W połowie grudnia podpisano najwyższy kontrakt w historii światowego sportu. Baseballista Shohei Ohtani za 10 lat gry w ekipie Los Angeles Dodgers ma otrzymać 700 milionów dolarów. Choć jego umowa jest skonstruowana na niecodziennych warunkach, to i tak przebija kontrakty nawet najlepszych koszykarzy świata, którzy o takiej kasie za jeden podpis mogą na razie pomarzyć. Dlaczego tak jest? I czy zawodnicy NBA powinni zarabiać więcej? Porozmawiajmy o salary cap, czyli pułapie płacowym w amerykańskim sporcie.
W świecie sportu w ostatnich dwóch tygodniach właściwie dwukrotnie podpisywano najwyższe kontrakty w historii. Najpierw golfista Jon Rahm przeszedł do profesjonalnej ligi w Arabii Saudyjskiej, LIV Golf, gdzie ma zarobić między 400 a 600 milionów dolarów przez najbliższe cztery lata. A kilka dni później przebił go japoński baseballista.
CZYTAJ TEŻ: SZEJKOWIE KUPUJĄ GOLFA. JON RAHM ZAROBI PÓŁ MILIARDA DOLARÓW
Ohtani tak naprawdę zyskał światową popularność dzięki tej umowie. No bo przyznajcie się: ile meczów amerykańskiej MLB oglądaliście w tym sezonie? No dobra, na pewno w mediach społecznościowych pokazały się wam jakieś rolki z najlepszymi zagraniami z ostatniej kolejki baseballowych zmagań. Nie? I mówicie, że nikt nie wspominał przy was o baseballu w ostatnim miesiącu?
Nie zaglądamy Japończykowi do portfela, ale jest ktoś, kto mógł poczuć się pokrzywdzony informacją o nowym dealu. Chodzi o przedstawicieli pewnej profesjonalnej amerykańskiej ligi sportowej. Jeśliby mierzyć jej popularność liczbą śledzących w mediach społecznościowych, to dorównuje albo przebija wynik piłkarskich gigantów – angielskiej Premier League i hiszpańskiej La Liga. MLB też zostawia oczywiście daleko w tyle i choć w samej Ameryce ustępuje w oglądalności futbolowej NFL, to zdecydowanie dzierży palmę pierwszeństwa biorąc pod uwagę światową publiczność.
Mowa oczywiście o NBA. Jak to niedawno przedstawialiśmy, Ohtani zarobi w ramach nowego kontraktu więcej niż LeBron James w całej dotychczasowej karierze.
CZYTAJ TEŻ: SHOHEI OHTANI. CUDOWNE DZIECKO BASEBALLU, KTÓRE ZAROBI… 700 MILIONÓW DOLARÓW
Oczywiście, porównanie to nie bierze pod uwagę wpływów z umów reklamowych i tego, co obaj sportowcy zarabiają poza boiskiem. A to te pieniądze stanowią przecież większość rocznego przychodu koszykarza Lakers. Niemniej zawodnicy NBA mogą czuć się w tej sytuacji – jakkolwiek to brzmi – niedowartościowani.
Liczba obserwujących oficjalne profile w mln użytkowników (stan na 19.12.2023 r.) | |||
X | |||
NBA | 47 | 84,7 | 45,2 |
NFL | 19 | 28,8 | 34,4 |
MLB | 7,7 | 10,5 | 11,3 |
NHL |
4,8 |
6,3 | 6,9 |
La Liga | 84 | 47,6 | 12,2 |
Premier League | 56 | 71,6 | 42,7 |
Pułap wynagrodzeń
Skąd bierze się taka sytuacja? Nietrudno się domyślić, że nie jest to kwestia braku środków u właścicieli drużyn NBA. Średnia wartość klubu najlepszej ligi koszykarskiej jest wyższa niż zespołów baseballowych, co można zobaczyć w wyliczeniach „Forbesa”. Dla MLB było to w zeszłym sezonie 2,32 miliarda dolarów, a dla NBA aż 3,85. Temu, że kluby z drugiej z tych lig, ostatecznie płacą swoim gwiazdom mniejsze pieniądze, winna jest tu sztuczna ligowa regulacja w postaci tak zwanego salary cap.
Takie rozwiązanie – ze szlachetnych pobudek wyrównywania szans wszystkich drużyn w walce o trofea – stosuje kilka najlepszych amerykańskich lig sportowych. Pułap wynagrodzeń (albo płacowa czapka, jeśli ktoś chciałby tłumaczyć angielski termin dosłownie) określa roczną kwotę, jaką każdy zespół może przeznaczyć na wypłaty dla zawodników.
Przepis funkcjonuje w dwóch wariantach. NFL i NHL stosują hard cap, czyli wersję rygorystyczną. Określony pułap płac jest nieprzekraczalny pod żadnymi warunkami i kluby muszą się temu podporządkować. Inaczej jest w NBA, gdzie istnieje wiele dodatkowych regulacji pozwalających podpisywać kontrakty powyżej progu salary cap.
Pierwsza i najważniejsza zasada to luxury tax, po polsku to po prostu podatek od luksusu. Organizacja, która przekroczy wydatki na zawodników w danym sezonie, płaci daninę do ligowej kasy w określonej wysokości za każdego dolara powyżej progu. Im więcej dany klub wyda pieniędzy powyżej limitu, tym wyższy jest podatek od jednego dolara. Do pięciu milionów wydanych ponad określoną w danym sezonie kwotę trzeba dołożyć jeszcze półtora raza tyle. Przy przekroczeniu o 20 milionów lub więcej płaci się dodatkowo aż 3,75 razy tyle.
Kwoty luxury tax mogą urosnąć do naprawdę dużych rozmiarów. Dla przykładu tegoroczny próg salary cap wynosi 165 294 000 dolarów. Golden State Warriors podpisali jednak umowy na ponad 40 milionów powyżej limitu. Według wyliczeń sportrac.com daje to prawie 191 milionów podatku, czyli w zasadzie do każdego kontraktu dopłacają drugie tyle. Wpływy z podatku od luksusu są dzielone między klubami, które trzymają finansową dyscyplinę. Ma to być właśnie dodatkowy element wyrównywania szans.
Steph Curry (z prawej) i Klay Thompson – dwóch najlepiej opłacanych graczy w ekipie Golden State Warriors. Fot. Newspix
Czy jednak w NBA zawsze trzeba płacić podatek przy przekroczeniu wydatków na zawodników? Nie zawsze. Istnieją specjalne wyjątki, które chronią kluby. Najpopularniejszym jest Mid-Level Exception, dodatkowa zwolniona z podatku kwota do wydania na zawodników. Środki te pozwalają dobrać do składu gracza, nawet gdy zespół osiągnął już pułap wynagrodzeń. Jak to działa? Jeśli organizacja w poprzednich latach utrzymywała wydatki poniżej salary cap, ma do dyspozycji większą kwotę. Wyjątek de facto zwiększa próg dla każdej drużyny, choć ma jeszcze restrykcje dotyczące długości podpisywanych umów.
Są jeszcze inne ułatwienia, jak choćby Rookie Exception, pozwalający podpisać umowę z zawodnikiem wybranym w pierwszej rundzie draftu bez oglądania się na limity, czy Trade Exception stosowany przy wymianach. Albo tak zwane Prawa Birda umożliwiające podpisanie umowy wykraczającej poza salary cap z weteranem drużyny. Wszystkie one wzięte razem dają organizacjom całkiem duże pole do manewru przy podpisywaniu umów.
Jednak czy ingerencja w wolny rynek jest w ogóle uzasadniona i sprawiedliwa?
Kto na tym zarabia?
Pułap wynagrodzeń stanowi pewien paradoks w amerykańskim porządku prawnym. Oto kraj, który w innych sektorach gospodarki bardzo restrykcyjnie przestrzega przepisów antymonopolowych, pozwala na ręczne sterowanie poziomem wynagrodzeń w sporcie. Choćby w 2014 roku firmy IT – Intel, Google, Apple i Adobe – zapłaciły 325 milionów dolarów kary za to, że umówiły się na niepodkupywanie sobie pracowników. Państwo nie zgodziło się na sztuczne ograniczanie wysokości wypłat, choć taka sytuacja zachodzi w wypadku sportowców od wielu lat.
Temat salary cap był już za Oceanem obiektem wielu badań i analiz statystycznych. Jakie są wnioski?
Zwolennicy ograniczenia odwołują się zwykle do jego najważniejszego celu – wyrównania szans. Gdyby nie było limitów, organizacje z dużych miast, o większym potencjale marketingowym i finansowym w łatwy sposób przyciągałyby graczy o najwyższym potencjale sportowym.
Tym, co tak naprawdę sprzedaje NBA – zresztą podobnie jak i inne ligi – jest rywalizacja. To ona jest źródłem emocji i motorem napędowym całego przedsięwzięcia. Im bardziej wyrównana, tym większe wzbudza zainteresowanie całymi rozgrywkami. Choćby w poprzednim sezonie świetne wyniki oglądalności zanotowała zacięta siedmiomeczowa seria play-off między Golden State Warriors i Sacramento Kings. Trzymające w napięciu spotkania drużyn o zbliżonym potencjale generują duży hype. To żadna tajemnica.
W tym kontekście należy zadać pytanie, czy pieniądze rzeczywiście grają? Innymi słowy: jaki jest stosunek kwoty wydanej na graczy do odniesionych zwycięstw? Odpowiedź ekspertów brzmi: “To zależy”. Po pierwsze dyscypliny sportowe różnią się tym, jaki wpływ na ostateczny wynik ma losowość. Po drugie w każdej lidze zespoły rozgrywają inną liczbę meczów.
Statystycznie największe przełożenie wysokości wypłat na zwycięstwa występuje właśnie w NBA. Superteam najdroższych koszykarzy powinien więc zdominować rozgrywki. Amerykanie bronią się więc przed taką sytuacją i przed zabiciem rywalizacji. W odległej historii były już przypadki, kiedy supremacja jednego zespołu doprowadzała do upadku nawet całą ligę. Ostatni taki case to Cleveland Browns i All-America Football Conference. Drużyna z Ohio przez cztery sezony przegrała jedynie trzy mecze i pozbawiony najważniejszego sensu projekt został ostatecznie zamknięty, a drużyny dołączyły do NFL.
Drugi mocny argument za salary cap to finansowa stabilizacja drużyn. Nie ma możliwości, żeby jakaś ekipa zadłużyła się przez podpisanie zbyt wysokich kontraktów zawodników.
Odwrotną sytuację znamy z naszych, mocno dwubiegunowych, europejskich lig piłkarskich, gdzie rozgrywki są często zdominowane przez hegemonów. Mniejsze zespoły muszą walczyć o przetrwanie. Znamienny jest przykład angielskiej Championship – drugiego stopnia rozgrywkowego – gdzie kluby zadłużają się na potęgę, by powalczyć o awans do Premier League. Media informowały na wiosnę, że średnie straty operacyjne zespołów na zapleczu najlepszych angielskich rozgrywek wynosiły 476 tysięcy funtów tygodniowo.
Amerykanie chwalą się z kolei, że od czasu Dallas Texans w 1952 roku w ich kraju nie upadła żadna organizacja sportowa. Fakt ten ma istotne znaczenie marketingowe i pozwala zespołom na budowanie stałej bazy kibiców. Fani mogą przywiązać się do konkretnych marek i mieć gwarancję, że są to długofalowe projekty (choć zdarzały się przypadki zmiany nazwy i siedziby organizacji – w NBA przeżyli to na przykład fani Seattle SuperSonics, gdy ekipa ta w 2008 roku została przeniesiona do Oklahoma City i przemianowana na Thunder).
Ray Allen w barwach SuperSonics. Fot. Newspix
Argumentu o stabilizacji używają jednak również przeciwnicy pułapu wynagrodzeń. Ich zdaniem możliwość spokojnego zarządzania drużyną, bez widma spadku czy bankructwa może uśpić ducha rywalizacji i osłabić nastawienie na wygrywanie w każdym kolejnym sezonie.
Główną wadą salary cap ma być jednak niesprawiedliwość. Limit wynagrodzeń sprawia, że zawodnicy nigdy nie będą mieli udziału w zyskach ligi, odpowiadającego ich wkładowi. Gracze NBA próbowali upominać się o większy kawałek tortu, gdy negocjowali z ligą umowy zbiorowe. Skutkowało to lockoutem, czyli zawieszeniem rozgrywek. Koszykarze ponosili w tym okresie spore straty. Przez czas, gdy nie pracowali, nie otrzymywali wynagrodzenia. To ostatecznie zmuszało ich do przyjęcia propozycji ligi i rezygnacji z postulatów.
Kto zarabia na ograniczeniu wysokości wynagrodzeń? W tym sezonie dziesięć zespołów NBA zapłaci podatek od luksusu. Skrajny, opisywany wyżej przypadek Warriors świadczy o tym, że ich właścicielom musi opłacać się podwójne płacenie za kontrakty. Nietrudno się więc domyślić, że zyski muszą im to z nawiązką rekompensować. Czemu ta podwójna kwota nie miałaby trafić do zawodników, którzy napędzają tę machinę?
Wartość klubów NBA rośnie w bardzo szybkim tempie. Ich właściciele w negocjacjach i przy wyliczeniach salary cap powołują się na przychody oraz koszty, jakie ponoszą w związku z prowadzeniem biznesu. Nie biorą jednak pod uwagę, że wzrost wartości ich organizacji mógłby z powodzeniem bilansować część strat.
Ostatecznie to wszystko stawia ich w lepszej pozycji względem zawodników. Kariera sportowca trwa przecież tylko kilkanaście lat, podczas gdy właściciele klubów nie mają takiego ograniczenia w czerpaniu zysków z gry swoich zespołów.
Wywrócenie stolika
Ohtani podpisał swój rekordowy kontrakt, bo w lidze MLB nie ma salary cap. W baseballu funkcjonuje jedynie podatek od luksusu, który nie robi wrażenia na bogatych właścicielach największych zespołów. Ze wszystkich największych rozgrywek sportowych w USA, akurat w baseballu losowość jest największa. Oznacza to, że pieniądze wydane tam na zawodników, mają najmniejsze przełożenie na odniesione zwycięstwa. W MLB, w przeciwieństwie do NBA, narzucenie pułapu wynagrodzeń nie dałoby wielkiego efektu.
Jak zadziałałoby jednak wywrócenie stolika w koszykarskiej lidze?
Na YouTubie można obejrzeć symulację w NBA2K w trybie MyNBA Eras, gdy gracze wyłączyli salary cap oraz ograniczenia transferowe i pozwolili komputerowi rozegrać kilkadziesiąt sezonów. Efekt? Najlepsi koszykarze, których znamy z historii ligi, i tak dominowali. Tytuły zdobywali w zasadzie ci sami zawodnicy, którzy cieszyli się z mistrzostw w prawdziwej NBA, tyle że teraz robili to dla losowo przydzielonych przez komputer drużyn. Potwierdzałoby to powszechną prawdę, że pieniądze wydane na skład, dają w koszykówce zwycięstwa.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Obecnie topowe amerykańskie rozgrywki opierają się na pewnym stabilnym modelu, który ma zapewnić ekipom równe szanse oraz promować rywalizację i nieprzewidywalność. To faktycznie działa. W ostatnich pięciu sezonach było pięciu różnych mistrzów.
Na drugim biegunie czai się inny pomysł – zniesienie wszelkich restrykcji: w kwestii wynagrodzeń, transferów, a nawet loterii draftu, gdzie każda drużyna mogłaby wylosować pierwszy numer. Pewnie nigdy się jednak nie dowiemy, jak skończyłby się taki eksperyment.
LeBron James powiedział kilka lat temu, że jeśli jakaś drużyna z Europy zaproponowałaby mu 50 milionów dolarów za sezon, to opuściłby Stany. Wówczas nie było żadnego chętnego albo raczej nie było nikogo, kto dysponowałby taką sumą. Droga do większych zarobków dla koszykarzy w NBA wiedzie przez konkurencję, ale nie wewnątrz najlepszej ligi świata, a poza. Jeśli puścimy wodze fantazji, na horyzoncie za jakiś czas może pojawić się nowy projekt, tak jak arabska LIV Golf, która rzuciła wyzwanie PGA Tour.
Gdyby tak się stało, NBA musiałaby zwiększyć udział zawodników w zyskach.
Na dziś jednak nic takiego się nie zapowiada. Nie jest to może najlepsza informacja dla koszykarzy, ale cieszy na pewno wszystkich, którzy kochają basket spod znaku NBA.
ŁUKASZ POZNAŃSKI
Fot. Newspix.pl
Czytaj więcej o amerykańskim sporcie