Dawniej uczęszczał do szkoły leśnej w Miliczu, do której trafił ze względu na… zapasy. Od sportu olimpijskiego odwiódł go między innymi Borys Mańkowski, który wprowadził go w świat MMA. Dziś Mateusz Gamrot jest byłym podwójnym mistrzem KSW i jedną z najbardziej uznanych polskich marek w UFC. – Jako zawodnik muszę sam w sobie szukać nowych rzeczy, coś dołożyć. Chcę być lepszy. Gonię doskonałość, choć wiem, że nigdy jej nie osiągnę – mówi Polak w rozmowie z Weszło przed sobotnim występem na gali UFC 299, gdzie jego rywalem będzie Rafael dos Anjos.
Co sprawia że American Top Team jest tak wyjątkowym klubem MMA? Czy myśli o wyjeździe na stałe do USA? Którego z rywali jeszcze raz chętnie by pokonał, co sądzi o walkach z kolegami z tego samego teamu i w jakich okolicznościach mógłby zmierzyć się z Salahdinem Parnassem? Przed starciem z dos Anjosem, legendarnym Brazylijczykiem, Polak zapewnia nas też: – Jestem młody, gniewny, znajduję się w swoim prime, myślę, że jeszcze ze trzy-cztery lata pociągnę na grubym gwizdku. W tym czasie zdobędę pas i będę najlepszy na świecie.
SZYMON SZCZEPANIK: Jak stoisz z wagą?
MATEUSZ GAMROT: U mnie generalnie waga się nie zmienia, czy jestem w przygotowaniach czy nie, zawsze ważę mniej więcej 80-82 kilogramy. Tak samo jest teraz. Robienie wagi zaczynam na 10 dni przed galą.
Na twojej stronie można zobaczyć ciekawą informację. W okienku „mój manager” masz wpisany kontakt do samego siebie. Jesteś takim self-made manem?
A jest tam w ogóle taka zakładka? (śmiech) Generalnie nie posiadam menadżera, który by prowadził całą moją karierę. Jeden człowiek w USA odpowiada za moje kontakty z organizacją UFC. Natomiast w Polsce staram się sam prowadzić swój biznes – sam sobie jestem sterem, żeglarzem i okrętem. Choć oczywiście trochę we wszystkim pomaga mi też Joanna Jędrzejczyk.
Jak się ma twój angielski? W jednym z wywiadów mówiłeś, że to trochę jazda bez trzymanki.
To taka szkoła jazdy. Jakbym jechał slalomem i miał wymijać wszystkie słupki, to ja jadę na wprost – ale ważne, że jadę. Ale getting better every day, staram się szlifować język. W ATT jest o tyle fajnie, że na co dzień nie ma tu żadnych Polaków, więc nawet zwykłe konwersacje prowadzę po angielsku. Sparingi z Dustinem Poirierem, treningi z Mikiem Brownem – wszystko po angielsku. Znajomość języka w ten sposób siłą rzeczy idzie do góry.
Porozmawiajmy o twojej najbliższej walce podczas sobotniej gali UFC 299. Rafaela dos Anjosa można określić prawdziwą legendą UFC.
Mocno jaram się starciem z dos Anjosem. Brazylijczyka nawet nie można, ale trzeba określić legendą UFC. To były mistrz wagi lekkiej, były pretendent wagi półśredniej, który spędził w organizacji 15 lat. Walczył w UFC z najlepszymi zawodnikami i każdemu stawiał opór. Ja też szykuję szykuję się na ciężki bój. Walka jest zakontraktowana na trzy rundy, więc od samego początku chcę narzucić bardzo duże tempo. Ale oczekuję, że on też będzie mnie atakował i chciał pójść do parteru. Zapowiada się na to, że będę go musiał kontratakować lub wyprzedzać, co spowoduje bardzo dużo akcji. Czeka nas ekscytująca walka, którą widzę jako pojedynek wieczoru, a może nawet roku.
A ty akurat lubisz zgarniać bonusy za walki lub wykończenia wieczoru. Ale bonus na tak wypasionej karcie walk pewnie sporo by znaczył.
Oczywiście, karta walk na UFC 299 jest bardzo mocna. Tu każde zestawienie z fightcardu mogłoby być wydarzeniem wieczoru w innej, mniejszej gali, bo zapowiada się tak dobrze. Ja przygotowywałem się razem z Dustinem Poirierem, który także walczy na tej karcie. Przez sześć tygodni razem trenowaliśmy i wzajemnie się motywowaliśmy. Jesteśmy do siebie sparingowo idealnie dopasowani, bo dos Anjos jest mańkutem, czyli stoi z przodu prawą nogą – tak jak Dustin. On z kolei ma przeciwnika parterowego, więc takiego jak ja. Bardzo dużo się od niego uczę. Jaram się tą walką i nie mogę się doczekać, aż wejdę do oktagonu. Chcę pokazać swoje najlepsze oblicze. Uważam, że zwycięzca naszego pojedynku będzie zasługiwał na walkę z kimś z TOP 5 wagi lekkiej w następnym starciu.
Wyświetl ten post na Instagramie
Skoro mierzysz w walkę z kimś z topu wagi lekkiej, a obecnie sparujesz z Dustinem, czyli numerem 3 rankingu, to może on zostanie twoim następnym przeciwnikiem?
To się raczej nie wydarzy. Dustin jest moim ziomkiem z sali, razem trenujemy, mamy tego samego trenera i menadżera. Zatem w rozmowach przedwstępnych to już by nie przeszło. Ale jest bardzo wiele innych nazwisk, które są dostępne. Mógłbym stłuc ponownie Armana Carukjana.
Zaraz po ogłoszeniu walki powiedziałeś w wywiadzie dla TVP Sport o dos Anjosie „on się bije od 2008 roku, gdzie ja wtedy chodziłem do technikum leśnego w Miliczu i nie miałem pojęcia co to jest MMA”. Tak późno zaczynałeś?
Dokładnie. W 2008 roku miałem 18 lat i byłem w Technikum Leśnym. Uczyłem się o drzewach, sadzonkach i trenowałem zapasy. Moim marzeniem były igrzyska olimpijskie i tak toczyło się moje życie. Dos Anjos wtedy zaczynał się już bić w UFC. Pomiędzy nami jest duża różnica wieku, bo ja mam 33 lata, a on w tym roku będzie miał 40. Jest bardzo doświadczony, więc to będzie spotkanie dwóch generacji. Myślę, że czas na zmianę warty. Był fenomenalnym zawodnikiem, ale teraz nadszedł mój czas. Chcę to udowodnić 9 marca.
To wróćmy do tego Milicza. Gdyby nie sport, byłbyś leśniczym, ogrodnikiem? Jakie miałeś plany na swoją przyszłość?
Byłbym sportowcem, bo udając się do Milicza przeniosłem się do wówczas najlepszej szkoły zapasów w kraju – klubu Bizon Milicz. Mieszkałem tam w internacie Technikum Leśnego i to jeszcze kiedy byłem w gimnazjum. Mogłem otrzymać tam miejsce, ponieważ mój trener był nauczycielem w tej szkole. Dlatego też moja edukacja powędrowała w stronę szkoły leśnej, z czego jestem bardzo zadowolony. Poznałem tam wielu znajomych i inną drogę życiową, którą jest leśnictwo. Dodatkowo poznałem mieszkanie w internacie, gdzie spędziłem 5 lat. To też była niesamowita lekcja życia i fajne wspomnienia.
Została z tego okresu jakaś pasja do leśnictwa?
Tak, pod względem spędzania czasu na łonie natury, obcowania z przyrodą. Bardzo lubię to robić, razem z dziećmi często wychodzimy do lasu na spacery. Dzięki takiej szkole dziś jestem w stanie im opowiedzieć o niektórych drzewach, pokazać jak wygląda jodła czy modrzew. Mogę je tego uczyć od samego początku, tym bardziej że wiemy, ile dobrodziejstw daje nam las i natura.
Możesz oderwać dzieci od smartfonów.
Technologia idzie do przodu. My jesteśmy z takiego pokolenia, które poznało oba światy – za młodu nie mieliśmy tak dużo technologii, teraz ją mamy. Nasze dzieci już się z nią rodzą. Dla nich to jest naturalny świat. Ale naszą rolą jako rodziców jest pokazywanie, co jest dobre, a co złe i jak te wszystkie bodźce powinniśmy dozować. Bo technologia sama w sobie nie jest zła, ale nie powinna zawładnąć naszymi dziećmi i przodować w ich życiu. Dlatego pokazujmy ile czasu powinniśmy spędzać przy telefonie, ale też przy czytaniu książek, obcowaniu z naturą i zwierzętami. Wtedy ułożymy ich świat od tych dobrych stron.
Ty jesteś z rocznika 1990. Damian Janikowski to z kolei rok 1989, a Tadeusz Michalik – 1991. Musiałeś być z nimi na kadrze zapasów.
Tak, z jednym „ale”. Damian i Tadek wywodzą się z zapasów w stylu klasycznym, ja uprawiałem styl wolny, więc te kadry trochę się różniły. Aczkolwiek znamy się od małego, bo „wolniacy” z „klasykami” też często rywalizowali między sobą.
Damian i Tadziu to wielkiej klasy zawodnicy, zresztą obaj zdobyli medale igrzysk olimpijskich. Od samego początku było widać, że wyróżniają się na tle innych zawodników. To też pokazuje, że zapasy kształtują charakter, tworzą mocnych ludzi, którzy jak ja czy Damian, przenoszą się do MMA i świetnie dają sobie radę w tym sporcie. Tadek natomiast dalej goni za swoimi marzeniami. Zdobył jeden medal, ale jak widać wciąż mu mało. Za to też należą się mu wielkie ukłony.
Nie chciałeś zostać przy zapasach? W naszej rozmowie wspomniałeś, że medal olimpijski był twoim marzeniem.
Jasne, kusiła mnie wizja medalu olimpijskiego. Ale po pięciu latach w Miliczu, kiedy ukończyłem technikum, musiałem się wyprowadzić, bo do internatu wchodzili kolejni uczniowie. Wtedy wróciłem do rodzinnej miejscowości. W domu nam się nie przelewało, musiałem pójść do pracy, żeby pomóc mamie finansowo. Następnie przeprowadziłem się do Poznania, gdzie dalej trenowałem zapasy. Ale tam trafiłem na Borysa Mańkowskiego od którego zaczęła się moja przygoda w MMA, która trwa do dziś.
Skąd ta decyzja o przeprowadzce do Poznania?
Tam znajdował się wówczas najlepszy klub zapaśniczy, WKS Grunwald. Chciałem tam kontynuować swój rozwój w zapasach, by dążyć do występu na igrzyskach olimpijskich. Ale jak wspomniałem, poznałem Borysa, trenera Ankosu MMA Andrzeja Kościelskiego i od tamtej pory zacząłem trenować mieszane sztuki walki. To też był taki czas, że MMA zaczęło wchodzić na salony, być coraz bardziej rozpoznawalne. Ja też zacząłem zauważać, że to przyszłościowy sport – tak, jak widzimy to teraz. A jako zapaśnik miałem do niego bardzo dobre podstawy i dobrze się w nim odnajdowałem.
Czyli Diabeł Tasmański zakręcił twoją karierą, ale na plus.
Oczywiście, bardzo dużo zawdzięczam Borysowi. On na tamten moment był bardzo dobrym, doświadczonym zawodnikiem. Mądrze trenował, układał plany treningowe, wyprzedzał wszystkich we wprowadzaniu nowinek. Po dziś dzień bardzo sobie cenię tę znajomość i teraz pomagamy sobie wzajemnie.
Wyświetl ten post na Instagramie
Dziś posiadasz ogromne doświadczenie w MMA, walczysz w UFC, wcześniej zostałeś pierwszym podwójnym mistrzem KSW. Ale właśnie o twoim typie co do jednego z pojedynków w KSW chciałem pogadać. Przed starciem Adriana Bartosińskiego z Salahdinem Parnassem powiedziałeś, „Adrian powinien go chyba zgnieść i złamać.” Zaskoczył cię przebieg tego pojedynku?
Sam przebieg mnie zaskoczył. To jak dużo się klinczowali oraz jaki opór Salahdine postawił Bartosowi. Wydawało mi się, że różnica dziesięciu kilogramów to będzie przepaść – bo generalnie na treningu tak to wygląda. Ale Francuz pokazał naprawdę dobre zapasy defensywne i moc w klinczu, więc wyszło jak wyszło. Wygrał jednak Bartosiński i myślę, że zasłużenie. Styl stylowi też jest nierówny i czasem mogłoby się wydawać, że jeden drugiego złamie, a w walce wygląda to zupełnie inaczej. Dlatego sport jest taki piękny, bo jest nieprzewidywalny.
Pytam o ten pojedynek, bo całkiem niedawno powiedziałeś, że chętnie zawalczyłbyś z Francuzem…
Stop. Ja tak nie powiedziałem. Gdzieś padła propozycja, że chcieliby mnie zestawić naprzeciwko Francuza w walce grapplingowej podczas jednej z gal KSW Epic. Więc stwierdziłem, że mógłbym zawalczyć z Parnassem bo skoro miałbym wrócić do KSW, to tylko po to, by zmierzyć się z najlepszym. Ale żeby nie wyszło na to, że ja prowokowałem do tej walki. Te słowa były moją odpowiedzią na to, co mogłoby się wydarzyć. Aczkolwiek i tak wydaje mi się, że do tego bardzo długa droga. Ja jestem w UFC, obowiązuje mnie kontrakt, walczę często, bo co pięć-sześć miesięcy, więc zestawienie nas nie byłoby takie proste.
Porozmawiajmy o American Top Team, w którym trenujesz. Polacy jako narodowość mają tam już renomę? Karolina Kowalkiewicz powiedziała mi, że w ATT darzą cię sporym szacunkiem.
Tak, mamy tu swoją bandę. Jest Karolina, jest Chińczyk czyli Mateusz Rębecki, przyjeżdża też Robert Ruchała. Z tym że ja tutaj przylatuję już od siedmiu lat. Część ludzi może tego nie wiedzieć, ale współpracowałem w ATT nawet kiedy walczyłem w KSW. Przez lata wyrobiłem sobie nazwisko. Ale szanują mnie też ze względu na poziom sportowy. Zawsze chcę wejść na salę, złapać najlepszego rywala i zrobić konfrontację. I tak do dziś moja współpraca z ATT fajnie się układa. Mieszkam w dormsach, na trening wjeżdżam windą, Mike Brown to mój trener główny, posiadam świetnych sparingpartnerów. Ale cenię sobie pracę w dwóch klubach, czyli trenowanie w Czerwonym Smoku w Poznaniu, gdzie z chłopakami szlifujemy zupełnie inne techniki i style. Po czym przylatuję do ATT na typowy okres sparingowy – pięć, sześć tygodni.
Po siedmiu latach regularnych wyjazdów na Florydę powiedz co sprawia, że ten klub jest tak wyjątkowy?
Jest bardzo duży i ma znakomite warunki jeżeli chodzi o jakość, posiada świetnych trenerów i sparingpartnerów. Przede wszystkim zawodnicy tutaj są bardzo przekrojowi. Większość sportowców tu walczących to ludzie z największych organizacji, czyli UFC, Bellatora czy PFL. Jednocześnie pomimo wysokiego poziomu mamy tu życzliwość i otwartość. Kiedy przyjeżdża nowy zawodnik, to konfrontujemy się, jedni drugich słuchają, przez co razem idziemy do góry. Nikt nie jest zadufany, ego zostawia się na boku. Tu cały czas stawia się na rozwój.
Podoba mi się, że co każdy mój przyjazd Mike Brown ma nową technikę do opracowania, nowy koncept podpatrzony w danej walce. Każdy powrót do ATT to nowa nauka. Zresztą Mike i ATT chyba cztery lub pięć lat z rzędu wygrywali w ogólnoświatowych konkursach nagrody za najlepszy klub oraz trenera roku. Po drugie, Mike to maniak MMA. Kocha to, co robi, przesiaduje na sali całymi dniami. Z każdym zawodnikiem ogląda i analizuje walki, ogląda wszystkie gale i jest na bieżąco z nowościami. Takich ludzi mi potrzeba, pełnych pasji i miłości. Wtedy ty zarażasz swoją pasją innych, bo żeby kogoś zapalić, sam musisz płonąć.
Interesuje mnie twoje współpraca z Darią Albers – dlaczego zdecydowałeś się korzystanie z usług psycholożki sportowej? Każdy mógłby stanąć z boku i powiedzieć, że jesteś pewny siebie, naładowany energią, więc tego nie potrzebujesz.
Cieszę się, że ludzie to zauważają. Praca z psychologiem nie zawsze wynika stąd, że masz problem. Zacząłem współpracować z Darią Albers, ponieważ chciałem się wznieść na jeszcze wyższy poziom. Wiem, że jestem pewny siebie, odważny, że sprostam każdemu zadaniu. Ale chcę poznać inne rzeczy które pomogą mi w rozwoju, a w trakcie trenowania MMA zainteresowała mnie psychologia sportowa. Podejście mentalne do zawodów, różne teorie dlaczego doskonali zawodnicy nie raz spalają się w walce.
Na przykład z Darią robię ćwiczenia oddechowe, medytację, wizualizację, czy różne inne ćwiczenia. To nie tak, że sobie rozmawiamy a ona mi szepcze do ucha: jesteś najlepszy, przegryziesz metal. (śmiech) To normalne ćwiczenia. Daria daje mi zadania na kartce, które powinienem rozpisać. Współpraca z psychologiem to rozwój, praca nad samym sobą. Gdybym miał na przykład fabrykę, to moim rozwojem byłoby dokupienie kolejnej maszyny. Jako zawodnik muszę sam w sobie szukać nowych rzeczy, coś dołożyć. Chcę być lepszy. Gonię doskonałość, choć wiem, że nigdy jej nie osiągnę.
Jak wspomniałeś – trenujesz też w Czerwonym Smoku. Wyjaśnij skąd te zmiany, żeby część czasu spędzać tu, a część na Florydzie jak teraz?
To konfrontacja dwóch stylów. Ludzie w ATT mi zaufali i mam możliwość wyjeżdżać i się edukować. W Polsce natomiast robię coś innego, mam innych sparingpartnerów. Mieszanie tych dwóch szkół jest dla mnie najlepszym rozwiązaniem. Bardzo cenię sobie treningi w Poznaniu, gdzie od zapasów mam Arkadiusza Kordusa, za moją stójkę odpowiada Bartosz Jezierski, a Filip Sadowski jest od jiu-jitsu. Tutaj także mam mnóstwo sparingpartnerów, moich kolegów i przyjaciół z którymi rozwijam się na co dzień. To moi ludzie. Poza tym jestem patriotą, kocham Polskę i nie chciałbym jej zostawić.
Czyli w rodzinie Gamrotów nie ma dyskusji, aby przenieść się na stałe na Florydę, bo ATT jest uważany za jeden z najlepszych klubów na świecie, więc stały trening w nim dałby ci jeszcze więcej?
Nie wiemy, czy by dał. Mam dwójkę dzieci, moja córka chodzi do szkoły podstawowej w Poznaniu, syn za niedługo także zacznie edukację. Mam jeden główny priorytet, ale też muszę skupić się na innych elementach życia, jak rodzina, dzieci i ich bezpieczeństwo. To nie jest takie proste, bym nagle podjął sobie decyzję i wyjechał do Stanów na cały czas. W Polsce naprawdę dobrze się nam mieszka. Owszem, mamy parę złych rzeczy, jak władzę, ale lubię żyć w naszym kraju.
Aktualnie zajmujesz szóste miejsce w rankingu wagi lekkiej. Masz kontakt z Daną White’em i podpytujesz go o title shota?
Myślę, że styl robi walkę. Jeżeli nadchodzący pojedynek wygram w dobrym stylu, zrobimy fight of the night, albo zgarnę bonus za poddanie czy nokaut, to moja droga do mistrzowskiego pasa bardzo się skróci. Aktualnie jestem szósty lub piąty – do końca nie wiadomo, bo w rankingu jest Michael Chandler, który nie walczył już od dwóch lat. Więc mocna pieczątka w starciu z dos Anjosem na pewno ustawi mnie w czołowej piątce wagi lekkiej.
OBSTAW WYNIK WALKI GAMROT-DOS ANJOS W FUKSIARZ.PL!
Isłam Machaczew to mistrz wagi lekkiej, a także lider rankingu P4P. Za nim są Charles Oliveira, Justin Gaethje i Dustin Poirier. Dalej jest Carukjan którego pokonałeś, a za tobą – na przykład Beneil Dariush, który to ciebie pokonał. Waga lekka to obecnie najmocniej obsadzona dywizja w UFC?
Bez wątpienia. Nawet jeżeli chodzi o jej liczebność, to jakiś czas temu pojawiły się statystyki, ilu zawodników posiada UFC w poszczególnych kategoriach. W lekkiej jest ich około stu, podczas gdy w każdej innej jest po około trzydziestu-czterdziestu. Samo to pokazuje, jaki jest poziom. Cała czołowa dziesiątka tej dywizji to tak wyrównani zawodnicy, że o wynikach ich pojedynków decydują niuanse albo dyspozycja dnia. Jest naprawdę ciasno, stąd tylko najlepsi przechodzą do samej góry.
Powiedziałeś, że mógłbyś ponownie zbić Carukjana. Nie wkurza trochę to, że gość, którego pokonałeś ma obecnie czwarte miejsce w rankingu, więc jest trochę bliżej walki o pas?
To jest normalne, taki jest sport. Miałem swoją szansę walcząc z Dariushem i jej nie wykorzystałem. Później Arman otrzymał swoją i podołał. W UFC jedna walka wszystko zmienia, bo ja przegrałem z Dariushem, a on obecnie jest za mną w rankingu. Ale teraz ponownie mam okazję, którą 9 marca muszę wykorzystać. Kiedy to zrobię, to znowu ja będę z przodu. Jestem młody, gniewny, znajduję się w swoim prime, myślę że jeszcze ze trzy-cztery lata pociągnę na grubym gwizdku. W tym czasie zdobędę pas i będę najlepszy na świecie.
Jan Błachowicz miał trzydzieści siedem lat, kiedy zdobywał mistrzowski pas UFC. MMA staje się sportem dla długowiecznych zawodników?
Wszystko zależy od zdrowia i tego, jak się prowadzisz. Jak twój organizm reaguje na trening i czy pozwala ci na dalsze obciążenia. Ja generalnie jestem fanatykiem sportów walki, uwielbiam to robić i będę chciał walczyć tak długo jak tylko zdrowie mi na to pozwoli.
Która walka w UFC twoim zdaniem dała ci najwięcej? Z Fizievem, bo pokonałeś świetnego stójkowicza, z Dariushem, bo nauczyła cię czegoś porażka? A może ta z Turnerem, wzięta z marszu?
Generalnie każda walka dużo mi dała, bo popychała mnie do przodu, ale najwięcej dało mi starcie z Carukjanem. Ten pojedynek pokazał, jakim jestem zawodnikiem, zyskałem po nim bardzo dużo szacunku za Oceanem i w samej organizacji UFC. Ale jak wspomniałem, z każdej coś wyciągałem. Z Fizievem byłem w genialnej formie, tylko nie starczyło mi czasu na rozłożenie skrzydeł i pokazanie pełni potencjału. Jednak teraz też jestem bardzo zadowolony ze swojej dyspozycji. Trzymam kciuki, byśmy obaj z dos Anjosem dotrwali w zdrowiu do tej walki, bo chciałbym tam pokazać swoje prawdziwe oblicze.
A co myślisz o walkach polsko-polskich?
Ale jakich?
Na przykład z Mateuszem Rębeckim, przed którym długa droga by dostać się do czołówki wagi lekkiej. Ale powoli przebija się do main streamu.
Chińczyk aktualnie mieszka koło mnie za ścianą, mogę go zaraz zapytać. (śmiech) Tak na poważnie, jesteśmy kolegami, trenujemy razem na macie, znamy się od bardzo dawna. Jedyną opcją w której moglibyśmy razem powalczyć, jest starcie o mistrzowski pas. To marzenie każdego zawodnika, więc wtedy dlaczego nie? Jednak w każdym wcześniejszym wariancie, nie ma takiej możliwości. W kategorii lekkiej jest tylu zawodników, że jest w czym wybierać. Po co uprzykrzać sobie życie i walczyć z kolegą, z którym trenujesz na co dzień? My jako Polacy powinniśmy stać po jednej stronie i naparzać wszystkich z innych krajów, zamiast eliminować samych siebie.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj więcej o MMA: