W 170-tysięcznym mieście znajduje się klub, na którego mecze potrafi przyjść 23 tysiące kibiców. Zaangażowanych, wielopokoleniowych, pamiętających ogromne sukcesy Górnika Zabrze. To kibice są grupą społeczną, na której najłatwiej wygrać wybory samorządowe.
Górnik Zabrze jest od 2011 roku miejskim klubem. Jego strata z ostatnich lat wynosi 133 miliony złotych. Dlaczego miasto utrzymuje klub, który jest nierentowny?
Górnik Zabrze jest trawiony przez notoryczne problemy finansowe. W 2014 roku jego prezes apelował o ogłoszenie upadłości. Prezydent Zabrza stwierdziła, że nie pozwoli Górnikowi upaść. Sytuacji miejskiego klubu nie uratowały nawet dwa spektakularne zastrzyki gotówki – na 35 milionów w 2015 roku i 32 miliony w 2017. Do czego prowadzi to radosne zarządzanie?
Górnikiem Zabrze rządzi jednoosobowo Małgorzata Mańka-Szulik. Kolejni prezesi przejmują przechodnią rolę marionetki, którą steruje ratusz. Prezydent Zabrza decyduje nawet o transferach, na których się nie zna. Czy toksyczna miłość magistratu do klubu jest źródłem jego problemów?
Małgorzata Mańka-Szulik od lat obiecuje budowę czwartej trybuny, tworząc wrażenie, że tylko ona może dokończyć budowę stadionu Górnika. Budowa od kilku lat stoi w miejscu. Dlaczego najgłośniej mówi o niej tuż przed wyborami, a później temat ucicha?
Czy Górnik Zabrze służy Małgorzacie Mańce-Szulik do wygrywania wyborów? Zapraszamy na tekst, w którym opowiadamy o długiej historii mariażu miasta z klubem, apodyktyczności prezydent miasta, losach prezesów-pacynek, bajzlu przy budowie stadionu, transferach, o których decydują lokalni politycy i etatach, które trafiają do osób związanych z najważniejszą osobą w Zabrzu.
Małgorzata Mańka-Szulik i Górnik Zabrze. Jak prezydent rządzi klubem?
Zwolnienie Jana Urbana soczewkowo obrazuje problem Górnika Zabrze. Klubu, w którym wpływy górują nad merytoryką. Miejsca, gdzie nie rozlicza się pracowników z pracy, a z nastrojów wokół klubu. Organizacji, która nie zmienia sposobu działania. Zmienia ludzi. Poświęca ich. Rzuca na pożarcie.
O kulisach pożegnania się z Urbanem pisał Łukasz Olkowicz z „Przeglądu Sportowego”. Arkadiusz Szymanek, prezes Górnika, chciał zwolnić trenera. Słusznie czy nie – jako prezes miał do tego prawo. Dlaczego? W największym skrócie: obaj panowie mieli inną wizję dotyczącą transferów (na przykład Urban nakazał, by każdy piłkarz przed przyjściem był oglądany na żywo, co spowolniło zimowe okno). Szymanek zyskał akceptację w mieście na pożegnanie Urbana i zakomunikował mu o swojej decyzji. Trener ustalił warunki odejścia – miał dostać trzymiesięczną odprawę. Szymanek z kolei skupił się na znalezieniu nowego szkoleniowca i był już po słowie z Michalem Gasparikiem – byłym piłkarzem Górnika, obecnie szkoleniowcem Spartaka Trnava.
Podczas swojej następnej wizyty w ratuszu Szymanek usłyszał, że Jan Urban jednak zostaje.
Za wszystkie decyzje personalne w Górniku Zabrze odpowiada Małgorzata Mańka-Szulik, która wychodzi z założenia, że skoro łoży pieniądze (podatników) na klub, to musi mieć nad nim pełną kontrolę. Mimo że cała operacja „odejście Urbana” była już praktycznie zrealizowana, prezydent Zabrza uznała, że zmienia decyzję. Gdyby Szymanek zgodził się na ten układ, straciłby jakikolwiek autorytet. Przecież dopiero co wyrzucił Urbana z klubu. Choć wielu przed nim godziło się na podobne układy, prezes Górnika złożył rezygnację. Poczuł się oszukany. Nie wyobrażał sobie, by „rządzić” dalej klubem z łatką marionetki.
Mańka-Szulik musiała dokonać wyboru: albo zostawia Urbana, albo zostawia Szymanka. Wiele wskazywało na to, że postawi na trenera, który wyjechał na urlop i rozglądał się za piłkarzami, wiedząc, że nic w Zabrzu nie znaczy więcej niż poparcie magistratu. W międzyczasie Lukas Podolski dał do zrozumienia, że popiera w tym konflikcie prezesa.
Skoro Podolski, to Torcida.
Skoro Torcida, to też Mańka-Szulik.
O tych zależnościach jeszcze wam opowiemy. Mańka-Szulik wybierała pomiędzy dwoma osobami, ale w rzeczywistości był to wybór „Szymanek, Torcida i Podolski” czy „Urban, za którym nie stoi nikt”. Po powrocie z urlopu, pomiędzy jednym treningiem a drugim, trener został zwolniony. Poinformował go o tym zarząd. Zapytana o tę historię Mańka-Szulik powiedziała oczywiście, że to nie jej decyzja, bo jej zdaniem o Górniku decyduje prezes.
To tylko wierzchołek góry lodowej.
Rozrzutny Allianz i długi. Misje ratunkowe numer jeden i dwa
Małgorzata Mańka-Szulik piastuje właśnie czwartą kadencję w roli prezydenta Zabrza. Rządzi nim od 2006 roku. Już szesnaście lat. Wcześniej była nauczycielem matematyki i dyrektorem liceum artystycznego. Przejmowała miasto będące w fatalnej kondycji – w czasach, gdy zamykano kopalnie. Jeszcze w 2000 roku w Zabrzu panowało największe bezrobocie na Śląsku – jego stopa wynosiła aż 25%. Jej poprzednik, Jerzy Gołubowicz, został skazany na 25 lat więzienia za zabójstwo. Mańka-Szulik nie była powiązana z wielką polityką. Do wyborów wystartowała z ramienia lokalnego stowarzyszenia „Skuteczni dla Zabrza”. Pierwsze wybory wygrała w drugiej turze stosunkiem 192 głosów. Drugie już z miażdżącą przewagą, zgarniając poparcie na poziomie 75%.
Nazywa się ją „Carycą z Zabrza”. Dała temu miastu powiew świeżości. W miejsce zamykanych kopalni powstawały postindustrialne miejsca turystyczne. Sama szczyci się tym, że majątek gminy wzrósł w ciągu dekady z 900 milionów do 3,5 miliardów – między innymi dzięki wsparciu Unii Europejskiej. Zręcznie pomija fakt, że gwałtownie, rok po roku, rośnie też zadłużenie. Na koniec 2021 wynosiło ono 740 milionów. Niedługo zobowiązania miasta mogą zacząć przekraczać jego roczny budżet. Mańka-Szulik mówi, że chce stawiać na naukę, medycynę, kulturę, sport i turystykę poprzemysłową. Z tego ma być kojarzone miasto.
Historycznie i współcześnie Zabrze bez dwóch zdań kojarzone jest lokalnym Górnikiem.
To wciąż jedna z największych marek w polskiej piłce. Nawet mimo faktu, że po ostatnie z czternastu mistrzostw Polski sięgnął w latach 80., a w XXI wieku ani razu nie znalazł się nawet na podium. Wraz z kryzysem kopalnianym nastał trwający do dziś kryzys sportowy. Od połowy lat 90. Górnik jest drużyną, która zwykle jest w elicie i zwykle nie walczy o nic konkretnego. Trwa. Kibice mogą pocieszać się tym, że inne śląskie legendy – jak Ruch Chorzów czy Polonia Bytom – spektakularnie podupadły. Górnik zawsze trzymał się na powierzchni.
Gdy Mańka-Szulik wygrała pierwsze wybory, w sprawy Górnika nie musiała się angażować. Ten był w rękach prywatnych. Niedługo przed rozpoczęciem jej kadencji, z rządzenia klubem zrezygnował Marek Koźmiński, który oddał swoje akcje firmie Polind SA, od której je zresztą nabył. W 2007 roku Górnik – tkwiąc w kryzysie finansowym – został przejęty przez miasto. Na chwilę. Mańka-Szulik wspomina, że wtedy, na początku swojego urzędowania, najwięcej czasu musiała poświęcać na Górnika i wszelkiego typu spotkania i rozmowy wokół klubu. Także z piłkarzami, którzy przychodzili do ratusza, by pytać o zaległe pensje. Ale też z potencjalnymi inwestorami, w tym z Allianz, którego sama przekonywała do wejścia w klub.
– Dziś mogę to powiedzieć, ale kiedy jechaliśmy do Allianza ze stosem dokumentów, to drżałam, że nic z tego nie będzie. Taka była wartość tej dokumentacji – wspominała Mańka-Szulik w „Przeglądzie Sportowym”. – Pamiętam słowa Michaela Muellera [ówczesnego wiceprezesa Allianz Polska – przyp. aut.], który powiedział: „To jest jakiś fenomen! Gra fatalna, ale kibiców mnóstwo. Jak to możliwe?”. To właśnie dzięki tamtym tłumom Allianz zaangażował się w klub – dodawała w „Gazecie Wyborczej”.
To wtedy prawdopodobnie też Mańka-Szulik zrozumiała, jak istotny dla Zabrza jest lokalny klub. Allianz wszedł w Górnika w 2007 roku z dużymi ambicjami, świeżo po sezonie, w którym Górnik ledwo utrzymał się przed spadkiem, wyprzedzając Wisłę Płock o dwa punkty. Ubezpieczyciel zapowiedział na starcie w oficjalnym przekazie, że jego celem jest mistrzostwo Polski w 2012 roku, gdy Polska współorganizowała mistrzostwa Europy. Towarzystwo miało powoli przywracać Górnikowi blask, zamiast tego ten spadł z ligi. I nie przez finanse, bo zainwestowano całkiem sporo. Górnik niemalże podwoił swój budżet i był piątym najbogatszym klubem w lidze. O realiach tamtych czasów wiele mówi anegdota o transferze Pawła Strąka, który oczekiwał zarobków w kwocie około 20 tysięcy. Gdy przyjechał na negocjacje, usłyszał, że w kasie nie ma zbyt wiele, więc klub może zaproponować tylko 40 tysięcy. Reprezentujący piłkarza Radosław Osuch przytomnie rzucił: – Piłkarz tej klasy powinien zarabiać 60.
Kontrakt podpisano. Zarabiał 60 koła miesięcznie. Wraz z finansami zaczęły pojawiać się realne ambicje na walkę o czołowe miejsca. W tym celu zatrudniono zresztą uznanego Henryka Kasperczaka. Już po spadku – oglądanego z trybun 22 tysiące widzów, którzy wyszli ze stadionu dopiero godzinę po meczu, nie wierząc w to, co się wydarzyło – w klubie wciąż grało kilku sowicie opłacanych zawodników. Po jednym sezonie Górnik, z Adamem Nawałką na pokładzie, wrócił do najwyższej ligi. Na dłuższą metę Allianz nie opanował finansowego chaosu. Sporo dokładał – czy to bezpośrednio do klubu, czy w pożyczkach. Dług Górnika wynosił wtedy 33 milionów złotych.
Licencja stanęła pod znakiem zapytania. Magistrat musiał uwiarygadniać Górnika przed PZPN-em. W 2011 roku Allianz oddało miastu większościowy pakiet akcji. Na starcie Zabrze dokapitalizowało klub kwotą trzech milionów.
Przejęło klub z jednym celem – znów trzeba było wdrożyć misję ratunkową.
Pustki w kasie. Misja ratunkowa numer trzy i cztery
Choć od tamtych wydarzeń minął już szmat czasu, Mańka-Szulik wciąż notorycznie podkreśla, że to Zabrze uratowało klub. To jej modelowa odpowiedź na wszystkie pytania o kondycję finansową Górnika. Nieważne, jak jest teraz. Nieważne, jak wielkie jest zadłużenie. Ważne, że Górnik został uratowany. Ważne, jak byłoby, gdyby miasto nie pomogło. Miasto, ratusz, magistrat, Mańka-Szulik.
Tak naprawdę – podatnicy.
Dziś w Zabrzu utrzymuje się, że problemy były kiedyś, ale klub wyszedł na prostą i jest już stabilnie. Faktycznie – w Górniku nie ma tzw. długów licencyjnych, które sprawiałyby, że byt klubu w Ekstraklasie byłby zagrożony. Są inne, znacznie większe niż kiedyś, ale ciche, dyskretne, jak to się ładnie mówi wśród finansistów – długoterminowe. Są jak dziura w niezadbanym zębie – jeszcze nie boli, ale kiedyś ząb stanie się nie do odratowania.
W 2014 roku Górnik stanął nad przepaścią, bo trawiły go długi krótkoterminowe, licencyjne. W Zabrzu nie pomyślano o tym, jak sprawić, by Górnik nie generował już zaległości. Pomyślano o tym, jak zamienić długi krótkoterminowe na długoterminowe, by przesunąć problem na osi czasu o kilka centymetrów w prawo. W lipcu 2014 było już dramatycznie. Piłkarze od początku roku nie dostawali pensji, zaległości wobec nich wynosiły 14 milionów złotych, tylko Danchowi i Magierze, grającym od lat, klub zalegał 700 tysięcy. Górnik nie płacił nawet rachunków za prąd, a umowę sponsorską wypowiedziała Kompania Węglowa. Zaległości wobec Urzędu Skarbowego i ZUS wynosiły cztery i pół miliona złotych. Wobec agentów piłkarskich – wchodzących poprzez komorników na konto Górnika – dwa miliony. I kolejne dwie bańki wobec prywatnych inwestorów, którzy pożyczali pieniądze na procent. Górnik był na skraju utraty płynności finansowej, choć w Ekstraklasie trwał – również dlatego, że cała szatnia podpisała ugody na rozłożenie płatności w czasie (dzięki czemu Górnik mógł otrzymać licencje). Zawodnikom obiecano wówczas, że wkrótce przyjdzie nowy sponsor. A ten oczywiście nie przyszedł.
To wtedy z funkcji prezesa zrezygnował Zbigniew Waśkiewicz, który po kilku miesiącach po prostu rzucił papierami. On sam poinformował wówczas, że jedynym ratunkiem dla Górnika jest upadłość układowa, spadek do niższych lig, wyczyszczenie się ze zobowiązań. Miasto miało inny ogląd na tę sytuację.
Waśkiewicz opowiada o tamtych czasach: – Przychodząc do Górnika, byłem przekonany, że jest jakiś potencjał na wyjście z długów. Głębsza analiza i codzienne zarządzanie jednoznacznie pokazywały, że to po prostu bankrut. Ogromne długi, a przychody wręcz minimalne. Stadion miał trzy tysiące miejsc i jedną śmieszną trybunkę, do dnia meczowego trzeba było dokładać, więcej było z tym kłopotów niż pożytku. Sponsorów prywatnych były resztki, tylko jakieś małe lokalne firmy. Górnik znikąd nie czerpał przychodów – tyle, co dał mu Canal+ i co dorzuciło miasto. A koszty były gigantyczne – prawie 27 milionów na rok. Widząc, że to naprawdę nie ma żadnej perspektywy, a jeszcze za plecami było ponad 40 milionów zrolowanego długu, uznałem, że albo trzeba postawić tę spółkę w upadłość i zacząć budować coś od nowa, albo robić to dalej, ale nie ze mną. Nie miało to kompletnie żadnego sensu.
– Dlaczego nie doszło wtedy do upadłości?
– Pani prezydent powiedziała, że Górnik nigdy nie upadnie. W jakimś sensie podziwiam ją za ten upór i walkę o klub. Bo naprawdę – naraża się na mnóstwo krytyki. A ona jednak walczy, spłaca kolejne długi, pokrywa wiele z budżetu miasta. Ale to jest miłość, która nie zmierza w dobrym kierunku. Nie widziałem żadnej wizji kontynuowania tego jako normalny, profesjonalny klub. Z roku na rok Górnik musiał zadłużać. Pani prezydent mówiła, że jeśli znajdę pożyczkodawców, sposób finansowania tego długu, to ona oczywiście da gwarancję miasta. Nie wyobrażała ogłoszenia upadłości też ze względów politycznych i reakcji kibiców. Ja uważałem, że kibice to wyrozumiali ludzie, część tego długu powstała też za czasów Allianz, więc próbowałem przekonywać, że uczciwa rozmowa z nimi spowoduje, że wylądujemy w czwartej lidze, ale za chwilę będziemy znowu w pierwszej i powalczymy o awans. Ale bez długów, bez ciężaru, który do dzisiaj wisi na klubie. Przeczytałem ostatnio, że dziś skumulowana strata wynosi 133 milionów… Gratulacje.
– Zrezygnowałem z dnia na dzień. Pomyślałem sobie, że to nie ma sensu. Miałem przekonanie, że wszyscy w klubie chcą trwać, miasto chce przy nim trwać, więc nie mogłem być tym jedynym, który im to zabierze. Do dzisiaj pani prezydent ma pewnie czkawkę, gdy o mnie usłyszy, ale ja nie traktuję tego jako czegoś strasznego. Wiceprezesi też mieli świadomość, że to jest jazda bez trzymanki. Tyle, że ja miałem jeszcze inną pracę, inne rzeczy do roboty, a oni niekoniecznie, więc chyba dlatego trzymali się Górnika. To była misja samobójcza. Miasto nie było w stanie pokrywać zadłużenia. Sponsorzy nie chcieli wtedy w ogóle rozmawiać z Górnikiem. Wszyscy mówią o wielkim Górniku, ale jakoś nikt wielki nie chce tego wielkiego Górnika wziąć i mu pomóc.
– Do dziś pamiętam konferencję prasową, gdy jeden z dziennikarzy zapytał mnie o upadłość. Dumny i pewny siebie powiedziałem, że na Śląsku płaci się długi. Po trzech miesiącach już nie byłem taki dumny i pewny siebie. Miasto dokładało wtedy do klubu około czterech milionów złotych, co na tamte czasy było dla ratusza ogromną kwotą. Pamiętam sesje rady miasta, które były bardzo gorące, bo niektórzy mocno protestowali. Gdy pieniądze dotarły do klubu, mieliśmy dłużników na jakieś 30 milionów. Siedzę z moimi wiceprezesami i zastanawiamy się: „panowie, co z tym zrobić? Przecież to jest w ogóle niewykonalne. Mamy dać każdemu po dziesięć tysięcy?”. Tu zawodnicy, tu ostrzy wierzyciele, za chwilę okres licencyjny, więc trzeba się wyczyścić… Stawaliśmy na głowie, żeby trochę ułagodzić piłkarzy, trochę dać wierzycielom. Zawodnicy poszli wtedy na skargę do pani prezydent. Usłyszałem od jednego z nich: „prezes, pani prezydent mówiła nam, że dała pieniądze, ale nie wie, co z nimi zrobiłeś”. Chodź, pokażę ci. Pokazałem mu listę wszystkich zobowiązań i powiedziałem, że to misja niewykonalna. Być może ta historia jest taką łagodną wersją tego, jak rządzi pani prezydent. Ja mam co do niej ambiwalentne emocje, bo z jednej strony podziwiam, że wciąż brnie w finansowanie tego klubu, z drugiej strony – to się powinno kiedyś skończyć, bo to nie ma żadnej przyszłości.
Gdy Mańka-Szulik została zapytana o nagłą dymisję Waśkiewicza, brzmiała jak rzecznik kieleckich wodociągów: – Górnik to zawodnicy i wierni kibice, którzy przede wszystkim liczą na dobrą grę piłkarzy. Przypomnę, że zespół po dwóch meczach ma na koncie cztery punkty. Z myślą o kibicach kontynuujemy budowę stadionu. Plan naprawczy jest wdrażany. Zarząd klubu pracuje normalnie – mówiła Mańka-Szulik w „Przeglądzie Sportowym”. Twierdziła także, że wiele klubów ma problemy i to normalny obraz polskiej piłki. – Moja odpowiedź jest prosta: nie sprzedam Górnika. Bo taki klub nie jest na sprzedaż, zbyt mocnymi więzami jest związany z tym miastem, z mieszkańcami – twierdziła w tym samym wywiadzie. W „Dzienniku Zachodnim” z kolei doszukiwała się problemów ze znalezieniem inwestora w powodzi. – Niewielu klubom udało się pozyskać sponsora generalnego, a nam się taka sztuka udała. Gdyby nie powódź i kilka innych spraw, pewnie byłoby inaczej – odpowiedziała na pytanie o nowego inwestora, nawiązując do tego, że wcześniej udało jej się przekonać Allianz. – Wtedy była powódź i katastrofa Smoleńska, które mocno uderzyły w Allianz. Łatwo wymagać i wyciągać rękę, mówiąc „dajcie, ma być” – mówiła w innym z wywiadów.
Górnik Zabrze miał tylko jeden pomysł na wyjście z długów – pakowanie się w kolejne. W 2015 roku sprzedał obligacje za 35 milionów złotych, które musi wykupić do 2028 roku za 48 milionów złotych. Taka operacja nie byłaby możliwa, gdyby nie gwarancje miasta. Nikt poważny nie kupiłby obligacji od Górnika, bo istniało zbyt duże ryzyko, że klub po prostu upadnie i pieniądze przepadną. Gwarancja miasta sprawia, że nawet jeśli obligacji nie będzie w stanie wykupić Górnik, to zrobi to ratusz. Klub co roku przeznacza na spłatę obligacji cztery miliony złotych, cztery miliony złotych są też co roku zabezpieczone w budżecie miasta. Obsługa tego długu, czyli de facto odsetki od obligacji, wynoszą go w dwunastoletniej perspektywie 13 milionów złotych. Jedna decyzja rady miasta sprawiła, że problem nagle zniknął. Przynajmniej ten bieżący. Dzięki temu ruchowi spłacono wszystkich piłkarzy, wszystkich trenerów, wszystkie bieżące zaległości. Na chwilę zapanowała normalność.
– To był mój pomysł. I też Zbyszka Waśkiewicza. Tak się robi. Jeśli mieliśmy zadłużenie krótkoterminowe, to trzeba było je zamienić na długoterminowe. Rolowanie długu jest rzeczą absolutnie normalną. Przy takiej operacji najważniejsze jest jednak wdrożenie innego planu finansowego, takiego, który pozwoli zarabiać na bieżąco. W innym przypadku to nie ma sensu, bo za chwilę będziemy mieli kolejne długi i kolejne obligacje. Efekty będą jakie będą. Raczej opłakane. Ja nie widzę światełka w tunelu, bo nikt Górnikowi tego nie umorzy. Jeśli to jest dług wobec miasta, to umorzenie tego długu przez miasto będzie się wiązało z odpowiedzialnością dla urzędników miejskich. Tam trwa radosna twórczość finansowa – opowiada Łukasz Mazur, były prezes Górnika.
Emisja obligacji miałaby sens, gdyby dzięki tym pieniądzom Górnik stworzył model biznesowy, w którym jest w stanie na siebie zarabiać. A przynajmniej nie przynosić strat. Potężny zastrzyk gotówki, spłacany aż do 2028 roku, dał Górnikowi spokój na… dwa lata. W 2017 roku, już po spadku z ligi, trzeba było po raz kolejny rozejrzeć się za równie potężnym wsparciem finansowym.
Górnik podpisał wtedy umowę z nieznaną firmą Dekada z Piaseczna (5 tysięcy kapitału zakładowego) o dokapitalizowanie klubu w kwocie 32 miliony złotych. Innymi słowy – sprzedał jej swoje udziały, w zamian za to otrzymał błyskawicznie potężny zastrzyk gotówki, a następnie miasto odkupiło od Dekady akcje klubu. Koszt tej operacji to 14 milionów złotych, bo miasto zobowiązało się, że za odkupienie swoich akcji zapłaci do 2031 roku 46 milionów złotych. Górnik próbował utrzymać tę operację w tajemnicy. Nigdzie się nią nie pochwalił, a światło dzienne ujrzała dopiero w momencie, gdy do internetu wyciekły dokumenty z Krajowego Rejestru Sądowego.
Górnik Zabrze tłumaczył tę transakcję w oświadczeniu:
W dniu 13 lutego 2017 roku Uchwałą nr XXXVII/406/17 Rady Miasta Zabrze w sprawie zmiany wieloletniej prognozy finansowej miasta Zabrze, postanowiono wyrazić zgodę na nabycie akcji spółki Górnik Zabrze o łącznej wartości 32 000 000,00 (słownie: trzydzieści dwa miliony złotych) powiększonej o koszty obsługi zakupu.
Dokapitalizowanie spółki zostało przeprowadzone z wykorzystaniem instrumentu finansowego buy-sell back. Jest to rodzaj transakcji polegającej na zakupie przez klienta instytucji finansowej wyemitowanych papierów wartościowych z jednoczesnym ustaleniem ich odkupu w przyszłości przez emitenta. Datę oraz cenę odkupu klienci ustalają z emitentem już w chwili zakupu papierów, dzięki czemu są to transakcje bezpieczne.
– Tak też stało się w przypadku umowy inwestycyjnej z firmą Dekada Inwestycje Sp. z o.o., która dzięki umowie z bankiem pozyskała środki na dokapitalizowanie spółki – wyjaśnia prezes Górnika, Bartosz Sarnowski – Umowa była od początku należycie zabezpieczona i zobowiązywała Dekadę do zbycia akcji wyłącznie na rzecz Miasta Zabrze, niezwłocznie po rejestracji podwyższenia kapitału w Krajowym Rejestrze Sądowym, co miało miejsce. Zaznaczyć należy, że Dekada Inwestycje Sp. z o.o. po przejęciu akcji Górnika Zabrze S.S.A. nie posiadała praw korporacyjnych, co oznacza, że nie miała praw do m.in. zwoływania i uczestniczenia w Walnym Zgromadzeniu Akcjonariuszy oraz zaskarżania uchwał.
Ówczesny prezes, Bartosz Sarnowski, mówił w rozmowie na Weszło: – Te pieniądze uratowały klub! W konsekwencji tego Górnik dostał licencję, spłacił stare zobowiązania i dostał zastrzyk pieniędzy pozwalający spokojnie funkcjonować. Oczywiście klub ma przychody z innych źródeł, natomiast potrzebowaliśmy tych pieniędzy, by móc „wyprostować” finansową sytuację Górnika. Przecież w chwili pojawienia się informacji o podwyższeniu kapitału raczej wszyscy odbierali je bardzo pozytywnie. Tym bardziej, że faktycznie sportowo i w kwestii zarządzania klubem wykonano kawał dobrej roboty. Górnik w tym momencie nie ma zaległości płacowych, co w ekstraklasie nie jest niestety standardem.
Starając się o podniesienie kapitału, na które zgodę musiała wyrazić rada miasta, Górnik zaprezentował prognozę finansową, z której wynikało, że klub zaraz zacznie na siebie zarabiać. Prognoza zawierała jednak jeden warunek – awans do Ekstraklasy. Górnik w końcu awansował, ale w momencie przedstawiania tego planu miał osiem punktów starty do miejsca premiowanego grą w Ekstraklasie. Opieranie prognozy na szarży, na którą nawet Paweł Mogielnicki dawał 1% szans, było… dość ryzykowne.
Reasumując – Górnik miał dwa pomysły na wyjście z kłopotów. Otrzymanie 35 milionów złotych, by do 2028 roku oddać 42 miliony oraz otrzymanie 32 milionów złotych, by do 2031 roku oddać 46 miliony. Miasto dokapitalizowało klub, poprzez wykup akcji, także w latach 2018 – 2020 (12 955 000 mln zł), 2021 (4 450 600 zł) i 2022 (4 035 300 zł).
Od momentu powrotu do Ekstraklasy Górnik wciąż generuje ogromne starty:
- Rok 2021: strata 10 482 298,97 zł,
- Rok 2020: strata 7 165 738,78 zł,
- Rok 2019: zysk 1 248 110,87 zł,
- Rok 2018: zysk 3 515 016,17 zł,
- Rok 2017: strata 13 150 349,90 zł.
Zysk jest tylko pozorny, bo miasto przeznacza na Górnika około czterech milionów złotych rocznie. Zsumowana strata z ostatnich lat wynosi według oficjalnych dokumentów 132 miliony złotych. Przez kilkanaście lat rządzenia miastem przepalono ogromne pieniądze. Zadłużenie stale rośnie i nie istnieje scenariusz, w którym kiedyś nie dopadnie ono Górnika.
Ale może do upadku klubu przyłoży rękę już inna władza?
*
Górnik został zapędzony w kozi róg. Z jednej strony – na garnuszku miasta to nie jest i prawdopodobnie nigdy nie będzie rentowny biznes. Z drugiej – skala zadłużenia sprawia, że klub stał się w zasadzie niesprzedawalny.
– Górnik na dzień dzisiejszy ma jakieś 140 milionów zadłużenia. Każdy audytor, ktokolwiek kto uczciwie zajrzy w księgi Górnika, stwierdzi, że ta spółka jest tak naprawdę w upadłości. Gratuluję odwagi obecnemu zarządowi, który radośnie twierdzi, że nie widzi zagrożenia dla działalności Górnika. Jest 140 milionów straty. Tylko w zeszłym roku – 10. Poprzedni rok – 7. Nie ma w kadrze zawodników, których można za chwilę sprzedać. Obiecujących jak Wiśniewski puszcza się za darmo. Nie ma tam planu. Jest zarząd, który robi to, co pani prezydent każe. Jestem zdumiony brawurową odwagą tych zarządów. Jeśli mamy przychody na poziomie 20 milionów, potężną stratę, zadłużenie całościowe, to nie wiem… To kreatywna księgowość? Ona chyba nie daje rady. Nie wiem, kto twierdzi, że jest OK – uważa Łukasz Mazur.
– Przez lata pojawiali się inwestorzy, którzy chcieli kupić Górnika. Na przykład właściciel jednego bukmachera. Dziś nikt Górnika nie kupi, bo przy tym zadłużeniu ten klub nie jest tyle wart. Na dzień dobry trzeba wpłacić 80 czy 100 milionów i jeszcze utrzymać drużynę. Nikt tyle nie włoży. Stadion jest niekompletny, umowa ze spółką „Stadion w Zabrzu” jest przedziwna. Nikt nie wie, jak ona wygląda. Była ostatnio w Zabrzu afera, próbowano w ramach informacji publicznej dowiedzieć się czegoś na temat wydatków i kosztów spółki „Stadion w Zabrzu”. Są jednak w tych sprawach dość oporni. A przede wszystkim miasto nie chce sprzedać Górnika, bo – jak wszędzie – to świetny sposób na to, żeby włożyć X ludzi do określonej spółki, wyciągać pieniądze i dobrze z tego żyć – dodaje Mazur.
Marek Krupa, zastępca prezesa stowarzyszenia „Socios Górnik”:
– Mam informacje od ludzi, którzy kiedyś byli zainteresowani przejęciem Górnika. Jednym z ich pytań było: przejmą Górnika, ale chcieliby zarabiać na tym stadionie, żeby można było w ten sposób inwestować w klub. Okazuje się, że niestety nie mogą, bo na stadionie ma zarabiać spółka „Stadion w Zabrzu”. No dobrze, to my przejmiemy klub i co, mamy wykładać własne pieniądze, a nie mamy ze stadionu przychodów i nawet catering na meczach to zysk w większości spółki „Stadion w Zabrzu”? Ci ludzie odbijają się od ściany. Nie wiem, czy w tej sytuacji ktoś na poważnie byłby zainteresowany przejęciem tego klubu. A czy miasto samo chce sprzedać? Też bardzo w to wątpię. Klub to narzędzie polityczne.
– Jako Socios robiliśmy kiedyś badania. Dawniej wielu mieszkańców utożsamiało się z Górnikiem. Teraz na mieście coraz więcej jest komentarzy, że przez ten pieprzony Górnik nie ma dróg, tego, owego. Górnik jest postrzegany przez wielu jako zło, jako powód niedostatków w mieście. Zamiłowanie do Górnika utrzymuje się w ościennych miejscowościach, a mieszkańcy samego Zabrza się wykruszają.
Zbigniew Waśkiewicz opowiada:
– Gdy szukałem pieniędzy, skontaktowałem się z menedżerami z Cypru, prawnikami, biznesmenami, którzy inwestują w piłkę. Pośredniczył między nami mój kolega z Grecji. Przyjechali, porozmawialiśmy, wypiliśmy wino. Wzięli dokumentację pokazującą stan finansów i na drugi dzień zadzwonili: „zawsze możesz nas odwiedzić, wpaść na wino, ale nie chcemy tego klubu”. Każdy prywatny właściciel, który widzi stan takiego klubu, woli wziąć Wieczystą czy coś innego i wyciągnąć ją z dna do góry niż na starcie płacić kilkadziesiąt milionów czyichś długów, nie mając gwarancji, że to się uda. W ciągu ostatnich dwóch lat przybyło 17 milionów długów. To dziwne. Chyba niczego się w tym klubie nie uczą. Znam wiele klubów, które przycięły koszty tak, że czasem spadły z Ekstraklasy, ale przynajmniej nie mają długów. Coś jest nie tak. Każdy ekonomista stwierdzi, że skoro długi cały czas rosną przez lata, to ktoś tu chyba popełnia błąd – pytanie czy umyślnie czy z braku kompetencji.
– Miasto Zabrze walczyło o to, by finansować klub, ale to po prostu było niewykonalne. Dzisiaj też mi się wydaje, że z roku na rok staje się to coraz trudniejsze. Inne bogate miasta jak Wrocław mogą sobie na to pozwolić, ale Zabrze chyba nie jest aż takim bogatym miastem. Wciąż uważam, że Górnika nie da się uratować zwykłą drogą, jeśli nie znajdzie się ktoś, kto wysypie worek pieniędzy i pokryje te wszystkie długi.
Prezesi Górnika. Marionetki w rękach Mańki-Szulik
– Górnik jest chyba jedynym klubem na świecie, gdzie jest większa rotacja na stołku prezesa niż na stołku trenerskim – gorzko żartuje Łukasz Mazur. Od kiedy Górnik został przejęty przez miasto, nie zaznał stabilizacji na kierowniczym stanowisku. Lista prezesów wygląda następująco:
- Tomasz Młynarczyk (2011) – 216 dni,
- Artur Jankowski (2011-14) – 848 dni,
- Zbigniew Waśkiewicz (2014) – 144 dni,
- wakat (2014-15) – 397 dni,
- Marek Pałus (2015-16) – 286 dni,
- Bartosz Sarnowski (2016-19) – 1118 dni,
- wakat (2019-20) – 222 dni,
- Dariusz Czernik (2020-21) – 581 dni,
- wakat – (2021-22) – 153 dni,
- Arkadiusz Szymanek – od 31 stycznia 2022.
Trzech prezesów nie przetrwało nawet roku. Trzecim najdłużej urzędującym szefem jest wakat. To istne tornado, które świadczy o tym, że prezesi…
a) są źle wybierani (co idzie na konto osoby, która ich wybiera – Małgorzaty Mańki-Szulik),
b) są zbyt szybko zwalniani (co idzie na konto osoby, która ich recenzuje – Małgorzaty Mańki-Szulik),
c) z jakichś powodów sami rezygnują z pracy (co nie musi, ale może iść na konto osoby, która jest ich przełożonym – Małgorzaty Mańki-Szulik).
Każdy prezes to inna historia. Wiele z nich ma jednak wspólne mianowniki. Omówmy je po kolei.
Gdy miasto przejmowało klub od Allianz, towarzystwo musiało zwolnić Łukasza Mazura. Taki był wymóg prezydent Mańki-Szulik, która oczekiwała osoby ze swojego rozdania. Stery w klubie objął Tomasz Młynarczyk. Wdrażał plan naprawczy i walczył o licencję. Oficjalnie odszedł sam, bo nie potrafił połączyć pracy w Górniku z praktyką prawniczą. W Zabrzu mówiło się o tym, że nie układała się jego współpraca z Adamem Nawałką, który – chyba jako jedyna osoba w ostatniej historii Górnika – była darzona przez panią prezydent bezgranicznym zaufaniem. Nawałka bezceremonialnie zjechał go raz przy piłkarzach. W Zabrzu pojawiały się przecieki, że trener może stracić pracę. Adam Nawałka został zaproszony do ratusza, by przedstawić pomysł na wyjście z dołka. Po spotkaniu zainteresowani usłyszeli od pani prezydent, że Nawałka pracuje dalej.
Po piętnastu dniach od spotkania Młynarczyk nie był już prezesem Górnika.
Przy Górniku kręci się jednak do dziś. I to dosłownie, bo ma na stadionie własną kancelarię. Obecnie jest prezesem zarządu fundacji, która prowadzi akademię Górnika i zasiada w radzie nadzorczej. Dwa razy pełnił obowiązki prezesa, gdy na stanowisku był wakat. – Zawsze jest ratownikiem. Ja nawet nie wiem, jaki ma głos, bo chyba dwa razy w życiu słyszałem, żeby się odezwał. Pasuje do pani prezydent – mówi nam jeden z byłych pracowników klubu.
W jego miejsce przyszedł Artur Jankowski, który wcześniej działał w futsalu. Zrezygnował sam. Jak sam tłumaczył, zrobił to, bo chciał kandydować na członka zarządu Ekstraklasy. Jeszcze za jego rządów, w klubie (a konkretnie – w radzie nadzorczej) pojawił się Zbigniew Waśkiewicz, szykowany na jego miejsce. Jankowskiego przeniesiono z kolei do rady nadzorczej. Jankowski pracował długo, w przeciwieństwie do swojego następcy, który po kilku miesiącach rzucił papierami.
Gdy Waśkiewicz – pracujący wcześniej z kolei przy biathlonie – zapoznał się z sytuacją finansową klubu, doradzał Górnikowi ogłoszenie upadłości. Klub w poprzednich latach rozpaczliwie walczył o licencje. Miał ogromne zaległości wobec piłkarzy, którzy stale gościli w ratuszu, by walczyć o swoje. Waśkiewicz publicznie powiedział, że sytuacja klubu jest katastrofalna.
Krzysztof Lewandowski, wiceprezydent miasta, odpowiadał na jego ocenę sytuacji: – Zarząd jest od tego, żeby pewne sygnały łagodzić, a nie dramatyzować.
Mańka-Szulik mówiła z kolei, że „sytuacja finansowa klubu wpisuje się w sytuację wielu innych w ekstraklasie”.
– Zrezygnowałem z dnia na dzień. Pomyślałem sobie, że to nie ma sensu. Miałem przekonanie, że wszyscy w klubie chcą trwać, miasto chce przy nim trwać, więc nie mogłem być tym jedynym, który im to zabierze – mówi nam Waśkiewicz. Dopiero po czasie okazało się, że… formalnie nie był nawet prezesem.
– Okazało się, że byłem naiwny, mogłem narobić parę długów, jakieś interesy, bo przecież w ogóle nie byłem prezesem. Powołała mnie wadliwa rada nadzorcza, która miała jednego nieważnego członka. Tak naprawdę nie miałem prawa podpisać żadnego kontraktu. Wszystkie umowy, na których był mój podpis, były nieważne. Z perspektywy czasu żałuję, bo może trzeba było zrobić jakąś lewiznę, nie odpowiadałbym za nic! (śmiech) Ostatnio też przez jakiś czas nie było prezesa, może ta rada nadzorcza musi się poduczyć?
Sprawa wyszła dopiero w sądzie, gdy Górnik Zabrze w rozpaczliwy sposób walczył z Rozwojem Katowice o to, by nie płacić mu doli z pieniędzy za transfer Arkadiusza Milika do Bayeru Leverkusen. Rozwój – wedle podpisanej umowy – domagał się 420 tysięcy złotych. Górnik uważał, że nic nie zapłaci, bo dokument podpisał Waśkiewicz, który de facto nie był prezesem klubu. W sądzie działacze Górnika twierdzili, że Rozwój sam jest sobie winien, bo nie sprawdził w KRS, kto jest prezesem spółki.
– Dowiedziałem się o tym dopiero na sprawie, gdy przedstawiciel klubu wyciągnął pismo: „zaraz, zaraz, ta umowa jest nieważna, bo Waśkiewicz nie miał prawa jej podpisać”. Górnik to wykorzystał. Jestem przekonany, że pieniądze należały się Rozwojowi. Górnik wziął wychowanka i nie dał kasy, nie mając żadnych argumentów. Rozwój przegrał sprawę, między innymi dlatego, że ja byłem źle umocowany do tej umowy. Może specjalnie mnie źle umocowali, żeby potem mieć z tego jakieś korzyści, nie wiem. Tych umów było sporo – bo to przecież kontrakty z piłkarzami, różne porozumienia – ale nie wiem, jaka była ich przyszłość, nie śledziłem tego.
Po odejściu Waśkiewicza zapanował 397-dniowy wakat, po którym stanowisko objął Marek Pałus. Już drugiego dnia urzędowania zwolnił Roberta Warzychę. Musiał wziąć tę decyzję na siebie, choć zapadła ona oczywiście ratuszu, bo niby w jaki sposób po jednym dniu pracy mógł ocenić przydatność trenera. Warzycha nie mógł doprosić się wtedy dwóch transferów. Słyszał, że nie ma na to środków. Choć Leszek Ojrzyński zaczął pracę w połowie sierpnia, zdążył ściągnąć jeszcze sześciu zawodników. Środki się znalazły.
– Prezes Pałus miał typowe podejście: OK, skoro pani prezydent tak chce, to tak musimy zrobić. Potem w wielu momentach to on wychodził na głupka – słyszymy od osoby z klubu.
Zraził do siebie Torcidę, ale o to było nietrudno – Górnik spadł z ligi. Sam Pałus, człowiek związany wcześniej z koszykówką, momentami poruszał się po świecie piłki jak słoń w składzie porcelany (na przykład wypowiedział się, że kontuzje piłkarzy mają swoje plusy, bo ich kontrakty opłaca wtedy ZUS). Torcida miała go za donosiciela. W pewnym momencie trybuny wygrażały, że zniszczą piłkarzom samochody. Klub myślał o zawiadomieniu policji. Pałus wspomniał o tym w jednym z wywiadów. Dla kibiców był już stracony.
– Długo miał dobre relacje z panią prezydent, ale ona liczy się przede wszystkim z Torcidą. Jak ktoś jej podpada, to podpada też Mańce-Szulik. Kiedy Górnik spadał, kibice wparowali na zebranie rady nadzorczej. Laptopy latały w powietrzu, laptop jednego z wiceprezesów wylądował na ścianie. Gdy Torcida komuś przestaje ufać, to ta osoba po prostu kończy pracę. Tak było, gdy odchodził prezes Pałus – mówi były pracownik Górnika.
Najdłużej w Górniku pracował Bartosz Sarnowski, który przyszedł z Lechii, z polecenia Artura Jankowskiego. To wtedy nastroje wokół Górnika były najlepsze w ostatniej historii. Za jego rządów zespół wrócił do Ekstraklasy, jako beniaminek stał się rewelacją rozgrywek, awansował do eliminacji europejskich pucharów. – Prezes Bartosz Sarnowski chciał rządzić twardszą ręką. W stosunku do pracowników, ludzi z zewnątrz, agentów, ale nie do pani prezydent, bo gdyby chciał być dla niej twardy, to by tak długo nie pracował – mówi nam jeden z jego podwładnych z czasów Górnika.
Sarnowski dobrze wiedział, że musi dobrze żyć z ratuszem i kibolami. Najlepszym dowodem na więź z tymi drugimi jest historia po meczu eliminacji z Zarią Bielce, o której pisała „Gazeta Wyborcza”. Górnik poleciał do Mołdawii czarterem. Na pokładzie, poza drużyną, znaleźli się między innymi sponsorzy i pracownicy klubu.
Gdy bus z delegacją Górnika kierował się na lotnisko, weszło do niego dwóch pseudokibiców – „Lotek” i „Małolat”. Pierwszy to przywódca szalikowców Górnika w Rudzie Śląskiej. W jednej z bitw gangów został skatowany maczetą przez krakowskiego „Miśka”. W dniu meczu z Zarią Bielce miał wlepiony zakaz stadionowy. „Małolat” został zatrzymany przez CBŚ, aresztowany, postawiono mu zarzuty udziału w zorganizowanej grupie przestępczej. Już na lotnisku, prezes Sarnowski uparł się, że obaj mają wracać do Polski wraz z drużyną. Operator lotu twierdził, że ma tylko jedno dodatkowe miejsce. Na pokładzie doszło do awantury, a Sarnowski stwierdził, że… w takim razie on nie leci. Opuścił samolot. Z Górnikiem wrócił „Lotek”, co klub tłumaczył „skomplikowaną sytuacją, w jakiej znalazł się kibic”. Sarnowski i „Małolat” wracali z Mołdawii na własną rękę.
Wszyscy w klubie wiedzieli, co się święci, gdy po sezonie Sarnowski nie został zaproszony do ratusza na rozmowę z panią prezydent. Stawili się na niej tylko Brosz i Płatek. Jego kadencja po prostu wygasła 19 czerwca 2019 roku. Klub przez kilkanaście dni w żaden sposób nie poinformował o odejściu prezesa. Nie zrobił tego do tej pory. Oficjalny komunikat z ust rzecznika prasowego urzędu miasta padł dopiero 9 lipca, gdy dziennikarze zaczęli wydzwaniać do ratusza.
A potem znów nastąpił wakat. – Ciężko znaleźć kogoś, kto będzie firmował twarzą to, co się dzieje w klubie i jednocześnie nie będzie osobą decyzyjną. Kiedyś Górnik prowadził rozmowy z Wojciechem Cyganem i Marcinem Janickim, ale nie zgodzili się. Warunki finansowe to jedno, liczył się też zakres obowiązków i to, na ile rzeczy jako prezes masz realnie wpływ – opowiada nam jedna z osób związana z Górnikiem.
Następnie, po 222-dniowym wakacie, na prezesa powołany został Dariusz Czernik, były dziennikarz między innymi katowickiego „Sportu”. Mańka-Szulik darzyła go sympatią. Wcześniej przeprowadzał wywiady z panią prezydent i prowadził różnorakie eventy prowadzone przez klub. Awanse dostawał stopniowo – najpierw odpowiadał za dział sportu w miejskim muzeum, w 2019 roku pojawił się w zarządzie Górnika, a następnie został prezesem.
Jego kadencja potrwała 1,5 roku, nie uratował jej nawet fakt sprowadzenia do Zabrza Lukasa Podolskiego. W klubie można usłyszeć, że to właśnie Czernik i Płatek ściągnęli mistrza świata. Ratusz, choć nikt tego głośno nie powie, negował ten pomysł. Wśród obaw Mańki-Szulik było to, że Podolski – chłopak na swój sposób prosty, szczery, naturalny – nie ugryzie się w język i powie otwartym głosem, jak zarządzany jest Górnik. Gdy temat stawał się realny, zaczęła pojawiać się presja kibiców. Artur Płatek poprosił wtedy Mańkę-Szulik o zgodę na lot do Turcji. Przekonał ją argumentem, że jeśli klub nie podejmie tematu tak dużego transferu, zostanie to źle odebrane przez fanatyków. W ten sposób dostał zgodę na podjęcie rozmów. A gdy przekonał Lukasa Podolskiego, oczekiwania kibiców rozpaliły się jeszcze bardziej. Mańka-Szulik popłynęła z nurtem. Wiedziała, że dużo straci, jeśli to się nie uda.
Dariusz Czernik – który napracował się przy tym transferze, latając chociażby do Kolonii, by rozmawiać i negocjować z Lukasem Podolskim – jeszcze w tym samym oknie transferowym pożegnał się z posadą. Stracił zaufanie Torcidy, która wizytowała w ratuszu, apelując o zwolnienie go z posady prezesa. Czarę goryczy pani prezydent przelała sprawa niedoszłego odejścia Jesusa Jimeneza w lecie 2021 roku, na który Górnik – w obliczu wygasającego wkrótce kontraktu Hiszpana – przygotowywał się przez pół roku. Piłkarz miał w swoim kontrakcie zapisaną klauzulę odstępnego w kwocie 650 tysięcy euro. Jimenez, przychodząc do Zabrza, wynegocjował sobie 50 tysięcy z tej kwoty, jeśli znajdzie się ktoś, kto zechce aktywować klauzulę. Jego niedoszły pracodawca, Konyaspor, oferował tylko 600 tysięcy. Jimenez poszedł Turkom na rękę i stwierdził, że zrzeka się swojej doli. Transfer był już na ostatniej prostej, papiery były przygotowane do podpisu i wtedy do gry wkroczyła Małgorzata Mańka-Szulik, która zablokowała ten transfer.
– Dokładnie wtedy pracę stracił Dariusz Czernik. Powiem tak: dziwny zbieg okoliczności. Może pani prezydent czuła się oszukana? Klauzula wynosiła 650, nagle miało być 600… Nie wiedziała, że klauzula jest skonstruowana tak, że Jimenez ma z tego transferu 50 tysięcy. A on się tego po prostu zrzekł – słyszymy od osoby będącej przy niedoszłym transferze. Turcy byli tak zniesmaczeni, że chcieli kierować sprawę do FIFA. Ostatecznie Jimenez odszedł po pół roku. Za 600 tysięcy dla klubu i 50 tysięcy dla piłkarza. Czernik został przesunięty do roli dyrektora Górnika Zabrze. Sekcji piłki ręcznej.
Obecnie rządzi Arkadiusz Szymanek, który złożył rezygnację, gdy pani prezydent zmieniła zdanie co do zwolnienia Jana Urbana. Jest jednym z nielicznych, który potrafił się postawić.
– Prezes ma przyciągać pieniądze, a decyzje zapadają w ratuszu – mówi o roli sternika klubu Artur Płatek. Prezes Górnika Zabrze, mimo swojej funkcji, nie ma władzy. Wszystkie decyzje, nawet te najmniejsze, zapadają przy Religi 1, gdzie mieści się urząd miasta.
– W Górniku pracuje się według hasła: kto cię zatrudnia, ten ma rację. Nie znam prezesa, który potrafiłby się postawić. Nawet przy takich drobnych rzeczach jak akcja bilboardowa, które muszą przechodzić przez urząd miasta – twierdzi jeden z naszych rozmówców. I dorzuca historię, która wiele mówi o tym, jak wielki wpływ na Górnika chce mieć Małgorzata Mańka-Szulik.
– Prezes Pałus został kiedyś nagle wezwany do urzędu miasta. Nie wiedział, czego dotyczy spotkanie, ale sprawa była pilna. Pojechał więc do ratusza i na miejscu usłyszał pytanie, dlaczego jeden z pracowników polubił na Facebooku profil Podbeskidzia Bielsko-Biała. No… polubił, żeby wiedzieć, co się dzieje u ligowego rywala. Mańka-Szulik kierowała o to do niego zarzuty. Musiał się z tego tłumaczyć.
Jeśli prezes Górnika chce długo pracować, musi być uległy wobec wszelkich pomysłów Mańki-Szulik. Jego praca polega na wykonywaniu jej zdań, nawet tych, z którymi się nie zgadza.
– To stara nauczycielka, która lubi lizusów. Taki najgorszy typ nauczyciela. Nie taki, który promuje uczniów, którzy chcą coś osiągnąć. A uczniów, którzy nie podskakują – bierny, mierny, ale wierny. Stara nauczycielka, która dorwała się do władzy, bo wiadomo, że w Polsce ludzie, którzy mają jakieś biznesy, do władzy się niestety nie garną. Idą do niej głównie nauczyciele czy przedstawiciele mniej lukratywnych zawodów. Proszę sobie przypomnieć swoich nauczycieli i wybrać tych, których najbardziej się nie lubiło. Nie lubili niepokornych. Premiowali lizusostwo. Ale łaska pańska na pstrym koniu jeździ, więc nawet jak prezes będzie lizusem, to może nie przetrwać. Natomiast jakiekolwiek oznaki niezależności kończą się bardzo szybko. To widać po osobach, które pani prezydent zatrudnia bądź po tych, których nie zatrudnia. Tak, to jest najważniejsza cecha – być grzecznym, ułożonym uczniem, który zawsze przytakuje pani magister. Ale grzeczni, nie wychylający się, i tak kończyli jak wszyscy – uważa Łukasz Mazur.
– Za czasów Allianz nie dogadywałem się z panią prezydent, bo jej nie słuchałem. Pani prezydent decyduje o wszystkim. Cechuje się nielojalnością, bo to nie jest tak, że w ratuszu spotyka się ze wszystkimi. Spotyka się z różnymi osobami i każdej mówi co innego. Taki myk psychologiczny. Przy jednych zwala na drugich. W efekcie nikt nie wie, co się dzieje. Było widać przy Urbanie – to nie jest tak, że zaprosiła trenera, prezesa i Podolskiego, powiedziała „pogadajmy, rozwiążmy jakiś problem”. Wysyłała sprzeczne komunikaty. Najpierw miał odejść prezes, potem odszedł trener. Nikt nic nie wie, czeski film – dodaje Mazur.
Marek Krupa, zastępca prezesa kibicowskiego stowarzyszenia „Socios Górnik”, uderza w podobne tony.
– Wspólny mianownik między wszystkimi prezesami jest jeden: pani Małgorzata Mańka-Szulik. Pani prezydent jest uznawana za osobę, która nie lubi krytyki, sprzeciwu. Jest osobą apodyktyczną, starającą się narzucić swoje zdanie, swoje opinie. Kiedyś byłem pracownikiem jednej z miejskich spółek, więc poznałem od środka, że większość ważnych i nawet mniej ważnych rzeczy, które zapadają w klubie i innych podmiotach miejskich, wszystkie muszą przejść przez gabinet pani prezydent.
– Prezesi są dla niej tarczami. Jak są sukcesy, to jest pani prezydent. Jak nie ma sukcesów, są potknięcia, porażki, to winny jest zawsze prezes. Ci prezesi się godzą, bo mają za to przyzwoite pieniądze. Jeśli prezes ma trochę honoru i ambicji, to rzuca tymi zabawkami, bo twierdzi, że sobie w życiu poradzi. Ale są też tacy, którzy godzą się na takie traktowanie. Nieładnie to zabrzmi: za to, że co miesiąc parę groszy się pojawi na koncie. Praca w Górniku to też nobilitacja, to klub, który wciąż wzbudza sentyment.
– Pani prezydent ogólnie nie lubi krytyki. Nie tylko Górnika, ale też wobec swojej osoby, działania miasta jako urzędu. Dlaczego nie lubi wobec Górnika? Bo on jest utożsamiany z panią prezydent. Porażki Górnika też powinny być potknięciami pani prezydent, a póki co to porażki trenerów, prezesów, ludzi wokół. Pani prezydent chętnie mówi na różnych spotkaniach o tym, że za jej czasów awansowaliśmy z pierwszej ligi i graliśmy w pucharach. Ale jednocześnie nie wspomina, że to też za jej czasów spadliśmy do tej pierwszej ligi.
Taki obraz Mańki-Szulik funkcjonuje nie tylko w świecie piłkarskim. Osoba, która pracowała przez kilkanaście lat w magistracie na wysokim stanowisku, opowiada nam anonimowo:
– Nie szanuje ludzi, niezależnie od tego, czy to kierownicze stanowisko, czy podrzędne. Życzy sobie, że trzeba być na 13:00, a potem się siedzi do 17:00 w jakimś dusznym pokoiku i czeka, aż się łaskawie zostanie wezwanym na pięć minut, żeby usłyszeć polecenie do wykonania natychmiast albo uwagi, co się robi źle. Te godziny oczekiwania wszyscy w ratuszu znają już doskonale. A jeśli są sprawy, które trzeba poruszyć, to spotkanie się z przełożonym graniczy z cudem. Nie raz przez pół roku nie udało się do jaśnie pani wbić na audiencję. Urlop? Może podpisuje karty urlopowe, to dla niej nie jest żaden problem, żeby o siódmej rano zadzwonić z pretensjami. Niesamowicie apodyktyczna osoba. Żadne spotkanie nie ma prawa się odbyć bez niej. Wszyscy muszą czekać w napięciu, nawet jeśli to jest uroczystość, to orkiestra zaczyna grać dopiero, gdy ona wejdzie.
– U pani prezydent kiwa się główką jak ten piesek w latach 80-tych na tyle samochodu. Nie jest mile widziane, jeśli pokiwa się w inną stronę. Gdy nie jest się „miernym, biernym i wiernym””, nie wykonuje się bez słowa rozkazów, to trafia się do niełaski i wylatuje. Najlepiej się nie odzywać i chodzić kątami, żeby nie daj Boże się nie narazić. Nie życzę nikomu takiego szefa.
– Nie interesuję się Górnikiem, natomiast zauważyłam, że ratusz daje na klub dużo pieniędzy, pani prezydent chce decydować o tym, kto jest we władzach Górnika, intensywnie wtrąca się w to, co się z Górnikiem dzieje. Nie wiem, czy nauczycielka matematyki powinna zajmować się zarządzaniem sportem. Nie miałabym na to odwagi.
Górnik Zabrze i Artur Płatek. Jak wyglądają realia transferowe?
Czy w Górniku Zabrze upolityczniony jest także proces transferowy? Jak najbardziej. Nie oznacza to rzecz jasna, że klub ściąga zaprzyjaźnionych piłkarzy. Po prostu o transferach decydują osoby, które nie mają pojęcia o piłce nożnej. Ale mają dobre relacje z magistratem. W Górniku często ważniejsze są dobre relacje z miejską władzą niż futbolowe kompetencje.
Żebyście dobrze poznali wpływ lokalnej polityki na ruchy kadrowe Górnika Zabrze, opiszemy cały proces, za pomocą którego klub podpisuje zawodników. Za wyszukanie i rekomendację piłkarzy odpowiedzialny jest nieformalny dyrektor sportowy. Wcześniej był nim Artur Płatek (formalnie: koordynator pionu sportowego), obecnie jest to Roman Kaczorek (formalnie: szef skautingu). Wyselekcjonowani piłkarze są proponowani trenerowi. Jeśli ten ich zaakceptuje, zgodę na transfer muszą wydać jeszcze dwie instancje.
Po pierwsze – pani prezydent. Prezes klubu przed każdym transferem zjawia się w ratuszu bądź komunikuje się w inny sposób z magistratem. Zobligowany jest przedstawić i opisać zarządcy miasta, kim jest nowy piłkarz i dlaczego warto go pozyskać.
Po drugie – zgodę na transfer musi wyrazić sześcioosobowa rada nadzorcza. Trwa to zazwyczaj od trzech do czterech dni. Analizuje ona piłkarzy pod wszystkimi aspektami, także tymi stricte sportowymi, nawet mimo faktu, że nie ma w niej osoby, która zna się na piłce.
Otóż gremium debatujące nad transferami Górnika tworzą…
- Roman Kusz – adwokat z ponad 20-letnim doświadczeniem, dziekan Okręgowej Rady Adwokackiej w Katowicach, wykładowca.
- Tomasz Młynarczyk – radca prawny, specjalizuje się w zakresie prawa handlowego, upadłościowego i naprawczego, były prezes Górnika, dwa razy pełnił też funkcję pełniącego obowiązki prezesa.
- Tadeusz Dębicki – prezes spółki „Stadion w Zabrzu”, która zarządza areną, na której Górnik rozgrywa mecze.
- Adrian Pyszka – ekspert ds. zarządzania i innowacji, naukowiec.
- Wojciech Warian – w przeszłości prezes Huty Zabrze.
- Marcin Bania – pracownik biura ds. inwestorów w zabrzańskim ratuszu.
Żadna z tych osób nie ma piłkarskich kompetencji. W efekcie dochodzi do kuriozalnych fikołków. Dwa przykłady, które dobrze pokazują sposób działania „komitetu transferowego”. Przedstawiciele klubu przekonali do transferu jeden z młodych talentów, który wcześniej przeszedł testy. Zgodził się na czteroletnią umowę i rozsądną pensję w ramach możliwości budżetowych Górnika. Nie skusiły go pieniądze, skusiła perspektywa gry. Jako że przychodził za darmo i spośród wielu ofert wybrał akurat tę z Zabrza, jego menedżer chciał zagwarantować piłkarzowi 15% z kwoty odstępnego od przyszłego transferu. Innymi słowy – jeśli ktoś wyłożyłby w przyszłości za zawodnika milion, 850 tysięcy trafiłoby do Górnika.
Górnik na tym nic nie tracił, po prostu dzielił się drobną częścią ewentualnego zysku. Rada nadzorcza zgłosiła wątpliwości odnośnie do formy tego transferu. Uznała, że przekazywanie piłkarzowi 15% od sumy transferowej (ewentualnej!) jest niegospodarne i to się Górnikowi nie opłaca.
Zgoda na ruch – przechwycenie talentu za zero złotych – nie została wydana. A ten trafił do rywala zza miedzy.
Drugi z przykładów. Górnik Zabrze negocjuje z zawodnikiem z jednego moskiewskich klubów, reprezentantem swojego kraju. Piłkarz znalazł się na zakręcie, nie był zadowolony z liczby minut, którą otrzymuje w klubie. Jest zainteresowany ofertą Górnika, widzi w niej szansę na odbudowanie się i powrót do poważniejszej piłki.
– Dlaczego ten zawodnik zagrał w ostatniej rundzie cztery mecze, a nie piętnaście? – pytała rada nadzorcza.
Odpowiadający za ten transfer Artur Płatek musiał wykładać podstawy funkcjonowania rynku transferowego. Tłumaczył, że transfer piłkarza z uznanego moskiewskiego klubu do Górnika jest niemożliwy przy zawodniku regularnie występującym w lidze rosyjskiej. Tacy myślą o awansie sportowym, a nie degradacji – a taką byłby przyjazd do Zabrza. Opowiadał o swoim modelu działania, w którym szuka zawodników kosztujących w przeszłości duże pieniądze, których wartość w ostatnim czasie znacząco spadła, co stanowi dla Górnika okazję. Działacze odrzucili transfer. Uznali, że skoro piłkarz mało gra, to nie jest w formie. Trafił do innego, czołowego polskiego klubu.
O trudne warunki pracy pytamy Artura Płatka, do listopada 2021 nieformalnego dyrektora sportowego Górnika:
– Jak odnajdywał się pan w realiach, w których prezydent Mańka-Szulik i rada nadzorcza, czyli osoby niemające doświadczenia w przeprowadzaniu transferów, opiniowały każdy ruch Górnika?
– Jeśli nie masz pieniędzy, musisz działać bardzo szybko, znać rynek, połączenia między klubami i menedżerami, mieć dużo informacji o zawodnikach. Niekiedy trzeba podjąć decyzję w ciągu kilku godzin, określić: tak albo nie. To nie było łatwe. Rada nadzorcza głosowała nad transferami, co trwało od trzech do czterech dni. W Górniku to nie są szybkie procesy. Ale moim zdaniem dokonaliśmy kilkanaście ciekawych transferów bezgotówkowych.
– Siłą rzeczy musiały być sytuacje, gdy transfery się przez to wysypywały.
– Mnóstwo. Nie będę wyjawiał nazwisk, niektórzy grają w innych klubach Ekstraklasy, niektórzy w dobrych klubach w Europie.
– Jak pan oceni poziom merytoryczny rady nadzorczej w procesie transferowym?
– Pracuję w piłce od wielu lat i mimo różnych funkcji uważam, że ciągle się uczę i rozwijam. Piłka też stale się zmienia. Ludzie zasiadający w radzie nadzorczej są na pewno bardzo dobrymi specjalistami w swoich branżach, ale to też ludzie, którzy uważają, że znają się na piłce. Myślę, że żaden z członków rady nadzorczej nie zna się na piłce i nie powinien podejmować żadnej decyzji związanej z piłką. Nie wiem – to politycy czy nie? Powinni na pewno wcześniej ustalić, czego oczekują od osób decyzyjnych w klubie. Nie mają żadnych kompetencji do oceny zawodnika lub trenera, który ma trafić do klubu.
Budżet Artura Płatka na transfery przychodzące wynosił zero złotych, a na pensje zawodników „jak najmniej”. Podczas gdy on próbował okno po oknie lepić kadrę, która może zapewnić sobie spokojne utrzymanie, Górnik Zabrze regularnie generował kolejne straty. Rada nadzorcza zarzucała mu, że nie potrafi sprzedać co roku piłkarzy za dwa miliony euro. O takie wyniki byłoby pewnie łatwiej, gdyby w Zabrzu dysponowali jakimikolwiek pieniędzmi, które można zainwestować. Choćby Giorgios Giakoumakis, który z dobrej strony pokazał się na półrocznym wypożyczeniu, był do wzięcia za 200 tysięcy euro. Dla Górnika była to bariera nie do przeskoczenia. Próbował negocjować, lecz rozbieżności były zbyt duże. A przecież mówimy o kwocie, która na innych polskich klubach – nawet na rywalu zza miedzy, Piaście – nie robi wrażenia. Giakoumakis wylądował w holenderskim VVV-Venlo, gdzie w Eredivisie strzelił 26 bramek. A potem odszedł do Celtiku za 2,5 miliona euro.
Płatek wielokrotnie tłumaczył ludziom zarządzającym Górnikiem, że ich oczekiwania są wzięte z kosmosu. Podczas jednej z rozmów z radą nadzorczą miał określić, że oczekiwanie corocznego zarobku w kwocie dwóch milionów euro jest uzasadnione tylko wtedy, gdy przeznacza się transfery chociaż pół miliona. Płatek żartował w jednym z wywiadów, że z większością zawodników ze swojego notesu może się jedynie spotkać na kawę. Bo i tak go na nich nie stać. Na sesjach rady nadzorczej zastanawiano się: skoro sprzedano Żurkowskiego, to czemu taki transfer nie jest możliwy regularnie? Gdy po obecnego reprezentanta Polski zgłosiła się Fiorentina, do Górnika przyszła jeszcze jedna, konkretna oferta – dwa miliony euro za Przemysława Wiśniewskiego. Płatek był wówczas zwolennikiem transferu, wychodząc z założenia, że nie ma na co czekać, bo w przyszłości ktoś może nie wyłożyć już podobnych pieniędzy. W ratuszu uznano, że to za niska kwota. Z drugiej strony – tego samego Żurkowskiego ratusz chciał wcześniej sprzedać właśnie za dwa miliony euro, co pokazuje, jak orientują się w meandrach piłkarskiego rynku urzędnicy. Wyszło tak, że zadowalająca oferta za Wiśniewskiego już nigdy nie wpłynęła, a sam piłkarz wraz z menedżerem podjęli decyzję o tym, że zostaną w Górniku do końca kontraktu, by później wybrać sobie nowego pracodawcę.
Płatek próbował zmieniać mentalność ludzi, z którymi przyszło mu pracować, aż w końcu dobrnął do ściany i bez konkretnych transferów wychodzących stracił w klubie wpływy. Na jego niekorzyść działał fakt, że akurat te gotówkowe transfery – Filip Bainović za 80 tysięcy euro i Ishmael Baidoo za 150 tysięcy – okazały się fiaskiem. Mańka-Szulik podczas spotkań w ratuszu regularnie wypominała mu ściągnięcie Richmonda Boakye, który zarabiał duże pieniądze, z czego dużą część opłacali ludzie spoza klubu, którzy kiedyś chcieli zainwestować w Górnika (ratusz odrzucił ich zainteresowanie). Pani prezydent nie podobała się ta forma rozliczenia. Uważała, że piłkarze powinni być opłacani wyłącznie z „jej” pieniędzy. A że Boakye okazał się kompletnym rozczarowaniem, Płatek regularnie obrywał za niego po uszach.
Mańka-Szulik chętnie kreuje w wywiadach wizję Górnika Zabrze, który zasługuje na coś więcej niż walkę o utrzymanie. Wielokrotnie wspomina o liczbie mistrzostw, o bogatej historii, jakby to był jakikolwiek wyznacznik dzisiejszej drużyny, która jest współcześnie zwykłym, ligowym średniakiem. Lubi dzielić się z mediami swoim wielkim marzeniem: piętnastą gwiazdką dla Górnika, czyli piętnastym mistrzostwem. Utrzymanie się w lidze na ósmym miejscu, jak w zeszłym sezonie, uznaje za oczywistość, a nie wynik, który – patrząc na brak struktur, długi, jakość kadry i tornado na miejscach kierowniczych – jest rezultatem ponad stan.
I właśnie tej mentalności nie udało się Płatkowi zmienić. Gdy w klubie mówiono „walczymy o puchary”, sugerował – „najpierw pomyślmy o utrzymaniu”. Gdy oczekiwano nierealnych sprzedaży na tu i teraz, by ratować budżet, przekonywał, że to musi być proces. Gdy zarzucano mu, że jakiś obcokrajowiec nie oferuje jakości, przypominał, ile mógł na niego wydać.
Raz jeszcze Artur Płatek:
– Prosty kibic musi wiedzieć jedną rzecz, o której ostatnio mówił Lukas Podolski – w Górniku nie ma pieniędzy. Wreszcie pani Mańka-Szulik powinna to głośno powiedzieć. Nie ma pieniędzy. Nie było. Może kiedyś będą. Ale ich nie ma. Grajmy tym, co mamy. Ludziom obiecywane są igrzyska. A jak jest naprawdę źle, to prezydent wjeżdża na białym koniu… Kiedy przyszedłem do Górnika, gdy ten był na siedemnastym miejscu, to gdybym powiedział „robimy transfer za 500 tysięcy euro”, to te pieniądze skądś by się znalazły. To jest fenomen tego klubu, jak on jest źle zarządzany. Pani Mańka-Szulik to osoba, która chce bardzo dobrze dla Górnika. Zależy jej na tym, żeby szedł do przodu. Ale niech wreszcie powie, że Górnika nie stać na pewne rzeczy. Miasto nie chce wprost powiedzieć, że nie ma pieniędzy. Nie wiem, dlaczego. Nie rozumiem tego. Dla mnie to nie jest żadna ujma, by powiedzieć, że Zabrze to biedne miasto. Bo Zabrze w porównaniu na przykład z Gliwicami jest biedne. Wszystko w Zabrzu jest na zasadzie igrzysk. Sztucznej, dziwnej rywalizacji.
– Dlaczego chciał pan odejść z Górnika?
– Jestem z Zabrza, z tego środowiska, Górnik zawsze był moim klubem. Pracując w Górniku dostałem trzy propozycje z bardzo dużych polskich klubów. Każdemu powiedziałem, że teraz jestem w projekcie swojego klubu i chcę pomimo braku pieniędzy iść z nim do przodu. Przez 2,5 roku obserwowałem, jakie są w klubie układy, kto z kim, jak kto pracuje. I wiedziałem jedną rzecz – jeśli do klubu nie wejdą takie osoby jak Poldi, ludzie, którzy myślą trochę inaczej, nie zaściankowo, nie na zasadzie „jak ty tak, to ja ci zrobię na przekór”, to on nigdy nie pójdzie do przodu. Te osoby nie myślą w takich kategoriach, w jakich powinny myśleć osoby, które zarządzają klubami.
– Cieszę się z dwóch rzeczy. Udało mi się ściągnąć dużą grupę młodych zawodników, która teraz wchodzi do Górnika. Udało mi się zrobić też kilka transferów wychodzących, za które Górnik dostał prawie siedem milionów euro. Przy transferach wychodzących często są duże prowizje dla menedżerów, a w przypadku dwóch transferów z Górnika nie było żadnej. I że klub cały czas był w Ekstraklasie. Górnik powoli się rozwijał. Ale żeby szedł do góry, potrzeba było następnych czterech-pięciu lat. Oczekiwania kibiców są inne. Tym kibicom ktoś musi powiedzieć prawdę, jaka jest rzeczywistość. Wiedziałem, że nie ma na to środków. Marcin Brosz chciał grać o puchary, ale ja nie byłem w stanie mu dać takich zawodników, jakich chce. Na nich po prostu Górnika nie stać. Marzeniem było ściągnięcie Poldiego i grupy osób, która zechce zainwestować w klub, aby ten się rozwijał, rywalizował z najlepszymi w kraju. Udało się to pierwsze.
– Doszedłem do wniosku: po co mam dalej się kopać z tymi ludźmi? Moja partnerka sugerowała mi, że traktuję pracę za bardzo emocjonalnie, za dużo biorę na siebie, a i tak jest to inaczej odbierane – niestety miała rację. Pojawiła się propozycja z Wisły, a mieszkam w Krakowie, która pokazała mi jasną ścieżkę rozwoju. Wiedzieli, co chcą zrobić. Widziałem, jaki jest budżet na zawodników. Gdy porównałem budżet transferowy Wisły i Górnika to chwyciłem się za głowę. Dlatego chciałem odejść. Powiedziałem o tym pani prezydent w cztery oczy. Bardzo ją to zabolało. Wiedziałem wtedy, że mój czas jest policzony, bo takie sytuacje były już przerabiane. Powiedziano mi, że mam trzymiesięczny okres wypowiedzenia. W efekcie ani nie poszedłem do Wisły, ani nie zostałem w Górniku, bo po trzech miesiącach musiałem odejść.
– To nie tak, że ktoś dał mi nie wiadomo jakie pieniądze – w Wiśle i Górniku miałbym praktycznie taką samą pensję. Kwestia jasnego przekazu właściciela klubu, co zamierzają zrobić, w jakim okresie i z czego chcą mnie rozliczać. Czyli to, czego w Górniku przez trzy lata nie było. Nie wiedziałem, jaki mam budżet na zespół. Cały czas schodziliśmy, żeby był jak najmniejszy. W pewnym momencie doszliśmy do budżetu płacowego na poziomie klubów pierwszej ligi. To było stąpanie po kruchym szkle, bo gra w Ekstraklasie musi jednak trochę kosztować. Raz się uda, dwa razy się uda, ale za trzecim możesz zaliczyć spadek.
Odszedł z Górnika kilka dni po tym, jak Torcida wywiesiła transparent „Miał być progres, progresu nie ma. Zarząd i Płatek – do widzenia”. Nie oznacza to, że Mańka-Szulik błyskawicznie zareagowała na wolę kibiców. Ta była wyrażona znacznie wcześniej – choćby w momencie, gdy dwie ważne osoby z trybun przyszły osobiście do Płatka i zakomunikowały, że nie powinien już dłużej pracować w Zabrzu. Torcida wiedziała, kiedy wygasa okres wypowiedzenia – bo wszystkie decyzje ratusza momentalnie wypływają do Torcidy – więc ów transparent nie był przypadkowy.
*
Były pracownik Górnika: – Podczas jednego z kryzysów na dywaniku u pani prezydent wylądowało kilka najważniejszych osób w klubie. Trener, prezes i tak dalej. Prezydent Mańka-Szulik z wiceprezydentem Lewandowskim dyskutowali z nami o tym, czy Adam Danch powinien grać na pozycji defensywnego pomocnika, czy może jednak na stoperze. To było absurdalne.
– Pani prezydent sprawiała wrażenie osoby, która zna się na piłce?
– Nie no, nie… Ale ma wielu doradców. Jan Żurek jest jej ulubieńcem. Wcześniej Adam Nawałka, ale to wiadomo. Marcin Bochynek, leciwy już trener, który w 1988 roku zdobył mistrzostwo, często przychodzi do ratusza podpowiadać, z jego spojrzeniem pani prezydent konsultuje wiele spraw.
*
– Czy Małgorzata Mańka-Szulik zna się na piłce?
Łukasz Mazur: – Pani prezydent zna się na wszystkim.
– Jak to polityk.
Łukasz Mazur: – Nie ma rzeczy, na której się nie zna. Nie ma wstęgi, której nie przecinała. Tak naprawdę zanim została prezydentem Zabrza, nigdy wcześniej nie była na meczu Górnika. Po prostu zobaczyła, że jest pewien potencjał polityczny, to zaczęła go zbijać. Pamiętajmy, że na budowie stadionu dużo ugrała. Na budowie czwartej trybuny kilka wyborów. Szarą eminencją jest wiceprezydent Lewandowski, który jest nad-trenerem. Mamy w urzędzie miasta panią prezes (panią prezydent) i dyrektora sportowego (pan wiceprezydent). Cała reszta w klubie nie ma nic do gadania. Taka jest brutalna prawda.
Stadion. „Pani prezydent wygrała na czwartej trybunie kilka wyborów”
Małgorzata Mańka-Szulik została kiedyś zapytana przez „Newsweek” o to, dlaczego płeć piękna powinna chętniej angażować się w życie samorządów. – Kobiet w lokalnej polityce powinno być więcej, bo mężczyźni częściej składają obietnice bez pokrycia – odpowiedziała.
Ta wypowiedź brzmi ciekawie, jeśli zestawimy ją z tym, ile razy Mańka-Szulik obiecała budowę czwartej trybuny Areny Zabrze.
Ale zaczęło się od niedotrzymania innej obietnicy. Kiedy pani prezydent toczyła z Allianzem rozmowy o przejęciu klubu, zadeklarowała oficjalnie, w liście intencyjnym, że nowy obiekt powstanie do 2011 roku. – Bez obietnicy, że nowy stadion powstanie, Allianz nie związałby się z Górnikiem – mówił wprost Michael Müller, wiceprezes Allianz Polska. Jak wiadomo – Allianz przedwcześnie wymiksował się z większościowego pakietu udziałów.
W 2011 roku dopiero ruszyła budowa stadionu.
Potrwała ona pięć lat, pochłonęła 326 miliona złotych, a po drodze doszło do wielu turbulencji. Gdy na sesji rady miasta przyklepano budowę nowego obiektu, miasto miało na ten cel… 20 milionów złotych. Ułamek ostatecznego kosztu. – Środki można pozyskiwać z różnych źródeł i trzeba to robić. Miasto zasługuje na ten stadion – mówiła wówczas Mańka-Szulik w „Newsweeku”, kiedy zapytano ją, czy z 20 milionami w ogóle warto się porywać na budowę.
W „Radiu Piekary” na pytanie „Nie uważa pani, że miasto przeszarżowało trochę z tą inwestycją?”, odpowiedziała: – Panie redaktorze, ma pan dziś naprawdę jakieś dziwne przemyślenia. Chyba miał pan dzisiaj ciężką noc.
W „Rzeczpospolitej” stwierdziła z kolei, że gdyby nie budowa stadionu, Górnika nie byłoby w Ekstraklasie. Podała przykład GKS-u Katowice, twierdząc, że ten nie osiąga sukcesów, bo nie ma stadionu. – Ci oponenci, którzy mówili: „Po co taki duży stadion”, dziś często mnie pytają: „Kiedy realizujemy dalsze inwestycje na tym stadionie”. A Górnik Zabrze to jest tradycja, kawał wspaniałej, 70-letniej historii. Kibice Górnika, ale i zwykli mieszkańcy miasta nie wybaczyliby mi, gdybym nie przeciwdziałała groźbie upadku tej marki. Nie wiem, gdzie grałby Górnik Zabrze dziś, ale na pewno nie w Ekstraklasie. (…) Dziś przed taką decyzją stoi prezydent Katowic. Zapadła decyzja o budowie stadionu GKS Katowice – dla wielu mieszkańców decyzja kontrowersyjna. I proszę popatrzeć, gdzie dziś w tabeli wyników jest GKS Katowice, który nie ma stadionu z prawdziwego zdarzenia? „Z niczego nie ma nic” – jak mawiała Świątkowa.
W 2015 roku Najwyższa Izba Kontroli w sposób brutalny zrecenzowała prowizorkę, jaka cechowała budowę zabrzańskiego stadionu. Raport NIK-u można streścić w kilku punktach:
- autorzy pierwszego projektu stadionu (Perbo Projekt) oszacowali koszt budowy na 200 milionów złotych. Dopiero po podpisaniu umowy drugi projektant, firma GMT z Mysłowic, ustaliła rzeczywisty kosztorys – 353,5 miliona złotych. Po korektach ustalono go na poziomie 293,5 milionów złotych (186,5 milionów na trzy trybuny, 107 na czwartą, która nie powstała do dziś);
- wstępny projekt, który zaakceptowano, nie spełniał wymogów PZPN, FIFA, UEFA i polskiego prawa budowlanego (czyli żadnych); NIK raportował, że władze Zabrza po prostu tego nie zweryfikowały;
- na około rok przed przecięciem wstęgi stadionu wciąż nie dało się oszacować jego kosztów;
- według NIK miasto nie zabezpieczyło odpowiednich środków na budowę obiektu, cała budowa niosła za sobą ogromne ryzyko, a „prezydent miasta niewłaściwie tym ryzykiem zarządzała”;
- fundusz SovereignFund, który miał zagwarantować środki na budowę w zamian za objęcie udziałów w spółce „Stadion w Zabrzu”, wycofał się w trakcie prac z większości umów z miastem, w efekcie czego w międzyczasie trzeba było znaleźć podmiot, który sfinansuje ponad 67 milionów złotych; fundusz zdążył zapłacić 90 milionów złotych (kwota, na jaką się umówiono, to 162 miliony);
- w biznesplanie założono, że Górnik rozegra na nowym stadionie 40 meczów rocznie (w Ekstraklasie, która miała wtedy 30 kolejek rozłożone na mecze domowe i wyjazdowe…) przy średniej frekwencji 28,5 tys. widzów (liga) i 22 tysiące (puchar); do tego na stadionie miało się odbyć rocznie 12 meczów innych drużyn niż Górnik i szesnaście imprez innego typu; na tym budowano tezę, że obiekt na siebie zarobi, NIK raportował z kolei, że stadion będzie jednak nierentowny.
Przedstawiciele inicjatywy „Lepsze Zabrze” zgłosili do prokuratury doniesienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Małgorzatę Mańkę-Szulik oraz Tadeusza Dębickiego (prezesa spółki „Stadion w Zabrzu”). Wiceprezydent Zabrza, Krzysztof Lewandowski, skwitował całą sprawę słowami „ta kontrola nie wykazała niczego, co powinno wzbudzić aż takie emocje” (sport.pl). W trakcie budowy, w 2014 roku, zmieniono biznesplan. W realniejszej wersji zakładał on 23 mecze Górnika, 3 imprezy cało-stadionowe, 44 wydarzenia na strefie biznes i frekwencję na poziomie 14,4 tysięcy widzów. Nie zmienia to faktu, że już od etapu planowania ta inwestycja była kompletnie przeszacowana.
Podczas samej budowy dochodziło do masy zawirowań. Temat jest szeroki, więc – znów – w skrócie:
- autorzy finalnego projektu stadionu (firma GMT) oświadczyli, że wycofują się z brania za niego odpowiedzialności (innymi słowy – za gwarancję na stadion i ewentualne reklamacje), gdyż nie mają panowania nad budową, zakazuje im się wstępu na nią w celu nadzoru, nie mają dostępu do dokumentacji i zmian w projekcie, jakie inwestor wprowadza samowolnie;
- początkowy termin oddania obiektu (kwiecień 2013) opóźnił się o 33 miesiące (luty 2016);
- mimo to jeszcze w lutym 2013 roku prezes spółki „Stadion w Zabrzu” twierdził, że realne jest oddanie stadionu na drugi z wyznaczonych terminów – jesień 2013 („Przegląd Sportowy”);
- wykonawca (Polimex-Mostostal) nie dotrzymał także i tego terminu, wskutek czego miasto zerwało z nim umowę; Polimex odpowiadał z kolei, że opóźnienia wynikały ze zmian w projekcie, które wprowadzał inwestor;
- przez formalności aż rok trzeba było czekać na wznowienie prac;
- w założeniu budowa czwartej trybuny miała rozpocząć się płynnie, po oddaniu trzech pozostałych, lecz zabrakło na to środków.
Prezydent Zabrza liczyła, że połowę środków na budowę areny wyłoży ministerstwo sportu. Miała żal o to, że nie dotrzymano publicznej deklaracji, jaką złożył Marcin Rosół, szef gabinetu Mirosława Drzewieckiego (ówczesnego ministra sportu). – W międzyczasie okazało się, że Polska musi przygotowywać się do EURO 2012 i na to poszły państwowe środki. Doskonale rozumiem, że tamta impreza była ważniejsza, no ale skoro się coś obiecało… Nie zostawimy tego, jeszcze się o tę dotację upomnimy – mówiła Mańka-Szulik w „Przeglądzie Sportowym”.
OKAZAŁO SIĘ, że trzeba budować stadiony na Euro.
Innymi słowy – miasto rozpoczęło budowę, licząc na to, że skoro kiedyś padła publiczna deklaracja ze strony ministerstwa, to ministerstwo z pewnością sfinansuje połowę inwestycji.
Za działania w kierunku budowy nowego stadionu Łukasz Mazur – ówczesny prezes Górnika z ramienia Allianz – odwdzięczał się poparciem dla Mańki-Szulik. Pisał o tym wprost w tekście na Weszło. Kilka mocnych cytatów:
– Jako się rzekło, prace koncepcyjne nad nowym stadionem trwały od dłuższego czasu. Nabrały jednak tempa w 2010 r. w związku z mającymi odbyć się wyborami samorządowymi.
– Pani Szulik oficjalnie dbała o klub i dlatego budowę stadionu uczyniła swym sztandarowym hasłem. Nie ukrywam, że mnie, jako Prezesowi Górnika było w to graj. Odbyłem z Panią Szulik rozmowę w cztery oczy, w której ustaliliśmy, że w zamian za jej dążenie do budowy stadionu ja zapewnię jej pomoc w uzyskaniu poparcia kibiców.
– Decyzję o otrzymaniu przez UM w Zabrzu zgody na przebudowę Roosvelta 81 ogłosiliśmy, już podczas kampanii wyborczej, podczas specjalnie dla Pani Szulik zorganizowanej konferencji prasowej przed jednym z meczów Górnika.
– W zamian za Stadion pozwoliłem Pani Szulik zrobić tubę propagandową z Górnika.
Dla obu stron był to dobry układ. Dla Allianz – bo prywatny de facto klub miał dostać stadion nie wkładając w to ani grosza. Dla prezydent – bo dzięki budowie wyczekiwanego stadionu zapewniała sobie poparcie trybun. Mańka-Szulik od początku traktowała budowę stadionu jako priorytet, podczas gdy jej główny kontrkandydat stawiał renowację areny na odległym miejscu listy zadań.
Po kilku latach Łukasz Mazur kwituje: – Na budowie czwartej trybuny pani prezydent wygrała kilka wyborów.
Mańka-Szulik regularnie deklaruje budowę czwartej trybuny.
Rok 2010, „Przegląd Sportowy”:
– Ona [czwarta trybuna] będzie. Czasami lepiej zbyt wiele nie mówić, ale mam głęboką wiarę, że kiedy skończymy budowę trzech trybun na 22 000 ludzi będzie już trwała budowa czwartej.
Rok 2016, „Gazeta Wyborcza”:
– Ale ta czwarta trybuna powstanie?
– Oczywiście! Dzięki Bogu jestem jeszcze prezydentem Zabrza. Przede mną trzy budżety w tej kadencji, a nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Jestem bardzo konsekwentna w działaniu. Proszę tylko dać nam czas.
[…]
– Czy to realne, żeby czwartą trybunę wybudowano w ciągu najbliższych pięciu lat?
– Jak najbardziej. To może być pięć lat, ale to równie dobrze mogą być trzy lata.
Rok 2017, „Dziennik Zachodni”:
– W tej chwili pracujemy nad budżetem na przyszły rok. Podejmujemy różne działania, by odciążyć budżet od pewnych zadań, a to z kolei pozwala na patrzenie z optymizmem na możliwość budowy czwartej trybuny. To jest koronkowa praca na wielu płaszczyznach, którą konsekwentnie realizujemy i jest szansa, że w przyszłym roku rozpoczniemy działania na stadionie.
Rok 2018, dwa miesiące przed wyborami: na stadionie w Zabrzu rozpoczynają się prace przygotowawcze przed rozbiórką legendarnej krytej trybuny. Pojawia się termin, w którym zostanie ona zrównana z ziemią – 15 października. Po krótkiej pokazówce prace przerwano, dziś stara trybuna wciąż stoi.
Rok 2021, „Sport”:
– Konsekwentnie przygotowujemy się do dalszych kroków. Pracujemy nad dostosowaniem projektu do nowej rzeczywistości, bo parę lat już minęło, a w budownictwie wiele się zmienia. Architekci pracują, budowlańcy też się przyglądają. Jestem przekonana, że niedługo będziemy się mogli spotkać na konferencji poświęconej budowie czwartej trybuny.
24 maja 2022 – na rok przed wyborami – na nadzwyczajnej sesji rady miasta przegłosowano przekazanie stu milionów spółce „Stadion z Zabrza”. W zamyśle – na budowę czwartej trybuny, która ma rozpocząć się w trzecim kwartale tego roku. W praktyce – podczas podejmowania decyzji o uchwale nie padły żadne konkrety, a sama Mańka-Szulik informowała, że zarządzenie ma charakter ogólnikowy. Czyli: miasto przekazało sto milionów, nie podając żadnych konkretnych danych na temat harmonogramu budowy, jej przebiegu czy projektu. Pieniądze przekazane, nic więcej nie wiadomo.
– Wczorajsza sesja Rady Miasta była dosyć dziwna. Niby miała dotyczyć budowy czwartej trybuny na stadionie, ale projekt uchwały w żadnym miejscu o tym nie wspominał. W zasadzie Pani Prezydent chciała jedynie 100mln złotych nie mówiąc konkretnie na co będą przeznaczone. Nie przedstawiono też radnym żadnego harmonogramu prac ani nie odpowiadano na pytania radnych – pisał o swoich wątpliwościach jeden z radnych, Marian Rau.
Inna z radnych, Mariola Olichwer, pytała na sesji: – Głosowanie nad tą uchwałą, to jak podpisywanie umowy o kredyt in blanco. Czy ktokolwiek podpisałby umowę bez żadnych konkretów?
Mimo to sto milionów zostało przekazane. Konkretów wciąż nie ma.
– Zabrze nie ma pieniędzy. To miasto, które wcale nie jest metropolią. Były badania wskazujące na miasta, które ulegną największej degradacji pod względem finansowym i demograficznym. Zabrze było na czołowych miejscach. Jest potężnie zadłużone. Po prostu nie ma pieniędzy. Pani prezydent wiedząc, że nie ma pieniędzy, obiecuje tę trybunę przed każdymi wyborami, tłumacząc przy tym, że nikt inny tego nie zrobi, bo tylko ona kocha Górnika. Wykorzystuje to. Ale nie tak, żeby to zbudować, tylko żeby jak najdłużej tego nie budować – twierdzi Łukasz Mazur.
Brak jednej trybuny nie przeszkodził miastu, by wpaść na pomysł o… organizacji w Zabrzu Euro 2020, które było rozsiane po całym kontynencie. Inspiratorką tej idei była Mańka-Szulik, która wystosowała pompatyczne pismo do Zbigniewa Bońka.
Pani prezydent argumentowała: – W Zabrzu konsekwentnie promujemy sport, a w szczególności piłkę nożną. Zabrzanie szczycą się silnymi tradycjami piłkarskimi. Wizytówką Zabrza jest Górnik Zabrze, czternastokrotny Mistrz Polski w piłce nożnej. W 2012 roku Honorowym Obywatelem Miasta został Włodzimierz Lubański, który z Górnikiem zdobywał największe sportowe sukcesy.
Wizja od początku była oderwana od rzeczywistości. Nie tylko przez brak czwartej trybuny. UEFA, owszem, dopuszczała możliwość organizacji Euro 2020 na dwóch obiektach o pojemności mniejszej niż 50 tys., ale zrobiła to wyłącznie po to, by nie wykluczać krajów, które nie mają tak dużych obiektów (takim sposobem zorganizowano mistrzostwa w Kopenhadze). W Polsce taki stadion jest (Narodowy). O wiele większy obiekt jest w pobliskim Chorzowie, a PZPN deklarował oficjalnie, że zaproponuje tylko najlepsze areny.
Mimo to Artur Jankowski, ówczesny prezes, złożył na ręce Bońka oficjalne pismo. PZPN nie podzielił zabrzańskiego entuzjazmu, proponując stadiony w Warszawie i Chorzowie, a potem wycofał się z kandydatury.
Po co cała szopka, skoro z góry wiadomo było, że Zabrze nie ma szans?
Czy miasto w ogóle było stać na wybudowanie stadionu?
Dlaczego Mańka-Szulik nieustannie deklaruje, że dokończy budowę stadionu, chociaż nic w tej sprawie się nie dzieje?
Czy stadion to tuba propagandowa ratusza?
Z kim współpracuje Górnik Zabrze?
– Wydatkowanie pieniędzy publicznych w Polsce jest teoretycznie dość mocno pilnowane, obwarowane, organizuje się przetargi nie przetargi. Natomiast sport jest dziedziną, gdzie trudno zrobić przetarg. Wyrzucono Urbana. Pięć dych przez rok co miesiąc do piachu. Mamy kolejnego trenera. Też pewnie pięć dych. Ale nie zrobi pan przetargu na trenera, na piłkarza. Najzwyczajniej w świecie, sport zawodowy, zwłaszcza piłka, jest dla spółek państwowych i samorządów, świetnym sposobem na wyciąganie pieniędzy poza trybem przetargowym. Nic nie sugeruję, ale wskazuję na potężne pole do nadużyć. Prawda jest taka, że jak jest pole do nadużyć, to one najczęściej powstają – przekonuje nas Łukasz Mazur.
No i nie mogło być inaczej – kilka współprac Górnika, ruchów personalnych, budzi poważne wątpliwości. Fragment artykułu portalu 2×45:
W październiku 2015 roku Arena Zabrze ogłosiła przetarg na prowadzenie działalności gastronomicznej na Stadionie im. Ernesta Pohla. Do konkursu zgłosiły się trzy podmioty: Arena Event Catering (niemiecka firma należąca do Reiche Group), Górnik Zabrze SSA oraz Bar Leśny II s.c.
Od początku faworytem był niemiecka spółka, która dysponowała 25-letnim doświadczeniem. Żadnym zaskoczeniem nie było więc jej zwycięstwo. W postępowaniu odrzucono natomiast ofertę Górnika Zabrze, ponieważ nie jest on operatorem gastronomicznym.
Co ciekawe jednak, po kilku dniach Arena Event Catering odmówiła ostatecznie podpisania umowy z niewyjaśnionych przyczyn, co spowodowało, że przetarg wygrał Bar Leśny.
Tymczasem firma Bar Leśny II s.c. należy do Mariusza Trześniewskiego, brata radnego rady miasta z ugrupowania „Skuteczni dla Zabrza”, Damiana Trześniewskiego, który jednocześnie jest pełnomocnikiem spółki.
W ustawie o samorządzie gminnym widnieje natomiast zapis, że:
„Art. 24f. 1. Radni nie mogą prowadzić działalności gospodarczej na własny rachunek lub wspólnie z innymi osobami z wykorzystaniem mienia komunalnego gminy, w której radny uzyskał mandat, a także zarządzać taką działalnością lub być przedstawicielem czy pełnomocnikiem w prowadzeniu takiej działalności.”
(…) Sprawa zwycięstwa firmy Damiana Trześniewskiego w przetargu na obsługę cateringową została zgłoszona do prokuratury. Jak donosił portal tysol.pl, po blisko 10-miesięcznym procesie urzędnicy przyznali, że co prawda samorządowiec wbrew uregulowaniom ustawy o samorządzie gminnym był pełnomocnikiem swego rodzeństwa w biznesie cateringowym na stadionie Górnika Zabrze, ale mandatu postanowiono mu nie wygaszać. Dlaczego? Prawnicy wojewody uznali, iż stadion miejski wybudowany za setki milionów złotych spłacanych z pieniędzy budżetu miasta i zobowiązań zaciąganych przez władzę samorządową nie stanowi formalnie majątku gminy, tylko spółki Stadion – należącej notabene w stu procentach do… miasta.
Jeden z rozmówców opowiada nam: – Pamiętam otwarcie stadionu. Długie wyczekiwanie, wielka pompa, do której zaangażowano zaprzyjaźnioną z panią prezydent agencję marketingową. Takie rzeczy są w Górniku na porządku dziennym. Na przykład Tomasz Masoń jest przyjacielem jednego z dzieci pani prezydent. Jeździli razem na wakacje. Kiedyś mieli nawet z tych wakacji zdjęcia na Facebooku, ale już zostały usunięte. Wcześniej pracował w Kopalni Guido, też spółce miejskiej, potem został w Górniku dyrektorem marketingu, a teraz jest członkiem zarządu, może podpisywać jednoosobowo umowy. Tak samo Andrzej Pasek nigdy wcześniej nie miał do czynienia ze sportem, mimo to dostał pracę w Górniku. Był w strukturach miejskich, a wcześniej pracował jako nauczyciel matematyki i został wiceprezesem. Zawsze podkreślał, że wychował się na Górniku, ale kto w Zabrzu nie wychował się na Górniku?
Marek Szulik, syn Małgorzaty Mańki-Szulik, został wiceprezesem Katowice Miasto Ogrodów. To miejska spółka, która odpowiada za szereg wydarzeń kulturalnych organizowanych przez stolicę województwa Śląskiego (między innymi urodziny miasta „Kocham Katowice” czy Katowice JazzArt Festival). Dysponuje ponad 20-milionowym budżetem. Nie odbył się na to stanowisko żaden konkurs. Nigdzie nie została też opublikowana oferta pracy. Jakiś czas później Krzysztof Pieczyński, radny Katowic, blisko związany z prezydentem miasta, został zatrudniony w Górniku jako główny specjalista ds. mediów. Zajmował się pracą biura prasowego, akcjami marketingowymi, oficjalną stroną klubu i mediami społecznościowymi.
Wszystkie te przykłady mogą budzić wątpliwości, ale z pewnością to przypadek.
Tak samo jak to, że Górnik Zabrze był wielokrotnie używany do promowania działalności miejskich urzędników. Na oficjalnej stronie Górnika lądują przykładowo takie treści:
– Górnik to w dużej mierze zarządzanie nastrojami zabrzan. Pracownicy klubu musieli lajkować oficjalnymi kanałami wskazane wpisy. Były próby cenzury. Odniosłem wrażenie, że komunikacja klubu ma w sobie bardzo dużo polityki i to jeszcze w czasach, gdy nikt nie znał pojęcia trolla w internecie. Pracownicy dostawali z ratusza konkretne instrukcje: co pisać, jak pisać, kogo nie zapraszać na konferencje prasowe. Miasto oczekiwało, że na każdy krytyczny tekst pojawi się jakaś odpowiedź ze strony klubu. Nawet na te teksty rzetelne, po prostu krytyczne, które zawierały prawdę, jakiej nie chciałaby pani prezydent. Oczekiwano od pracowników klubu konkretnego działania: jak z tego wybrnąć, do kogo zadzwonić, może spróbować wykorzystać jakichś lokalnych dziennikarzy, żeby to skontrowali – mówi nam jeden z byłych pracowników klubu.
***
Agnieszka Rupniewska, rywalka Mańki-Szulik z poprzednich wyborów, podczas kampanii żonglowała konkretnymi nazwiskami. Deklarowała, że jak wygra wybory, to zechce zatrudnić Marka Koźmińskiego (na prezesa), Artura Płatka (na dyrektora sportowego) czy Tomasza Wałdocha (na dyrektora szkolenia). W tych publicznie rzucanych obietnicach najciekawsze było to, że z trójką panów… nikt się nawet nie skontaktował.
Zostali użyci do zwykłej, wyborczej naparzanki. Naparzanki, w której nie bierze udziału wyłącznie Mańka-Szulik. Naparzanki, która będzie trwać, bo każdy lokalny polityk wie, że kibice Górnika to najliczniejsza grupa społeczna w mieście, o której zadowolenie trzeba zadbać priorytetowo.
Przedłużanie agonii Górnika Zabrze jest dla miasta bardzo wygodne.
To zbyt duża społeczność, by ją tak po prostu skasować, by jej się narazić, by funkcjonować w jej oczach jako osoba, przez którą upadł Górnik.
To bez wątpienia toksyczny związek. Związek, na którym zyskują lokalni politycy, opierając na Górniku dużą część swojego poparcia. Związek, na którym zyskuje mimo wszystko Górnik, który trwa. To także związek, który sprawia, że Górnika nie przejmie żaden poważny inwestor, bo tylko desperat może chcieć kupić klub, na który z miejsca trzeba wyłożyć grube dziesiątki milionów złotych.
Czy ten związek skończy się spektakularnym hukiem?
JAKUB BIAŁEK
WIĘCEJ O GÓRNIKU ZABRZE:
- Absurdalne zwolnienie Jana Urbana – Roki wyjaśnia
- Panie Janie, głowa do góry. To nie pan, a Górnik się skompromitował
- Kolejny rozdział ballady o zabrzańskim Poldim
Fot. FotoPyK / newspix.pl