To bardzo abstrakcyjna myśl, ale jeśli kiedyś wylądowalibyśmy w sądzie i na podstawie materiału dowodowego mieli wykazać, że to, co odbyło się dziś w Grodzisku Wielkopolskim o 15:00, jest meczem piłkarskim… Chyba poddalibyśmy to zadanie walkowerem. Czyli zrobilibyśmy to, na co powinny zdecydować się dziś drużyny Warty Poznań i Cracovii.
Byłoby przynajmniej honorowo.
Panowie, naprawdę: jeśli wam się nie chce, to nie musicie rozgrywać meczów, absolutnie nic się nie stanie. Pokażcie jaja i zejdźcie z boiska. Nie męczcie nas swoimi nędznymi wypocinami. Nie mielibyśmy wam za złe, gdybyście w przerwie pomiędzy połowami zabarykadowali się w swoich szatniach i siedzieli tam do końca dnia.
Wskazówka przyszłość: gdyby któraś z osób przebywających na boisku (nie mówmy o piłkarzach, bo słowa „piłkarz” też moglibyśmy nie obronić) zeszła dziś z boiska z wyrazem twarzy pt. „nie mam zamiaru się dłużej kompromitować”, zyskałby naszą wielką sympatię i jakoś uratowałby to coś, co niektórzy pochopnie będą nazywać meczem. Może nawet poszliby za nią inni. Dobrze by było.
Jeszcze w pierwszej połowie myśleliśmy, że to może przez pogodę. Gdzieś w dziesiątej minucie intensywnie się rozpadało, w dwudziestej przestało. I choć deszcz zacinał ledwie dziesięć minut, to piłka miejscami hamowała na boisku, a ludzie przebywający na boisku zachowywali się tak, jakby nigdy wcześniej nie kopali futbolówki. Przerażająca była skala błędów technicznych. Niektórzy nawet nie udawali, że coś potrafią: kopali albo przed siebie, albo po autach.
Jak Szmyt dostał piłkę w polu karnym, to odskoczyła mu na kilka metrów. Jak Makuch próbował strzelać, to omal nie wybił Szymonowiczowi kolejnego zęba i to w tak tajemniczy sposób, że obrońca zwijał się po murawie trzymając się za brzuch. Makuch miał na nodze jedyną akcję bramkową podczas imprezy masowej w Grodzisku, ale w doliczonym czasie gry huknął w poprzeczkę. Warta wspomnienia jest też jego szalona próba z pierwszej odsłony, gdy jechał na wślizgu do dośrodkowania i nie trafił w piłkę, ale nadział się na nią swoją ręką.
Najbardziej podobał nam jednak Atanasov. Patrząc na jego popisy czuliśmy, że w sumie też dalibyśmy sobie radę na tym poziomie, bo czemu nie? Macedończyk z Północy miał dobrą taktykę: bojkotował dziś podania, zamiast tego kopał piłkę w bliżej nieokreślone miejsce. A gdy stracił futbolówkę we własnym polu karnym, to uznał, że się przewróci. Jarosław Przybył dał się nabrać, kierując się prawdopodobnie tym, że czegoś tak głupiego nawet w Ekstraklasie się nie wymyśla. A jednak.
Chłopaki w zielonych koszulkach oddali trzy strzały (zero celnych), ci w biało-czerwonych pasach próbowali aż dziewięciokrotnie (z czego raz w bramkę!!!). Niesamowita to była akcja. Grobelny wyglądał dziś, jakby był gotowy na przyjęcie kilku sztuk (niepewny przy dośrodkowaniach i słaby przy wykopach), ale nawet on nie miał żadnych problemów z piłką, która leciała w jego kierunku (zauważcie, że celowo nie pisaliśmy nic o żadnym strzale).
Dał radę Stavropoulos (dwie istotne interwencje) i to jego wybieramy MVP zgromadzenia w Grodzisku Wielkopolskim, wystawiając mu zarazem jedyną ocenę powyżej wyjściowej. Z każdym kolejnym słowem czujemy się jak w podstawówce na wypracowaniu z polskiego, gdy nie siadł nam temat. Piszemy, bo coś trzeba, ale czy ma to jakiś sens? Niekoniecznie.
Po prostu zapomnijmy, że w sobotę o 15:00 coś się wydarzyło.
WIĘCEJ O POLSKIEJ PIŁCE:
- Czy Kerk będzie gwiazdą Ekstraklasy?
- Ach, gdyby Legia miała obronę Rakowa, a Raków atak Legii…
- Trela: Cmentarzysko trenerów. Dlaczego Wisła Kraków jest żywiołem nie do okiełznania
screen: C+