Przez lata skocznia w Wiśle Malince dostarczała skoczkom niemal wyłącznie negatywnych odczuć. Kiepsko przygotowany zeskok i ogólny profil sprawiały, że nie tylko trudno było tam odlecieć daleko, ale wręcz strach było próbować. Bo lądowanie mogło się skończyć po prostu źle. W tym roku – po przebudowie – zawody wyglądały inaczej. W Wiśle wreszcie można było skakać bez obaw.
Simon Ammann, jeden z najbardziej utytułowanych skoczków w dziejach, od lat unika zawodów w Wiśle. – Do Wisły nie przyjadę. Nigdy nie zaprzyjaźniłem się z tą skocznią. Denerwuje mnie. Mam dość Wisły. Nie będę za nią tęsknił – pisał w swoich social mediach w 2018 roku po tym, jak w Malince zajął 46. miejsce. Od tamtej pory słowa dotrzymuje i faktycznie się na polskiej skoczni nie pojawia.
Słowa Ammanna trzeba było traktować jednak nie tylko jako osobistą zadrę, urazę, a uwagę wobec skoczni samej w sobie. Bo i faktycznie wiślański obiekt należał regularnie do najgorszych w Pucharze Świata, jeśli chodzi o bezpieczeństwo skoczków przy lądowaniu. Abstrahując już od tego, jak „upchnięty” jest w krajobraz, to momentami wręcz strach było tam latać daleko. A czasem i za punkt K.
O tym, jak trudno się tam ląduje, przekonywali się nawet miejscowi. Choćby Piotr Żyła, dla którego to tak naprawdę skocznia „domowa”, a który w 2019 roku przyłożył tam twarzą o zeskok. Owszem, po części przez własny błąd, przeciąganie skoku. Ale na innym obiekcie mógłby się pewnie wyratować. W Wiśle nie miał na to absolutnie żadnych szans. Skończyło się tak, że ze skoczni schodził z zakrwawioną twarzą, a Michal Dolezal, ówczesny trener Biało-Czerwonych, przerażony wpatrywał się w to wszystko z góry.
Żyle ostatecznie nic się nie stało, ale był to kolejny dowód na to, że w Wiśle – zwłaszcza w listopadowym terminie, na otwarcie PŚ – trudno o bezpieczeństwo. To udało się zwiększyć już w poprzednim sezonie, gdy dwukrotnie wygrywał tam Dawid Kubacki, a skoczkowie lądowali na igelicie. Były to jednak wyjątkowo wczesne konkursy, stąd podjęto decyzję o „hybrydowym” systemie, z zielonym zeskokiem.
Tym razem o takim rozwiązaniu nie było mowy. Ale skocznię postanowiono za to przebudować. Jak?
W skrócie: zmieniono nachylenie progu skoczni (na 11 stopni, zwiększono je o pół stopnia), co oznacza, że ten jest teraz bardziej stromy i trudniejszy. Jest też dłuższy niż wcześniej (o 11 centymetrów, ale dla zawodników to spora zmiana). Oprócz tego o kilkadziesiąt centymetrów podniesiono zeskok, co z kolei oznacza, że skoczkowie latają niżej. Efekt? Skocznia jeszcze trudniejsza do opanowania, niż wcześniej. Inne zmiany – choć istotne dla zawodników – to już bardziej techniczny zestaw, chodzi o rzeczy takie jak wypłaszczenie zeskoku w stosunku do poprzedniej “wersji”.
Jaki był tego efekt? Głównie taki, że w Wiśle jest po prostu bezpieczniej i wreszcie można tam latać. Po przebudowie wymazano stare rekordy – zimowy wynosił 139 metrów i należał do Stefana Krafta – ale szybko okazało się, że tak naprawdę nie było takiej potrzeby. Już w sobotę tamten wynik zdemolował wręcz Andreas Wellinger, skacząc 144,5 metra. Co więcej: lądując przy tym na dwie nogi, ale całkowicie bezpiecznie.
W Wiśle przed przebudową prawdopodobnie zostałby „wciśnięty” w zeskok. I skoku za nic by nie ustał. Abstrahując już od tego, że dolecieć tak daleko się tam po prostu wówczas nie dało.
– Jak dobrze zawieje, to da się ten rekord jeszcze pobić. Jak tu przyjechałem i zobaczyłem skocznię pierwszy raz po przebudowie, to powiedziałem, że 140 metrów powinno się jeszcze dać wylądować telemarkiem. 144,5 metra Andreasa było wylądowane spokojnie, na dwie nogi – mówił po tamtych zawodach Dawid Kubacki.
Podobnie o obiekcie w Wiśle wypowiadali się właściwie wszyscy pytani o to skoczkowie. Jasne, jest trudniejsza, mówili, ale za to można latać dalej i bezpieczniej. – Dla mnie przebudowa Wisły na plus, podoba mi się tu skakanie dużo bardziej. Może przydałby się jeszcze trening, żeby zrozumieć ten próg, on nadal mi trochę ucieka, ale zeskok jest dużo lepszy – twierdził Paweł Wąsek, który skocznię w Wiśle, tę starą, znał bardzo dobrze, mieszka w końcu niedaleko.
Jego zdanie podzielał też Olek Zniszczoł, czyli wiślanin, który stwierdził jedynie, że gdyby warunki były równe, to byłaby już bajka. Ale na wiatr nic się w końcu nie poradzi, a że wczoraj kręcił, to niestety – skoki nie były w pełni równe. Nawet Halvor Egner Granerud, nieco zrezygnowany, rzucił tylko w mix zonie, że „trudny dzień, by być Borkiem [Sedlakiem”, który zapala skoczkom światło do odbicia się z belki.
Za to Stefan Kraft, drugi w niedzielę, twierdził, że właściwie wszystko mu się podobało. I może tego się trzymajmy.
W końcu dzięki przebudowie zmalało ryzyko, że ktoś, kogo nagły podmuch poniesie daleko, będzie mieć problemy z wylądowaniem. Skoki za punkt HS (134 metry, nie zmienił się po przebudowie), które na starej Wiśle oglądaliśmy niespokojni o los skoczków, teraz stały się czymś najzupełniej normalnym. Ot, jak na każdej innej skoczni – lądowanie w okolicach drugiej czerwonej linii można spokojnie kończyć telemarkiem.
Fakt, że Wiśle poza wiatrem udała się pogoda. Ujemne temperatury pomogły w utrzymaniu śniegu, którego w pewnym momencie… było nawet zbyt wiele, bo obfite opady sprawiły, że przed samymi zawodami śnieg ze skoczni trzeba było wywozić. Ale zeskok udało się przygotować dobrze. I świetnie, dzięki temu zobaczyliśmy w końcu niezłe zawody. Dopisali też kibice, a co do tego była obawa – w końcu Polacy skaczą w tym sezonie słabo. Wiadomo, Wisła to nie Zakopane, skocznia jest mocno wciśnięta w okoliczne wzgórza, trybuny też są przez to upchnięte, ale jednak było głośno i w miarę wesoło.
W miarę, bo zabrakło najważniejszego – dalekich skoków Polaków. W Szczyrku w środę z pewnością będą skakać jednak… bliżej. Tam zawodników czeka bowiem „przesiadka” na skocznię normalną. Ale kto wie, może to właśnie ona okaże się dla Biało-Czerwonych szczęśliwa?
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj więcej o skokach:
Czytaj więcej o skokach narciarskich: