Polską ligą od lat rządziło pięć archetypów trenerów: budowniczy twierdzy, generał, maniak, „grillowiec” i swój chłop. Trener Jagiellonii Białystok Adrian Siemieniec pokazuje, że można interpretować rolę lidera grupy młodych mężczyzn w sposób, jaki starszym kolegom po fachu nawet się nie śnił.
W znakomitej serii „Legia w czyśćcu” publikowanej w ostatnich tygodniach przez „Przegląd Sportowy”, Jacek Zieliński, dyrektor sportowy Legii Warszawa, wraca wspomnieniami do swojej niezbyt udanej kariery trenerskiej. Po latach diagnozuje, że był zbyt empatyczny. Każdego potrafił wytłumaczyć, usprawiedliwić. Przywołuje przy tym słowa Franciszka Smudy – a kogóż by? – że skoro piłkarze to „skurwensyny”, trener musi być „przeskurwensynem”. Nawet jeśli w tym aforyzmie jest trochę racji, zmiany pokoleniowe w szatniach sprawiają, że i od trenerów oczekuje się większych umiejętności miękkich. Dlatego obecność i dobre wyniki kogoś takiego, jak Adrian Siemieniec, są dla polskiego futbolu bardzo ożywcze. Bo nagle i na rodzimym gruncie okazuje się, że można zbudować dobry zespół, bez pohukiwania na wszystkich wokół, rzucania groźnych spojrzeń i tworzenia aury niedostępności.
Obrazki trenera Siemieńca całującego się z żoną po jesiennej wygranej Jagiellonii z Rakowem. Opowiadanie w łączeniu z „CANAL+” o narodzinach córki i stresie związanym z tym, czy poród znów nie zastanie go na zgrupowaniu, z dala od rodziny. Łagodny uśmiech po kolejnych strzelanych przez jego zespół golach. Niewzruszona mowa ciała, gdy jego drużyna w prosty sposób traciła bramki w Poznaniu, gubiąc piłki przy ich rozgrywaniu w okolicach pola karnego. Wspólne śpiewanie z Remigiuszem Kulą, podczas pierwszego prowadzonego przez niego programu „Liga+”. Opowiadanie w wywiadach o zasadach, wartościach, rozwoju osobistym i zespołowym. Ale też odsunięcie kluczowego piłkarza od meczu ligowego za złamanie tych wartości. Trener Jagiellonii Białystok jest spójny w przekazie. Trudno przyłapać go na tym, że jedno mówi, a drugie robi. Że w sytuacji stresowej jest kim innym niż wtedy, gdy ochłonie. Albo uchwycić moment, w którym zapomniał nałożyć sceniczną maskę.
Ted Lasso jako serial obowiązkowy
Podczas jednego z jesiennych wywiadów telewizyjnych został nazwany „Ted Podlasso”, co przyjął z wyraźnym zadowoleniem. Ponoć „Ted Lasso” to jeden z jego ulubionych seriali, który mocno wziął sobie do serca. Sam, oglądając tę opowieść o trenerze futbolu amerykańskiego, który wylądował w Premier League, by prowadzić fikcyjny klub AFC Richmond, nie mając w ogóle pojęcia o tej dyscyplinie sportu, miałem poczucie, że powinna być obowiązkowym elementem na każdym kursie trenerskim, od samego dołu, po UEFA Pro. I że każdy trener co kilka lat powinien jeszcze raz obejrzeć wszystkie sezony tego serialu i w domowym zaciszu szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie, którą postacią jest dla swojej drużyny. To tylko pozornie serial o futbolu, w rzeczywistości jest o funkcjonowaniu w grupie, o przebywaniu z ludźmi, o relacjach. Czyli o życiu. Zresztą, tego rodzaju rozróżnienie jest całkowicie zbędne. „Football is life”, jak powtarza przy każdej okazji Danny Rojas, jeden z zawodników z drużyny Lasso.
Gdy rozmawia się z różnymi osobami zorientowanymi w realiach kształcenia trenerów w Polsce, wielu podkreśla, że aktualny rocznik na kursie UEFA Pro jest jednym z najsilniejszych w krótkiej historii prowadzonej przez PZPN szkoły trenerów. Wśród jego najzdolniejszych uczestników wymienia się różne nazwiska. Najczęściej Goncalo Feio i Dawida Szwargi. Większość tego typu opinii odnosi się jednak do kwestii typowo merytorycznych: taktycznych, warsztatowych. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że obaj byli asystenci Marka Papszuna, obecnie prowadzący Motor Lublin i Raków Częstochowa, są w tych kwestiach bardzo mocni. Ale trener Jagiellonii ma inny, bardzo trudno uchwytny i rzadko spotykany w nie tylko polskim futbolu talent: umiejętność prowadzenia grupy.
Trenerów będących dobrymi psychologami traktuje się często z lekką pogardą. Mówi się o nich często jako o „motywatorach”, za których „całą robotę” odwalają asystenci. Przywołują na myśl skojarzenia z przaśnymi powiedzonkami Janusza Wójcika czy Smudy, głęboko z poprzedniej epoki, albo z trenerami w rodzaju Juergena Klinsmanna, będących raczej twarzami projektów, które prowadzą, a nie ich mózgami. Oczywiście ci, których wachlarz zagrywek psychologicznych ogranicza się do włączenia piłkarzom „Gladiatora”, wywrócenia szafki do góry nogami, krzyczenia jak Al Pacino w filmach sportowych albo robienia współczesnych wersji suszarki sir Aleksa Fergusona, słusznie są uznawani przez szatnie za relikty. Ale przecież to nie znaczy, że współcześni 20 czy 30-letni piłkarze nie potrzebują mieć w szatni przewodnika, mentora, trochę coacha, ale w rozumieniu potocznym, nie sportowym. Potrzebują i to być może bardziej niż wcześniejsze pokolenia. Tylko ktoś taki musi być dla nich wiarygodny i przekonujący. A mało kto potrafi taki być dla zróżnicowanej wewnętrznie grupy młodych mężczyzn.
Bardzo wiele niedostatków warsztatowych trenera dziś stosunkowo łatwo da się nadrobić. Zarabiając dobre pieniądze na ekstraklasowym kontrakcie, można zrobić z siebie indywidualne przedsiębiorstwo sportowe, z własnym trenerem przygotowania fizycznego, dietetykiem, analitykiem, psychologiem i kim jeszcze się wymyśli. Wielu piłkarzy z takiego wsparcia zresztą korzysta, rozumiejąc, że w tym świecie panuje tak ogromna konkurencja, że półtorej godziny treningu dziennie nie wystarczy, by zrobić poważną karierę. Trener nie musi więc być najlepszym taktykiem w sztabie. Dobrze, aby nie był najgorszym, ale i to jest do przejścia, jeśli ma tego świadomość i zorganizował wokół siebie otoczenie, które niweluje ten brak. Dobrego trenera od słabego coraz częściej odróżnia właściwie tylko to, jakim jest liderem dla grupy, którą prowadzi. Trenerzy przygotowania fizycznego, analitycy, asystenci, dietetycy, trenerzy bramkarzy pracują dziś bardzo podobnie. Wszyscy mają dostęp do tych samych źródeł. Trudno na tym polu wyrobić wyjątkową przewagę. Najbardziej można się wyróżnić tym, jaką grupę z tych wszystkich specjalistów się ulepi.
Pięć archetypów trenerskich
Często można jednak odnieść wrażenie, że polski futbol utknął pod względem zagrywek psychologicznych gdzieś w czasach Jose Mourinho odnoszącego sukcesy z FC Porto, Chelsea czy Interem Mediolan, czyli mniej więcej w pierwszej dekadzie XXI wieku. Wielu mamy już fachowców, którzy doskonale przyswoili sobie mechanizm budowania oblężonej twierdzy. Potrafią zjednoczyć grupę wokół wspólnego wroga. Przekonać ich, że cały świat zewnętrzny jest przeciwko nim. Różnymi sposobami wjeżdżać na ambicję zawodników, wywołując w nich przekorne reakcje. Wywierają presję na arbitrach, okłamują dziennikarzy, ukrywają kontuzje piłkarzy, węszą spiski w terminarzu, zmowę mediów, albo jakichś innych odległych sił, które gdzieś w zaciszu rozpisują tajne plany przeszkodzenia danemu trenerowi w odnoszeniu sukcesów. Niektórzy zdołali zbudować na tym całkiem udane kariery, które wyniosły ich na pożądane stanowisko selekcjonera.
Są też oczywiście inni trenerscy psychologowie. Generałowie, którzy zarządzają drużyną jak wojskiem, nie liczą się ze stratami w ludziach, w żołnierskich słowach zagrzewając wszystkich, by schowali ego w kieszeń i poświęcili się dla większej sprawy. Nie znoszą sprzeciwu i starają się wywoływać w zawodnikach strach, choć coraz częściej – samemu o tym nie wiedząc – ocierają się o śmieszność. Innym gatunkiem są maniacy. Uważający, że oddanie choćby cząstki władzy zawodnikom całkowicie zrujnuje ich autorytet. Ufający tylko sobie, rozpisujący w szczegółach cały plan. Nieznoszący jakichkolwiek odstępstw od ustalonego reżimu. Fanatycy dyscypliny, którzy szybko stają się męczący dla całego otoczenia.
Gdy tak się stanie, wpuszcza się w ich miejsce kogoś, kto umie rozpalić grilla i poczekać, aż przy piwku rozwiążą się wszystkim języki. Bo faceci są prości w obsłudze, a grill i piwko to najlepszy psycholog. Do tego dochodzi jeszcze specyficzny gatunek, czyli „swój chłop”. Nie sprawdzi się w wielkich szatniach z nadętym ego, ale tam, gdzie nie płacą od kilku miesięcy, drużyna trenuje na błocie, a większość grupy i tak jest szczęśliwa, że dotarła tak wysoko i spełniła marzenia, trener, który kupi całej grupie pierogi i powie, że jeszcze tylko kilka zwycięstw, a każdy z nich kupi sobie Golfa 3, ma szansę zostać uznany za wiarygodnego towarzysza w niedoli.
Cykle polskiego futbolu
Polski futbol żyje więc w cyklach, w których między klubami krążą przedstawiciele pięciu archetypów trenerskich. Umiejętnie żonglując między nimi, można stworzyć rodzaj trójpolówki, w której następca niweluje psychologiczne deficyty poprzednika, będące z kolei atutami jego następcy. Zauważmy, że w ogóle nie chodzi tu o kwestie warsztatowe, to, jakim kto gra ustawieniem i czy lubi wyprowadzać piłkę od bramkarza. Każdy z tych trenerów ma różne wyobrażenia na temat futbolu i asystentów oraz analityków, którzy starają się je wdrażać. Chodzi jedynie o typy liderów.
Problem z każdym z tych sposobów polega na tym, że działa raczej na krótką metę. Im ktoś jest bardziej charyzmatyczny, im bardziej wiarygodny w swojej roli, im lepiej pasuje do szatni, do której trafił, tym większe ma szanse, by gracze dłużej szli za nim w ogień. Ale to paliwo zawsze się wyczerpie. Prędzej czy później albo zawodnicy na tyle się zmęczą, że już przestaną mieć gęsią skórkę, słuchając trenera, albo w ich miejsce przyjdą nowi, inni, do których trzeba już będzie docierać w inny sposób. Klubom często zarzuca się, że zwalniają trenerów, którzy notowali kiedyś dobre wyniki, przy pierwszym możliwym kryzysie. I często to słuszny zarzut. Ale druga strona medalu jest taka, że wielu trenerów ma tylko jeden sposób wychodzenia z kryzysów. Jeśli akurat przestał działać, brakuje im narzędzi, żeby z niego wyjść. Czasem w kryzysowej sytuacji niezbędne jest więc wpuszczenie kogoś zupełnie innego i nie ma to żadnego związku z taktyką, czy personalnymi wyborami trenera, ani jego wcześniejszymi zasługami.
Konkret młodego pokolenia
Z zaklętej karuzeli polski futbol zaczął się wyrywać, wpuszczając do szatni młode pokolenie trenerów. Większość jego czołowych przedstawicieli charakteryzuje się tym, że proporcje między byciem charyzmatycznym liderem a dobrym przygotowaniem warsztatowym, przechylają się u nich raczej w stronę kwestii merytorycznych. To działa ożywczo na zawodników, którzy przerobili już wszystkie poprzednie archetypy trenerów i trudniej im się złapać na kolejne zagrywki psychologiczne.
Potrzebują konkretu i go dostają. Idąc na rozmowę z trenerem, niekoniecznie chcą słuchać o rodzinie, Bogu, ojczyźnie albo podporządkowywaniu się grupie, ale o tym, od której strony najlepiej podbiegać do rywala w pressingu, by zwiększyć szansę na zabranie mu piłki. Tego rodzaju trenerzy używają takiej samej terminologii, jak znani fachowcy z zachodu, podglądają ich pomysły i potrafią wcielać je w życie. Mówią tym samym językiem, co zawodnicy. Dla kibiców i dziennikarzy może uchodzą za jajogłowych i dorabiających do futbolu zbędną teorię, ale piłkarze często słyszą od nich rzeczy, których od nikogo jeszcze nie słyszeli. Albo, za które wcześniej płacili swoim indywidualnym analitykom, z którymi pracowali po godzinach, czując, że w klubie w ogóle się nie rozwijają.
Relacje na sztandarach
Nie jest jednak tak, że we współczesnym futbolu kwestie psychologiczne przestały mieć znaczenie. Że wszelkiego rodzaju „bajeranci” stracili rynek, a zawodnicy będą teraz tylko chcieli słuchać o odwróconych wahadłowych i schodzących szóstkach. Po prostu zmienia się typ lidera. Adrian Siemieniec nie byłby dla współczesnej szatni wiarygodny, gdyby nie znał się na taktyce, nie wiedział, na czym polega futbol i nie zauważał różnego rodzaju roszad stosowanych przez rywali. Ale, inaczej niż wielu kolegów z jego pokolenia, nie niesie tej wiedzy na sztandarach. Dość wiarygodnie przekazuje swoim zawodnikom, że choć wie, jak przesuwać ich po szachownicy jak pionki, doskonale zdaje sobie sprawę, że nie są pionkami, lecz żywymi ludźmi, ze swoimi ambicjami, lękami, ograniczeniami i marzeniami. To na razie wygląda na jego przewagę konkurencyjną.
Choć trzeba zaznaczyć, że każda szatnia, każda grupa ludzi, potrzebuje innego lidera. Siemieniec zdaje się jednak pasować idealnie do tej, którą prowadzi, dobrze wyważając proporcje pomiędzy kwestiami typowo taktycznymi a byciem lubianym i szanowanym przez innych przewodnikiem stada. Trener Jagiellonii na pewno nie wywołuje w zawodnikach strachu, ale raczej też nie skraca dystansu na tyle, by traktowali go jak kumpla, z którym żadne granice nie istnieją. Odnoszę wrażenie, że traktują go raczej jak kogoś, kogo szanują i kogo głupio by im było zawieść. Jak lubianego wychowawcę, któremu nie chciałoby się sprawić zbyt dużych problemów, więc klasa sama pilnuje, by nie przesadzić.
Niepowtarzalny lider
Odnosząc się do dużego futbolu, z którego siłą rzeczy czerpią trenerzy wszystkich pokoleń, nie sposób nie zauważyć, że choć mieliśmy w Polsce trenerów ewidentnie wzorujących się na Mourinho, chcących być jak Diego Simeone, albo wpatrzonych w Pepa Guardiolę, nie znalazł się nikt, kto zasłużyłby choćby na przesadzone porównanie do Juergena Kloppa. Zbigniew Boniek nazwał to „jechaniem na picu”. Jacek Staszak, były dziennikarz „Gazety Wyborczej”, napisał kiedyś w czasach Dortmundu, że największym zwycięstwem Kloppa jest wmówienie światu, że nie zajmuje się taktyką. Klopp to lider, który potrafi stosować różne sposoby. Dla jednych jest bezwzględny, dla innych empatyczny. Trudno go zamknąć w jednej szufladce, ale niemal wszyscy, nawet zupełnie różni ludzie, daliby się za niego pokroić. To dla większości ludzi zbyt trudne do skopiowania. Dlatego jest niepowtarzalny i tak trudny do zastąpienia.
Choć trener Jagiellonii jest liderem zupełnie innego typu, jego zwycięstwo jest bardzo podobne. Mimo że niewątpliwie zajmuje się taktyką i dobrze na niej się zna, mimo że udowodnił, iż typowo warsztatowo jest naprawdę mocny, bo nauczył niekoniecznie rewelacyjnych zawodników grać lepiej niż kiedykolwiek, nikt raczej nie ocenia go przez ten pryzmat. Wszyscy mówią o relacjach, o więzi, o pozytywnej aurze, jaka unosi się nad tą drużyną. Jakże inną niż ta, która unosiła się nad Jagiellonią bijącą się o mistrzostwo kilka lat temu. Wojującą z całym światem, generującą w postronnych obserwatorach także wiele niekoniecznie pozytywnych emocji. Niezależnie od tego, jak zakończy się ten sezon dla białostockiego zespołu, Jagiellonię trzeba będzie więc uznać za bohaterkę ostatnich miesięcy. Bo jej trener pokazał, że można interpretować rolę lidera szatni i przewodnika grupy mężczyzn w sposób, jaki starszym kolegom po fachu nigdy by się nawet nie przyśnił.
WIĘCEJ O JAGIELLONII BIAŁYSTOK:
- Wychował się w raju, strzela nieziemskie bramki. Nene i opowieść o Azorach [WYWIAD]
- Wdowik: Chorwacja i Turcja to ciekawe kierunki, ale nie będę odchodził na siłę [WYWIAD]
- O trenerze, który chce zmieniać życia. Jak Siemieniec podniósł Jagę?
- Pululu: Lubię fizyczną grę. Ekstraklasa to liga silnych chłopów [WYWIAD]
- Hansen: Frustrowałem się w Widzewie. Wiedziałem, że dobre dni przyjdą [WYWIAD]
Fot. Newspix