeździłem po lekarzach, ale nie potrafili mnie odpowiednio zdiagnozować. Każdy mówił coś innego. Schudłem w tym czasie 5 kg, frustrowało mnie to, że nikt nie umiał mi pomóc. Niektórzy mówili, że może mam ten ból w głowie, a ja wiedziałem, że tak nie jest. Na szczęście jakoś mi przeszło i pojawiła się oferta z Ruchu. Niby wtedy jeszcze II liga, ale zgłosił się klub, dla którego od zawsze chciałem grać. Uznałem, że to jest ten moment i wybrałem świetnie, bo dziś gram z Ruchem w Ekstraklasie.

Szczepan w walce z Rafałem Janickim podczas meczu z Górnikiem Zabrze (1:2)

Wielkie Derby Śląska z Górnikiem Zabrze, rozegrane w poprzedniej kolejce, przedstawiano jako spotkanie, które musicie wygrać, jeżeli chcecie myśleć o utrzymaniu w Ekstraklasie. To był dziwny mecz, bo długimi fragmentami graliście bardzo dobrze, ale przegraliście 1:2.

Byliśmy w tym meczu lepsi piłkarsko od Górnika, ale nie wykorzystaliśmy swoich okazji, a oni byli bardzo skuteczni. Po końcowym gwizdku było nam bardzo przykro, ale teraz trzeba się odciąć i walczyć dalej. Mamy sześć punktów straty do bezpiecznego miejsca.

I dziewięć spotkań do końca.

Właśnie, czyli można jeszcze zdobyć 27 punktów. Sporo. Mamy też mecze bezpośrednie z zespołami, które również biją się o utrzymanie w lidze. Dopóki będziemy mieć szanse, nikt się tutaj nie podda.

Rozmawiałem kilkanaście dni temu z Wojciechem Kuczokiem, cenionym i nagradzanym pisarzem, a do tego wielkim kibicem Ruchu. Powiedział, że jesteś jego ulubionym piłkarzem „Niebieskich” i że masz coś z Wayne’a Rooneya.

Pamiętam, że kiedy walczyliśmy o awans do Ekstraklasy, Bożydar Iwanow, komentujący nasz mecz, powiedział, że jestem Rooneyem z Radlina. To bardzo miłe słowa, bo Rooney był znakomitym piłkarzem. Nic tylko się cieszyć.

Fot. Mateusz Trzpis / Michał Chwieduk / Tomasz Wantula (Newspix)

WIĘCEJ O RUCHU CHORZÓW NA WESZŁO:

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

8 komentarzy

Loading...