Legia mogłaby być twarzą Strefy Schengen, a za jej hymn można by przyjąć utwór „Keine Grenzen” z repertuaru Ich Troje. Ta drużyna bowiem nie ma żadnych granic w przekraczaniu kolejnych etapów żenady, jeśli chodzi o defensywę, a także nie kontroluje nikogo, kto chce wpaść w jej pole karne. Gdyby „Wojskowi” zagrali sparing z Siostrami Urszulankami, też pewnie nie byłoby czystego konta. Legii gola może strzelić każdy. KAŻDY. Więc Stal Mielec załadowała trzy.
Jeszcze na początku sezonu dało się to przyjąć z delikatnym uśmiechem, a, że taka zwariowana ta Legia. Dużo straci, ale więcej strzeli, zatem jej mecze ogląda się przyjemnie. Czy to w Europie – gdzie strzelanina była wręcz gwarantowana – czy w Ekstraklasie, gdzie też potrafiło się dziać, by wspomnieć choćby mecz z Pogonią Szczecin.
Problem polega jednak obecnie na tym, że Legia przestała strzelać, a jak traciła gole, tak traci dalej.
- 0:2 z Jagiellonią.
- 1:2 z Rakowem.
- 0:4 ze Śląskiem.
Dziś 1:3 ze Stalą.
Jeśli dostajesz w łeb cztery razy z rzędu – nie ma mowy o przypadku. Jeśli już, to przypadkiem mogło być zwycięstwo w Lidze Konferencji, niech Bośniacy żałują, że nie potrafili ograć tak słabego zespołu, jakim dzisiaj jest Legia. Bo jak widać – ograć może ją dowolny zespół. Nieważne, czołówka, nie czołówka, grasz teraz z Legią, to wygrywasz.
A przecież wydawało się, że akurat Stal trzeba pokonać. Po pierwsze mielczanie wyglądali w poprzednich spotkaniach bardzo blado, niebezpiecznie zbliżali się do czerwonej strefy, a przyznajmy, że utrzymanie tempa przegrywania beniaminków to nie lada wyzwanie. Po drugie – jeśli spojrzeć na skład Stali, to naprawdę nie jest zespół All-Stars.
Delikatnie mówiąc.
Tymczasem obrona z 39-letnim Leandro długo trzyma zero z tyłu, a odpalony z Rakowa Szkurin wygląda przy legionistach jak Haaland. Co on z nimi robił, rany boskie. Najpierw spokojnie wykorzystał sam na sam z Tobiaszem, potem zmasakrował Burcha w środku pola i zaliczył asystę przy golu Wołkowicza (śliczne trafienie), wszystko spuentował przytomny odegraniem do Hinokio. Wielu by ładowało na ślepo, a on podał Japończykowi patelnię. Wielka klasa, znakomity mecz.
I podkreślmy – niech Legia nie mówi o szczęściu. Niech nie latają screeny ze statystykami, niech nikt nie pierdzieli, że xG było takie, śmakie. W momencie, gdy Stal prowadziła 2:0, miała dwa celne strzały. Legia jeden. No to jakie szczęście, jaki fart? Mielczanie na wygraną po prostu zasłużyli. Jasne, Kochalski musiał się dwa razy zebrać, szczególnie interwencja przy strzale Kramera była fenomenalna, ale dajcie spokój – żadna to kanonada.
W pierwszej części gry warszawiacy ani razu go nie zatrudnili, a w drugiej nie raczyli wepchnąć piłki do bramki, gdy ta turlała się po linii, bo akurat wtedy Kochalski popełnił błąd.
Tak, Legia częściej miała piłkę, tak, prowadziła grę, ale nic z tego nie wynikało. Więc był to po prostu zły mecz „Wojskowych”, toteż nikt nie powinien bredzić o szczęściu i jego braku.
Wygrał zespół lepszy. Z planem i jakością. Tyle. A Legia musi się nad sobą bardzo poważnie zastanowić – cztery porażki z rzędu to przecież kompromitujący wynik. Przy pierwszej czy drugiej przegranej mówiło się „o, jednak nie są tacy mocni”.
Teraz należy się zastanowić, kiedy Legia skłoni nas do zdania „o, nie są tacy słabi”?
Czytaj więcej o Ekstraklasie: