Reklama

Korona i miejskie dotacje. Jak Kielce leczą się z patologii?

Jakub Białek

Autor:Jakub Białek

15 lutego 2023, 09:19 • 30 min czytania 77 komentarzy

Przypadkowe transfery. Beznadziejne zarządzanie. Kulejący marketing. Mizerne szkolenie. Brak strategii i tożsamości. Grubiańskość i bezczelność. Wszystkie te określenia pasowały kilka bądź kilkanaście lat temu do Korony Kielce, która stała się wówczas symbolem patologicznego mariażu miasta i klubu piłkarskiego. Nie było wtopy, której „Scyzoryki” nie mogły przykryć dotacją z publicznych pieniędzy. Nie było też scenariusza, w którym miasto potrafiło powiedzieć „dość”. Podatnicy bezradnie patrzyli, jak kielecki klub przepalił w dwanaście lat aż 80 milionów publicznych środków. Mimo tych zdarzeń Kielce wciąż utrzymują Koronę. Jutro przekażą jej prawdopodobnie kolejne trzy miliony złotych. Czy to wciąż patologia? Pojechaliśmy do stolicy województwa świętokrzyskiego, by sprawdzić, jak zmieniły się relacje miejskiego klubu z magistratem i czy o beniaminku można już powiedzieć, że jest zdrowo zarządzany.

Korona i miejskie dotacje. Jak Kielce leczą się z patologii?

KORONA KIELCE I MIASTO. PATOLOGICZNA RELACJA

Kiedy obecny prezes Korony deklaruje w ratuszu, że nie sięgnie po miejskie pieniądze a złocisto-krwiści staną się samowystarczalną organizacją, jedni pukają się w czoło, drudzy patrzą na niego jak na fachowca, który przyniesie wreszcie normalność. Dopiero zaczyna pracę w Kielcach. Nie zna specyfiki sportu i miejskich spółek. Jego wizja, wizja zdrowego klubu, to dla kibiców jeszcze abstrakcja. Zmęczeni ciągłymi awanturami radni przyklaskują. Sponsorzy dostrzegają fundament stabilnego projektu. Piłkarze czują, że klub-łapanka przeobraża się w klub-korporację. I tylko bardziej doświadczeni koledzy po fachu uśmiechają się pod nosem. Oni już wiedzą, że takie deklaracje nigdy dobrze się nie kończą.

Łukasz Jabłoński mówił na początku swojej pracy to, co wszyscy chcieli usłyszeć. 80 milionów złotych miejskich pieniędzy. Tyle Korona Kielce przejadła przez dwanaście lat aż do spadku z Ekstraklasy. To prawie dwa razy tyle, ile kosztowała Suzuki Arena. Gdy magistrat przejął władzę nad klubem po Krzysztofie Klickim, rozczarowanym korupcyjnym procederem właścicielu Kolportera, zaprezentował w nim galerię urzędniczej niekompetencji. Kolejni panowie zza biurka nieudolnie zarządzali organizacją i jeszcze bardziej nieudolnie szukali nowego inwestora.

W stolicy województwa świętokrzyskiego chwytano się wszystkiego. Senegalczyków, którzy zapomnieli, że do nabycia klubu potrzebne są pieniądze. Tajemniczego człowieka w tajemniczej dżinsowej kurtce. Niby dokumentu od niby AS Romy, który tuż przed głosowaniem nad być albo nie być Korony dociera do ratusza przez człowieka tak zdyszanego, jakby biegł z kartką papieru prosto z Rzymu. Jakichś Turków, jakichś Hindusów, jakichś Anglików, którzy nie przyjdą przecież do pierwszoligowego klubu, więc trzeba pomyśleć o przelaniu kolejnych sześciu baniek z miejskich środków, by klub nie zleciał na niższy poziom. Bo chyba nie chcecie, żeby spadł, prawda? Awantury. Szantaże. Groźby. Defetystyczne wizje. Protesty radnych. Kłamstwa. Brak przejrzystości. Dwa obozy. Polityczna naparzanka.

Po prostu patologia.

Reklama

Po kilku latach rozpaczliwych poszukiwań padło na Niemców. Dieter Burdenski zauroczył nazwiskiem, budował wiarygodność obecnością na meczach i forował syna. Szybko się zmył. Rodzina Hundsdorferów nazwisko miała nieznane, bywaniem w Kielcach się brzydziła, o ich potomkach nie dyskutowano, skoro nawet oni sami nie dali się poznać. Korona stała się tak nijakim klubem, jak tylko można było sobie wyobrazić. Spadła z ligi. Wpadła w poważne tarapaty finansowe. Niemieccy właściciele chcieli uciec, zabierając ze sobą, co się da. Klub wywoływał powszechną niechęć, obrzydzenie i poczucie krindżu.

A jednocześnie trzeba było go ratować.

To nie był powrót do punktu wyjścia, a jeszcze głębiej. Misji ratunkowej podejmuje się miasto – bo kto inny? Urzędnicy wręcz wydzierają Koronę od Niemców. Maciej Bartoszek lepi skład na kolanie, a w międzyczasie chodzi na sesje rady miasta. Piotr Dulnik tworzy struktury, szuka ludzi, wykłada pieniądze, spaja cały projekt. 

Kiedy Jabłoński wspomina dziś słowa o samowystarczalnym klubie, do którego miasto nie musi się dokładać, tylko się uśmiecha. Doskonale wie, na jaką minę się władował. Teraz woli mówić o pokorze. To jej najbardziej nauczyła go piłka nożna. Jeden z lokalnych polityków wspomina jak środowisko naciskało na wizję samofinansującego się klubu. – Sam poprosiłem, by prezes zadeklarował, że nie będzie brał pieniędzy z miasta. I on składał takie zapewnienia. Presja społeczna wymuszała, by uratować klub, ale już nigdy do niego nie dokładać – opowiada radny Marcin Stępniewski. Sam Jabłoński, energiczny menedżer spoza branży piłkarskiej, nie wyrzekał się próśb o miejskie środki, by się przypodobać. Naprawdę wierzył, że nie będzie ich potrzebował, bo poukłada biznes piłkarski zgodnie z pryncypiami biznesu motoryzacyjnego, w którym działał.

Szereg tych wszystkich faktów pokazuje, jak ogromne ciśnienie na niedotowanie sportu zapanowało w Kielcach. Po uratowaniu klubu, czyli odzyskaniu go od Niemców, każda nadwyżkowa złotówka krążąca wokół Korony jawiła się jak grzech, którego nie tylko nie można czynić, ale i nie można o nim myśleć. Misja ratunkowa? Owszem. Ale niech pacjent radzi sobie sam, gdy już odzyska przytomność. Ideały szybko zderzyły się z rzeczywistością. Od lata 2020 roku kielecki klub otrzymał od miasta trzy przelewy. Kolejno 5,1 miliona, 3,5 miliona i 2,5 miliona. Dzięki temu nie tylko nie upadł, ale i awansował do Ekstraklasy oraz systematycznie spłaca zobowiązania. 

Reklama

W listopadzie 2022 roku Korona wnosi o kolejne dokapitalizowanie. Spółka potrzebuje 7,5 miliona złotych. Spotyka się z odmową miejskich władz.

Po chwili przychodzi kolejny cios. Z budżetu Kielc na 2023 wycofano środki na promocję miasta poprzez sport. W poprzednim roku Korona zarobiła z tego tytułu 1,6 miliona złotych. Nic nie zwiastowało, że miasto nagle usunie tę pozycję.

Koronie, regularnie spłacającej zobowiązania z poprzednich lat, brakuje dziewięciu milionów. Zimą panuje lekka niepewność. Nie ma ani pieniędzy, ani oficjalnych komunikatów. Spokój wyczuwalny jest tylko w kuluarach, gdzie mówi się o tym, że miasto nie przyłoży ręki do ewentualnych tarapatów finansowych klubu i gdy trzeba będzie, pieniądze się znajdą. To wciąż jednak nieoficjalne informacje i zakulisowe rozmowy. 

Realna stała się wówczas wizja, o której prezes mówił z dumą na początku swojej kadencji: zarządzanie klubem bez wsparcia miejskich środków. 

Bardziej doświadczeni koledzy po fachu już się nie śmieją. Wiedzą, że to droga do upadłości.

NAJPIERW ROZWÓJ, POTEM DŁUGI

Dwa lata później. Ten sam ratusz, ten sam prezes, ale jakże inna retoryka. Jabłoński spotyka się z kieleckimi politykami, od których zależą losy klubu, którym zarządza. Już nie gra szefa, który poradzi sobie bez wsparcia podatników. Prezentuje 40 punktów planu naprawczego, które sporządził na początku swojej kadencji. Systematycznie wdraża je w życie i krok po kroku omawia efekty. Chce przekonać w ten sposób, że wciąż warto wspierać finansowo Koronę. Opowiada o potrzebach budżetowych. Pożyczkach wymagających spłaty w określonym terminie. Wyrokach sądu. Transzy do ZUS-u czy miasta Kielce z tytułu niezapłaconego podatku od nieruchomości.

Bogdan Wenta zgadza się, by rada miasta zagłosowała 16 lutego nad dofinansowaniem klubu w kwocie trzech milionów złotych. Jedni radni nie widzą sensu w podawaniu Koronie kolejnych kroplówek, mówią o chocholim tańcu, zarzucają kolegom i koleżankom kibicowskie zaślepienie. Drugich naprawdę przekonuje to, co się dzieje w klubie. Trzeci zagłosują sercem, jeszcze inni wyrachowaniem, niezależnie od swoich wewnętrznych przekonań, bijąc kapitał polityczny na powracającej w Kielcach modzie na piłkę.

Jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, świętokrzyski klub otrzyma trzy miliony. Potrzebuje o 4,5 miliona więcej.

Listopad 2022. Kilka dni po tym jak Bogdan Wenta blokuje prośbę o 7,5-milionowe dokapitalizowanie, mobilizują się inne publiczne spółki. Korona pozyskuje nowego sponsora. Targi Kielce przelewają jej niecały milion w zamian za logo na koszulce meczowej i strojach treningowych. Te same Targi Kielce udzielają też drobnej pożyczki. Dzień później Korona ogłasza współpracę z województwem świętokrzyskim, które zapłaci jej za promocję 600 tysięcy złotych brutto. W perspektywie okno transferowe, w którym może jakimś cudem uda się kogoś sprzedać (choć już wiemy, że jednak nie). Kilku milionów wciąż brakuje.

– Skąd je weźmiecie? – pytam Łukasza Jabłońskiego.

– Mimo młodego wieku nie wpadam w panikę. A wręcz uwielbiam być w beznadziejnych sytuacjach, chociaż ta taka nie jest. Szukamy rozwiań. 

– Jeszcze ich nie ma?

– Nie ma. Ale to nie tak, że się rozpadamy. Myślę, że wszystko dobrze się skończy, choć liczyłem na to, że Korona zostanie dokapitalizowana w kwocie 7,5 miliona złotych.

Brak dwóch czy trzech milionów? Bywało gorzej. Dopiero co Korona nie miała piłkarzy, budżetu i właściciela, miała za to Krzysztofa Zająca. Odbudowując się, żyła na krawędzi. W pewnym momencie Jabłoński przeprowadził w klubie audyt. Wyszczególnił kilka finansowych wskaźników, usystematyzował je, pogrupował, wrzucił na wykres i dokonał prognozy. Na podstawie wyników stwierdził, że Korona jako spółka nie powinna już dalej istnieć.

Korona cały czas coś spłaca.

Cały czas ciągnie za sobą jakiś ogon.

Cały czas szuka pieniędzy.

Gdyby ludzie sugerowali się takimi wskaźnikami, wiele firm od razu znikałoby z rynku. Będziemy starać się spłacać to, co trzeba spłacić, ale naszym priorytetem jest iść do przodu – mówi Jabłoński. Wielu sugerowało, by Korona najpierw spłaciła długi, przeczekała w pierwszej, może drugiej lidze, a dopiero później myślała jak wspiąć się na kolejne szczeble. Okazało się, że da się to połączyć. 

Przedostatnie miejsce, cztery zwycięstwa w 20 meczach i ratowanie Ekstraklasy do samego końca sezonu to i tak wynik ponad stan. 

7,5 MILIONA ZŁOTYCH. PO CO KORONIE TAK DUŻE PIENIĄDZE?

Gdyby prezes Korony nie miał pomysłu na życie, mógłby napisać bestseller „Jak nie zarządzać klubem sportowym”. Materiałów dostarczyłaby dokumentacja, jaką zostawił jego poprzednik. – Nie chcemy już żyć przeszłością – słyszę podczas spotkania na Suzuki Arenie jeszcze kilka razy. – Niech pan to gdzieś umieści. Jest jak jest. Trzeba się z tym pogodzić i przestać obwiniać innych – zaznacza Jabłoński. Korona może nie chcieć żyć przeszłością, ale ta przeszłość wciąż żyje razem z nią. To między innymi dlatego kielczanie wymagają tak dużego wsparcia finansowego.

Plan na wydanie tych 7,5 miliona, których w klubie jeszcze nie ma, wygląda następująco:

1. Spłaty zobowiązań – 5,83 miliona złotych

ZUS, pożyczki, podatek od nieruchomości. MOSiR. Polski Fundusz Rozwoju. Czyli proza życia, wszelkie cykliczne zobowiązania, jakie musi ponosić klub piłkarski. 

2. Wyroki sądowe – 1,1 miliona złotych

Gdy w kieleckim klubie nie było płynności finansowej, Daniel Dziwniel złożył do PZPN-u pismo o rozwiązanie kontraktu z winy pracodawcy. Wyłamał się jako jedyny z całej drużyny, a przecież najemników w niej nie brakowało. Choć sprawa musiała trochę potrwać, jej werdykt od początku był oczywisty. Świętokrzyski klub musi wypłacić lewemu obrońcy cały kontrakt.

Druga sprawa, jej bohaterem jest Luka Kukić, to wielopoziomowa katastrofa i najściślejszy top najgorszych transferów w historii całej Ekstraklasy. Korona ściągnęła gościa, który grał w rezerwach NK Osijek, a więc z góry było wiadomo, że nie musi okazać się drugim Buffonem. Wystąpił tylko raz, w Pucharze Polski. Zarabiał przy tym 55 tysięcy miesięcznie. Bramkarz z rezerw chorwackiego klubu! Na ławce Korony Kielce! 55 tysięcy! Gdy klub ze Ściegiennego zleciał z ligi, władze klubu rozwiązały kontrakt z bośniackim bramkarzem, zgodnie z furtką otworzoną przez PZPN.

Ktoś w Kielcach (ciekawe kto?) nie doczytał jednak przepisów lub kontraktu (a pewnie tego i tego). Spadkowicz może wedle regulacji PZPN rozwiązać umowę z każdym z zawodników. Aby rozwiązanie umowy w takim trybie było wiążące, piłkarz musi mieć w kontrakcie zapis o tym, że wszelkie spory prawne z jego udziałem rozwiązuje PZPN. Kukić, jak wielu obcokrajowców, niczego takiego nie wpisał. Poszedł więc do europejskich organów, które uznały, że kielecki klub nie ma prawa żegnać go wedle lokalnych przepisów. Korona próbowała walczyć i interweniować w CAS, by proces trafił pod polską jurysdykcję, ale niczego nie ugrała. Efekt? Beniaminek musi zapłacić Luce Kukiciowi 653 tysiące złotych. 

Ciekawe, czy Krzysztof Zając myśli czasem o takich historiach i choć trochę mu wstyd?

Za jego niekompetencję zapłacą kielczanie. Jakaś rodzina mogła dostać mieszkanie socjalne.

Na horyzoncie jest jeszcze jedna batalia sądowa, która prawdopodobnie również zakończy się fiaskiem Korony. Klub walczy z Ivanem Marquezem. Hiszpan dostał od kieleckiego klubu zgodę na powrót do ojczyzny, gdzie przebywała jego małżonka, która zachorowała na raka. Obrońca chciał być przy leczeniu najbliższej osoby. Nie dość, że przeżywał osobisty dramat, to jeszcze wybuchła pandemia i jego powrót do Polski stał się problematyczny. W dodatku kielecki klub stosował wobec niego niezbyt eleganckie metody negocjacyjne. Jeśli sprawa zakończy się zgodnie z przewidywaniami, a więc po myśli piłkarza, Korona straci około 250 tysięcy złotych.

Z Koroną walczył też w sądzie Krzysztof Zając. Jeśli chcecie się pośmiać, odsyłamy tutaj.

3. Bieżąca działalność – 600 tysięcy złotych

Kwota do zagospodarowania w zależności od potrzeb, głównie na prowadzenie akademii.

NAJTAŃSZA KADRA W LIDZE?

Wiemy już, o ile wnosiła Korona Kielce, wiemy też, jakie są jej potrzeby. Żeby wyrobić sobie pogląd na to, czy świętokrzyski klub ma moralne prawo, by prosić o wsparcie z publicznych pieniędzy, należy ocenić, czy jest rozsądnie zarządzany.

Łatwiej jest zaakceptować miejską zapomogę, jeśli klub działa z pomysłem, rozwija poszczególne działy, zwiększa przychody, wzmacnia marketing, poprawia się sportowo, podpisuje zdrowe kontrakty, jest wypłacalny i nie wywołuje niepotrzebnych kontrowersji.

Trudniej, jeśli podejmuje głupie decyzje, trwoni potencjał, nie dba o przychody, ma w nosie marketing, upada sportowo, płaci z opóźnieniem, zalicza wpadki transferowe, przejada pieniądze i kreuje afery.

W najbliższych kilkunastu akapitach opiszemy więc, jak zarządzany jest kielecki klub.

Absurdalnie wysoki kontrakt Luki Kukicia to świetny przykład na to, jak beztrosko działała stara Korona. Do tej obecnej pasuje inna historyjka. Zaufany fachowiec zajmujący się skautingiem podrzucił namiar na 16-letniego chłopaka z Kanady o sporym talencie. Dział sportowy złocisto-krwistych obejrzał piłkarza na platformach scoutingowych i pozytywnie się zaskoczył. „Niech przyjedzie, zrobimy testy, zostanie na dłużej”, od razu padł pomysł. Tak szybko jak się pojawił, tak szybko jednak upadł. Za lot z Kanady w okresie świątecznym trzeba było zapłacić 25 tysięcy złotych. Uznano, że to zbyt duża cena jak na chłopaka, którego nie widziano w treningu i który z różnych powodów wcale nie musiałby związać się z Koroną.

– W mojej ocenie mamy najniższy budżet na pierwszą drużynę w Ekstraklasie – rzuca Jabłoński, otwierając kolejny plik Excela, bo musicie wiedzieć, że w komputerze prezesa Korony jest excelowy dowód na wszystko. W dokumencie widzimy kosztorys zespołu rozbity na czynniki pierwsze. Jego łączny koszt to 15 milionów złotych w skali roku. W tej kwocie zawierają się pensje, opieka medyczna, odzież, sprzęt, paliwo, gastronomia, noclegi, transport, wynajem urządzeń (GPS czy Catapult), opłaty związkowe, koszty rejestracji, ubezpieczenia, wynajem obiektów treningowych, testy medyczne, prowizje menedżerskie, obozy sportowe i koszty okołotransferowe (hotele czy samoloty).

Nawet, gdyby kielczanie chcieli zrobić transfery w stylu Miedzi Legnica, to i tak nie mieliby za co. Nie wyłożą kilkuset tysięcy euro na zawodnika, skoro nawet nie podpiszą kontraktu z wolnym piłkarzem, jeśli ktoś nie zwolni miejsca na liście płac. Zimą pożegnano Adama Frączczaka, Łukasza Sierpinę, Grzegorza Szymusika, Lukę Zarandię i Mario Zebicia. W klubie są zadowoleni z tego, że każdy z nich poszedł na rękę przy rozwiązywaniu kontraktów i nie wojował, by dostać na odchodne jak najwięcej.

Jeśli chodzi o nowych piłkarzy, najwięcej kontrowersji wywołał z oczywistych powodów powrót Bartosza Kwietnia. Ten transfer także, trochę jak ten młody Kanadyjczyk, pokazuje miejsce Korony w szeregu. Mario Zebić potrafił obsadzić kilka pozycji, ale miał dwie wady – był słaby i drogi. Bartosz Kwiecień obsadzi te same pozycje, z tym że ma tylko jedną wadę – jest słaby. Nie podniesie jakości zespołu, ale też, w porównaniu do Zebicia, nie musi jej bardzo obniżyć. A zarobi o wiele mniej od bałkańskiego zawodnika.

JAKI WPŁYW NA KORONĘ MA PIŁKA RĘCZNA?

Konflikt Bertusa Servaasa (właściciela Industrii Kielce, dawnego Vive) i Bogdana Wenty (prezydenta Kielc, niegdyś trenera Vive) to niekończąca się historia. Holenderski przedsiębiorca zatrudniał byłego szkoleniowca w 2008 roku, zwalniał w 2014. Obaj panowie nie znoszą się. Nie tolerują. Nie potrafią zawiesić topora wojennego. Ostatnio triumfuje prezydent. Zdobywca Ligi Mistrzów z 2016 roku jest w dramatycznej sytuacji. Poszukuje sponsorów i rozpaczliwie apeluje o pomoc miasta. 

Kiedy Korona oszacowała, że potrzebuje dokapitalizowania w kwocie 7,5 miliona złotych, do Urzędu Miasta szybko trafiło pismo z, jeszcze wtedy, Łomży Industrii Kielce. Mistrzowie Polski w ręczną poprosili o dofinansowanie w identycznej kwocie. Wielu drapało się po głowie, mowa przecież o prywatnym przedsiębiorstwie, dobrze prosperującym, w które miasto nigdy nie ładowało takich pieniędzy.

Bertus Servaas pisał, że jeśli dostałby zapomogę, byłby gotów by usiąść do rozmów o odstąpieniu Kielcom części udziałów. Problemy wynikają z tego, że od początku 2023 roku browar Van Pur – łożący na klub 10 milionów złotych, co stanowiło 40% budżetu – nie sponsoruje już Industrii. Zrezygnował nagle, w listopadzie. Dwa miesiące wcześniej Industria ostentacyjnie zakleiła taśmą znajdujący się na jej koszulkach herb Kielc. Zagrała tak w Lidze Mistrzów z FC Barceloną. Bertus Servaas wyjaśniał, że skoro klub nie ma umowy marketingowej z miastem, bo ta wygasła, to nie ma też obowiązku wykonywania świadczeń. Biznesmen nazywał to zachowanie aktem desperacji.

W ratuszu uznano je za akt ogromnej bezczelności. Servaas wielokrotnie wojował o jak największą część miejskiego tortu dla swojego klubu. Nie bał się otwartej i agresywnej ofensywy. Lider branży ciucholandów nie tylko nie dostał 7,5 miliona publicznej zapomogi, co było oczywiste, lecz także nie odnowił umowy, o którą tak walczył za pomocą taśmy klejącej, tracąc przy tym 1,8 miliona złotych. Industria, będąc w najgorszej sytuacji finansowej od lat, nie dostaje od miasta ani złotówki. A przy okazji narobiła sobie wrogów w lokalnym środowisku, bo przez jej działanie rykoszetem dostały inne kieleckie kluby sportowe.

Jak? Po raz pierwszy od lat do budżetu nie wpisano żadnych środków na promocję miasta poprzez sport. – To sytuacja, z którą nie mieliśmy do czynienia od wielu lat. Mniejsze czy większe środki zawsze były. Finanse miasta nie są w najlepszym stanie, ale nie są w tak złym, by zupełnie obcinać funkcjonowanie sportu. W kuluarach mówi się, że ta sytuacja ma duży związek, niekoniecznie merytoryczny, z klubem piłki ręcznej. Pan prezydent i Bertus Servaas mają między sobą personalne awersje, których nie potrafią rozwiązać. Choć pan prezydent zaprzecza takiej wersji, to właśnie z tego może wynikać brak środków na ten cel. Przeraża mnie, że nie można przeskoczyć nad prywatne animozje w tak ważnych sprawach. To dotyczy i Wenty, i Servaasa. Obaj siebie nie tolerują – opowiada nam kielecki radny, Marcin Stępniewski.

Podobnego zdania jest inny z radnych, Kamil Suchański: – Przeraża mnie świadomość, że prezydent Kielc w oficjalnych relacjach z Industrią może kierować się osobistą niechęcią do szefa tego klubu. Prywatne animozje pod żadnym pozorem nie mogą wpływać na sprawy publiczne! To niedopuszczalne, infantylne, małostkowe.

Wenta wiedział, że jeśli obetnie finansowanie jedynie szczypiornistom, zostanie to źle odebrane. Obciął więc wszystkim. Za kulisami można usłyszeć, że zła wola miasta wobec Industrii nie bierze się znikąd, więc nie zamierzamy opowiadać się po żadnej ze stron. Cała sytuacja jest jednak kompletnie absurdalna. Mamy Kielce, stosunkowo niewielkie miasto, w którym funkcjonuje wielki klub, finalista Ligi Mistrzów z poprzedniego sezonu. Prezydentem tego miasta jest legenda polskiej piłki ręcznej. Klub podupada, gdy jest na sportowej fali. Miasto obserwuje kryzys legendarnej ekipy i jednocześnie podrzuca pod nogi kolejne kłody.

– Gdy Servaas miał zostać honorowym obywatelem Kielc, Wenta robił wszystko, by to zablokować. I udało mu się, wciąż nim nie został – słyszymy z ratusza. Biznesmen poprosił ostatnio o możliwość wystąpienia na sesji rady miasta, gdzie chciał opowiedzieć o szczegółach nieciekawej sytuacji legendarnego klubu. – Wenta znowu biegał, żeby do tego nie dopuścić – mówi głos z miasta. Poinformowano już publicznie, że Servaas nie będzie mógł wziąć udziału w spotkaniu miejskich polityków.

– Prezydent Wenta długo, wręcz opieszale, pracował nad stworzeniem przejrzystego i uczciwego algorytmu podziału miejskich pieniędzy dla kieleckich drużyn. To była jedna z jego sztandarowych obietnic wyborczych. Nowy mechanizm miał raz na zawsze zakończyć jałowe dyskusje na temat promocji miasta poprzez sport. Ideą było wprowadzenie elementu motywacyjnego oraz stabilizującego dla klubów. Na tym polega wiarygodne partnerstwo. Im lepsze wyniki sportowe osiągacie, tym więcej otrzymujecie pieniędzy, bo budujecie pozytywną markę Kielc w Polsce i na świecie – opowiada Kamil Suchański, miejski radny.

I zaczyna dłuższą historię: – Niestety, system działał przez rok po wprowadzeniu. Z dnia na dzień Bogdan Wenta zmienił zasady. Pod koniec zeszłego roku oznajmił, iż pieniędzy z kasy miasta nie ma i nie będzie. Oczywiście na podwyżki o blisko 100% diet dla radnych środku się znalazły. To był ostry faul. Potężny cios dla Korony oraz Industrii. Przecież kluby planują budżety nie według kalendarza jak samorządy, ale zgodnie z terminarzem rozgrywek, czyli na sezony. Bogdan Wenta pokazał kieleckim klubom czerwoną kartkę. Tłumaczył to brakiem pieniędzy w budżecie. To zresztą najczęściej stosowane przez niego uzasadnienie, by przykryć własną nieudolność jako gospodarza miasta w różnych obszarach.

Dlaczego prezydent tak postąpił? Nie wiem i nie rozumiem. Ale konsekwencje tej decyzji mogą być katastrofalne. Kielce – Europejska Stolica Sportu – za chwilę może stać się miastem bez sportu. Niepewny jest los Korony. Industria Kielce stoi nad przepaścią. Nie mamy już damskiego szczypiorniaka na ekstraklasowym poziomie. Zniknęła siatkówka.

– Na Kielce patrzy cała Polska, a może i Europa. Jaki sygnał płynie z Kielc? Bardzo negatywny, szkodliwy dla naszego wizerunku. Że dzieje się coś złego, niepokojącego. Że prezydent nie radzi sobie z najprostszymi sprawami. Skoro nie umie zatroszczyć się o rodowe srebra na płaszczyźnie sportowej, jaka jest gwarancja, że zadba o nowych przedsiębiorców, którzy być może chcieliby zainwestować w Kielcach? To są bardzo ważne pytania. Milczenie prezydenta czy zamykanie oczu nie rozwiązuje tych problemów – uważa Suchański.

A jak komentuje to Korona? – Naturalne jest, że jako prezes spółki miejskiej nie będę krytykował działań miasta, bo byłoby to z mojej strony irracjonalne. Nie będę też go bronił. Zresztą moje zdanie na ten temat jest mało istotne. Byłbym po prostu bardzo szczęśliwy, gdyby w budżecie zaplanowano takie środki, jak w poprzednich latach. Boli mnie, że Industria prowadzi wojenkę, do której wykorzystuje Koronę – mówi Łukasz Jabłoński.

Jeśli stwierdzimy, że Korona straciła 1,6 miliona rocznie z powodu personalnej niechęci Wenty do Servaasa, nie będziemy daleko od prawdy.

TARGI KIELCE JAK WROCŁAWSKIE ZOO?

Trochę głupio deklarować, że nie będzie się ciągnęło miejskich środków i nie spróbować pozyskać alternatywnych źródeł finansowania. Na przestrzeni sezonu 20/21 Korona spłaciła jedenaście milionów złotych długów. W tym samym okresie wypracowała symboliczny zysk w kwocie 50 tysięcy złotych. Mimo że z boku wygląda to jak niewymagające wysiłku branie się za bary ze swoją przeszłością, klub potrzebował środków na działania operacyjne. Łukasz Jabłoński uznał więc, że spróbuje zaciągnąć kredyt.

To znacznie trudniejsze zadanie niż prośba o dokapitalizowanie. Choć na pozór wydaje się, że ekstraklasowy klub piłkarski nie powinien mieć żadnego problemu z pozyskaniem środków z banku, praktyka wygląda zgoła inaczej. Sześć milionów, o jakie wnioskował kielecki klub, musiało mieć solidne zabezpieczenie. Zwykle jest nim hipoteka, ale Korona nie ma swoich nieruchomości. Rozwiązaniem miało być poręczenie ze strony miasta, o które też trzeba było trochę powalczyć. Finanse spółki nie powalały. Niestabilna specyfika branży piłkarskiej nie zachęcała. 

– Daliśmy miejskie gwarancje, ale banki dalej uważały, że spółka notuje zbyt słabe wyniki finansowe. Wszystkie banki odmówiły – opowiada Stępniewski. On sam miał pomysł, by to miasto udzieliło Koronie pożyczki. – Miasto zarobiłoby na odsetkach, a klub zapłaciłby je mniejsze niż w banku. Brzmiało to sensownie, natomiast wszyscy mówili, że klub nie spłaci tej pożyczki i zrobią się jeszcze większe problemy pod względem kredytowania. Sprowadzili mnie na ziemię. Wszyscy wiedzieliśmy, że nawet jak miasto da poręczenie, to Korona nie dostanie kredytu i skończy się tym, że trzeba będzie znaleźć pieniądze w budżecie i dokapitalizować. Czasem wykonuje się działania, które niby mają na celu uniknięcie podniesienia kapitału, co w Kielcach jest bardzo niepopularne. A jednocześnie wszyscy doskonale wiedzą, że i tak do niego dojdzie.

I doszło.

Żaden bank nie udzielił Koronie pożyczki. Miasto dokapitalizowało więc klub w kwocie 3,5 miliona złotych (grudzień 2021) i 2,5 miliona złotych (marzec 2022).

Kiedy tej jesieni miasto odmówiło Koronie kolejnego zastrzyku gotówki, kielecki klub znów spróbował się zapożyczyć (u Targów Kielce, o czym już wspominaliśmy). Miejska spółka wykupiła też za niecały milion złotych pakiet reklamowy. Reklamuje się na koszulkach meczowych (rękaw) i strojach treningowych.

Po co Targi Kielce, doskonale znane w Kielcach, mają reklamować się przy drużynie, która jest z Kielc? I czy to przypadek, że do współpracy dochodzi akurat kilka dni po tym, jak miasto odmawia dokapitalizowania?

– Celem tej umowy jest CSR, wspieranie lokalnej drużyny, która potrzebuje pomocy – mówi wprost Agnieszka Wicha-Dauksza, dyrektor PR w Targach Kielce. – Przy okazji budujemy wizerunek. Jesteśmy międzynarodową firmą, poszukujmy klientów w różnych branżach. Korona gra w całej Polsce. Nie wszyscy w przykładowym Białymstoku kojarzą, że istnieją Targi Kielce. Im większa znajomość naszej marki, tym większe korzyści dla nas. Działamy w Kielcach, tu płacimy podatki i chcemy być frontem do lokalnej społeczności. Jeśli Korona potrzebuje takiego wsparcia, to jesteśmy na to otwarci – słyszymy od sponsora Korony.

Targi Kielce nawet nie udają. Jeśli Korona pyta „pomożecie?”, odpowiadają „pomożemy”. Wizerunek, marketing czy dotarcie do klienta mogą być co najwyżej „efektami ubocznymi” tej współpracy, ale nie determinowały one decyzji o jej podjęciu. Targi Kielce, niech to wybrzmi raz jeszcze, są miejską spółką.

– Oczywiście, że jest to marketingowa fikcja. Myśli pan, że Targi Kielce nagle zachciały reklamować się przy Koronie? – mówi jeden z lokalnych polityków. – Pan Mochoń (prezes zarządu Targów Kielce – red.) był mega wkurwiony, gdy musiał oddać te pieniądze. Spółka bywała już w lepszej kondycji. Nie dość, że nie pozbierała się jeszcze po pandemii, to jeszcze cały rynek targowy dostaje mocno po tyłku. A więc Targi Kielce nie były zadowolone z tego, że zostały sponsorem Korony – słyszę od samorządowca, który woli pozostać anonimowy.

– Wojciech Lubawski stosował podobny mechanizm, gdy już brakowało mu ruchów. Szedł do „Zieleni Miejskiej” albo Targów Kielce i pozyskiwał tam finansowanie. Nawet niektórzy trenerzy grup młodzieżowych byli częściowo opłacani przez miejskie instytucje. Pieniądze pompowane były z każdej strony, ale w taki sposób, że nikt za bardzo nie mógł się oburzyć. Inaczej wygląda, gdy spółka wydaje zarobione pieniądze, a nie pochodzące z podatków. To mechanizm z przeszłości. Znowu zataczamy koło – uważa Marcin Stępniewski.

SŁUPKI W GÓRĘ

Prezes Korony zabiera z gabinetu plik karnetów na siłownię i kroczy do pokoju trenera. Informuje, że gdyby szkoleniowiec miał życzenie, może udać się z drużyną do jednego z kieleckich fintess klubów. Biletów starczy dla wszystkich zawodników.

– Ale po co? Przecież mamy tutaj salkę, na stadionie – dziwi się Maciej Bartoszek.

Łukasz Jabłoński nie wie, co robić z kolejnymi gadżetami, które dziedziczy po poprzednikach. Zając i jego ekipa byli mistrzami barterowego marketingu. 29 firm zebranych w ramach klubu biznesu wysyłały do Korony fanty w zamian za określony ekwiwalent marketingowy. Nawet kupony na darmowe kursy w szkole jazdy. Te można przynajmniej sensownie wykorzystać. Otrzymują je najzdolniejsi piłkarze z akademii. Były takie współprace, które przydałyby się bardziej sklepowi spożywczemu niż klubowi piłkarskiemu.

Obecne władze zaczęły zamieniać karnety i kursy na złotówki i przelewy. Gdy Jabłoński zaczynał pracę, przy Koronie było dziewięciu sponsorów. Tych gotówkowych, a nie barterowych. Przychody komercyjne szacowano wówczas na cztery miliony złotych. Obecnie wynoszą one dziesięć milionów. Na tę sumę składa się 20 partnerów biznesowych. Po samym awansie doszło ich czterech-pięciu. Jeden z partnerów podwoił swoje wsparcie. – To praktycznie maksimum tego, co mogliśmy osiągnąć – mówi bez fałszywej skromności Jabłoński.

Za chwilę przypomina sobie jednak o ambitnej wizji, której nie udało zrealizować. – Moim celem było pozyskanie kolejnego naprawdę dużego sponsora. Okoliczności ułożyły się idealnie: awans, otoczka, moda na Koronę. Dla mnie to było więcej niż pewne, że znajdziemy kogoś, kto da co najmniej trzy miliony – żałuje sternik kieleckiego klubu. – Ale udało się za to sprzedać miejsce z tyłu spodenek – mówi z dumą. Jak wiadomo, akurat ten fragment stroju piłkarza nie jest najłatwiejszą powierzchnią reklamową do sprzedania.

Wzrost widać także w wielu innych sektorach. Sklep kibica? Runda jesienna to 366 tysięcy przychodu i 153 tysiące zysku. Dla porównania: cały poprzedni sezon to 160 tysięcy przychodu, jeszcze poprzedni 122 tysiące. Efekty przyniósł nie tylko awans, ale i zmiana modelu funkcjonowania. Wcześniej zamawiano górę towaru, która zalegała w magazynie i powoli się wyprzedawała. Teraz asortyment jest znacznie mniejszy. Produkt trafia po trzech miesiącach na promocję, po sześciu na wyprzedaż, a później na półki wjeżdża nowa kolekcja. Trochę jak w sieciówkach z ubraniami. Pamiątkowego biznesu nie psuje Koronie fakt, że kibice otrzymali oficjalną zgodę na sprzedaż gadżetów sygnowanych herbem klubu. W Kielcach mówią o tym otwarcie i bez skrępowania. W wielu innych klubach to tabu, w jeszcze innych proceder, który nie ma prawa zaistnieć. Korona wychodzi z założenia, że jeśli kibic chce, to i tak sprzeda swoją koszulkę – czy z herbem, czy bez. Klub nie musi wcielać się w rolę psa ogrodnika, a gadżety, koszulki, szaliki czy jakiekolwiek inne barwy to element budowania i konsolidowania społeczności.

Oczywistym jest, że w wynikach sprzedażowych niezwykle pomogła euforia, jaka zapanowała w Kielcach po awansie. Klub odzyskał nie tylko uwagę kielczan, ale i wiarygodność. Jesienią oglądaliśmy największą frekwencję w historii kieleckiego stadionu – ponad dziesięć tysięcy widzów. Korona zakładała trzy miliony przychodu z dnia meczowego w skali sezonu. Po pierwszej rundzie ma już 1,8 milionów. – Nie podnieśliśmy cen biletów. Gdybyśmy to zrobili, zabilibyśmy euforię – mówi Jabłoński, zdając sobie sprawę, że klub wciąż musi odbudowywać zaufanie. – Tak samo jak w meczu z Chrobrym o awans. Mogliśmy sprzedawać bilety po 70 złotych, a sprzedawaliśmy po 10. Nie straciliśmy, wszyscy wygrali – opowiada.

Ostatnim osiągnięciem klubu jest stworzenie bazy danych kibiców, gdzie zgromadzone są informacje o 38 tysiącach osób. Klub może dzięki temu stosować bezpośredni marketing – wysyłać przykładowo SMS-y z zaproszeniem na mecz albo informacje o darmowej herbacie kierowane do tych, którzy zakupili już swoją wejściówkę. – Lubię obserwować, co się dzieje po takich SMS-ach. Niedziela wieczór, a tu sprzedaje się dwieście biletów – prezesowi kieleckiego klubu zapalają się oczy.

Kielczanie szukają oszczędności w kreatywny sposób. Gdy przestarzałe kołowrotki opóźniały wejście na stadion, Korona stanęła przed wyborem: wymienić je za 350 tysięcy złotych, czyli całkiem sporą sumę, albo coś wymyślić. W klubie wymyślili, że zostawią kołowrotki i zainstalują przy nich nowe, osobne, niezintegrowane czytniki biletów. Obsługują je ochroniarze, przepuszczają kibiców, którzy przechodzą później swobodnie przez wyłączone kołowrotki, które pełnią tylko rolę tamowania ruchu.

Księgowość to kolejny obszar, w którym Excel zielenieje względem poprzednich lat. Jej outsourcing pozwala odchudzić budżet o kolejne 300 tysięcy złotych. Dla rządzących klubem każda drobna oszczędność, każdy zoptymalizowany puzzel, jest jak zastrzyk dopaminy. Ale nic nie zagwarantowałoby takiej dawki hormonu szczęścia jak zaksięgowanie po sezonie estymowanej kwoty z Ekstraklasy. Korona wpisała w budżet wpływy za osiągnięcie piętnastego miejsca. Ostatniego dającego utrzymanie.

INWESTOR LUB SAMOWYSTARCZALNOŚĆ

Na czwartkowej sesji rady miasta Korona ma dostać trzy miliony złotych. Może nie będzie już wielkiego rozdzierania szat czy ckliwego żebrania, ale jak zwykle pojawi się krytyka, dociekliwe pytania i gorąca dyskusja.

Misja ratunkowa się powiodła, klub stoi na nogach, stabilizuje się, do spłaty zostało mu jeszcze jedenaście milionów złotych długów. Należności do ZUS, MOSiR, PFR, podatek od nieruchomości i pożyczki. W teorii to moment, w którym trzeba pomyśleć o przyszłości. 2,5 roku temu określono dwa dalekosiężne cele: znalezienie prywatnego inwestora lub samofinansowanie się klubu.

Na korytarzach magistratu nie słyszy się jednak, by do Kielc miał zawitać nowy właściciel złocisto-krwistych. Marcin Stępniewski tłumaczy meandry samorządowej polityki: – Złożyłem projekt uchwały dotyczący poszukania Koronie nowego właściciela, jakiegoś prywatnego kapitału. Zrobiłem to bez konsultacji z nikim, a potem… wszyscy mnie zjedli. I moje środowisko polityczne, i inne środowiska. Wycofałem się rakiem. Ta sytuacja pokazała mi, że nie ma woli do sprzedaży Korony, chociaż na sesji każdy powie, że potrzebny jest inwestor, właściciel, sponsor. Przyczyna jest prosta – kolejna spółka w rękach miasta to większa sprawczość w innych tematach. Liczy się nawet to, że prezes Jabłoński kogoś pochwali, doceni, zaprosi na mecz. Drobne rzeczy z perspektywy mieszkańca, ale dla polityków bardzo istotne.

Samofinansowanie się? Chyba więcej osób wierzy już w to, że Korona zmieni właściciela. – Dałoby się to zrobić tylko wtedy, gdyby trafił nam się spektakularny transfer. Ale byłoby to zdarzenie jednorazowe, jedna runda, jeden sezon, a nie reguła mówi Jabłoński, dając do zrozumienia, że w obecnym układzie organizacyjnym nie da się zaplanować zysku na koniec okresu rozliczeniowego. – Coroczna sprzedaż piłkarza za milion euro rozwiązałaby nasze problemy. Gdyby trafiła się taka oferta za Jakuba Łukowskiego, mógłbym stwierdzić, że doprowadziłem do samofinansowania się, choć w rzeczywistości byłby to incydent – żartuje prezes klubu. Korona rozbudowuje akademię, chcąc osiągnąć w przyszłości regularne dochody ze sprzedaży piłkarzy. Na nie również trzeba będzie długo poczekać. Iwo Kaczmarski to też incydent.

Żaden z dwóch dalekosiężnych celów nie zostanie póki co spełniony. W dodatku Korona może spaść do pierwszej ligi.

Po co więc jej kolejne pieniądze?

To może lepiej nie dawać i to przerwać?

Kamil Suchański, wieloletni radny i były członek rady nadzorczej Korony, opowiada o tym, jak przez lata zmieniła się miejska debata wokół kieleckiego klubu: –  Przypominam sobie jak za czasów prezydentury Wojciecha Lubawskiego jeden z radnych płakał, gdy na sesji radni nie zgodzili się na przekazanie 3,8 miliona złotych na dalsze funkcjonowanie klubu. Praktycznie za każdym razem te debaty przebiegały w bardzo gorącej i nerwowej atmosferze. Było dużo wzajemnych złośliwości i oskarżeń, a za mało merytoryki, czyli obiektywnych danych i faktów. Odnoszę wrażenie, że debata nieco się ucywilizowała w okresie, kiedy zasiadałem pro bono w radzie nadzorczej Korony. Klub stał wówczas nad przepaścią. Przedstawiłem radnym oraz prezydentowi program naprawczy. Część zgłoszonych przeze mnie rozwiązań wdrożono. Pojawił się nowy inwestor z Niemiec. To uspokoiło sytuację.

Taka niejednoznaczna postawa prezydenta i brak woli zbudowania politycznego konsensusu wokół Korony sprawia, że obie strony eskalują konflikt. Dla mnie ten konflikt jest sztuczny. Miasto powinno dbać o wszystkich mieszkańców i zaspokajać różne potrzeby. Część kielczan korzysta z usług KCK, KTT czy Wzgórza Zamkowego, na których działalność idą grube miliony złotych z miejskiej kasy. Nikt im tego prawa nie odmawia, włącznie z kibicami Korony Kielce. Ale też kibicom Korony nie wolno zabierać prawa do oklaskiwania ekstraklasowej drużyny na Suzuki Arenie. Korona jest skarbem Kielc. Nie możemy go stracić – opowiada nam kielecki radny.

Łukasz Jabłoński mówi o swojej perspektywie walki z przeciwnikami finansowania klubu: – Korona nie miała w Kielcach zaufania społecznego. Jak ktoś słyszał nazwę klubu, od razu pojawiała się sterta domysłów: co się dzieje w środku, pieniądze wyparowują, przepala się je. To główny problem Korony. Zjawisko społeczne, którego nie da się momentalnie odwrócić. Zwłaszcza, że rozmawiamy o klubie, który nie odnosi spektakularnych sukcesów. A jeśli ci się nie wiedzie, to jak w życiu – szukasz dziury w całym, dociekasz. Przy sukcesach pole widzenia jest przyćmione. Zadam pytanie: czy Korona w porównaniu do innych klubów Ekstraklasy czy nawet pierwszej ligi otrzymuje od miasta dużo pieniędzy?

– Nie mam takiego wrażenia – odpowiadam.

– Jest w normie albo nawet poniżej normy. A mimo to niektórzy odbierają dokapitalizowanie klubu jako skandal. Nie ma zaufania społecznego i to jest clou problemu. Kielczanie mają prosty stereotyp. Jak coś się dzieje w Koronie, to na pewno dzieje się coś złego. Wielu ludziom już tak głęboko wryło się to w świadomość, że nawet nie biorą pod uwagę, że może wcale nic złego się nie dzieje. Od dwóch lat jesteśmy totalnie transparentni. Chcemy zbliżyć się do kielczan otwartą formą komunikacji. Choć nie byłem tego świadkiem, Korona była wcześniej przedmiotem walki politycznej. Teraz też były ku temu zakusy. Staram się je tonować, by Korona była ponad polityką. Chcę budować zaufanie społeczne. Ale to bardzo trudna rzecz.

Śląsk Wrocław otrzymuje rocznie 13 milionów złotych z ratusza. Wspierany jest także przez miejskie zoo i miejski aquapark.

Lechia Gdańsk, prywatny klub, otrzymała ponad 20 milionów złotych za promocję miasta przez dwa lata.

Pogoń Szczecin, również prywatny klub, otrzymał z magistratu ponad trzy miliony złotych na najbliższe półrocze.

Radom przeznaczał w 2022 roku 352 tysięcy złotych miesięcznie na stypendia dla zawodników pierwszego zespołu Radomiaka, również prywatnego klubu.

Od kiedy Górnik Zabrze jest na garnuszku miasta, wygenerował ponad 130 milionów straty. 

Szacuje się, że mieszkaniec Polkowic płaci rocznie w podatkach około 318 złotych za funkcjonowanie zawodowych klubów sportowych. 

Istnieją w tym kraju tak kuriozalne ewenementy jak Radunia Stężyca.

– To wyścig. Ten, kto jest zdrowy, czyli nie przeznacza miejskich pieniędzy na klub, nie ma szans. I to często nawet w sytuacji, gdy jest prywatnym właścicielem klubu – diagnozuje gorzko prezes Korony. Mieszkańcy Kielc znajdowali się przez lata na czołowych lokatach tego szaleńczego pędu. Raz jeszcze to zaznaczmy – przez dwanaście lat wydali na miejski klub 80 milionów złotych.

Dziś, porównując do ich przeszłości i codzienności innych miast, wydają o wiele mniej. To pewien paradoks. Kiedy Korona była patologicznym klubem, ratusz regularnie spełniał jej zachcianki. Kiedy już zdrowieje, choć wciąż mierzy się ze zszarganą reputacją i pozającowymi zaszłościami, Kielce nie są już skore do tak okazałej pomocy. Może to i dobrze? Kieszeń podatnika została wydrenowana przez poprzedników aż nadto. 

Czy mariaż Kielc i Korony, mający za sobą tak barwną historię i masę perypetii, jest już zdrowy? Przede wszystkim klub znacznie bardziej zasługuje na to, by go wspomóc. Osiąga większe przychody komercyjne. Wreszcie ma jakiś marketing. Jest transparentny. Da się lubić. W rozmowach z miastem nie szantażuje, nie manipuluje, nie odgrywa dramatów. Nie ściąga piłkarzy za chore kontrakty. Trzyma się jakichś ram budżetowych. Szuka oszczędności. Dba o kibica. No i nie wymaga kwot z kosmosu. To już nie jest „cholera, trochę przeszarżowaliśmy z budżetem, musicie nam dosypać”, a raczej „sprzątamy, spłacamy, ale powinniśmy też zachować płynność”.

Wciąż nie jest idealnie. Konflikt Bogdana Wenty z Bertusem Servaasem pachnie groteską, sam prezydent uzależnia przyszłość ważnych społecznie organizacji od sympatii i antypatii. Lokalni politycy mogliby wykazać się większą otwartością na ewentualnego inwestora. Operująca publicznymi środkami spółka godzi się na sponsoring miejskiego klubu nie dlatego, że widzi w tym wartość marketingową, a dlatego, że chce pomóc lokalnej społeczności.

To jednak nie razi w oczy aż tak bardzo, gdy przypomnimy sobie, jaka patologia odbywała się w Kielcach aż do przyjazdu Dietera Burdenskiego i jego niemieckich kolegów. Prawdopodobnie nie dało się mieć bardziej toksycznej relacji z miastem niż Korona. Ale nawet i taką relację da się uzdrowić. Choć lepiej dla wszystkich byłoby unikać ocierania się o bankructwo, deptania swojej tożsamości i Krzysztofa Zająca.

WIĘCEJ O MIEJSKICH KLUBACH:

Fot. newspix.pl/FotoPyK

Ogląda Ekstraklasę jak serial. Zajmuje się polskim piłkarstwem. Wychodzi z założenia, że luźna forma nie musi gryźć się z fachowością. Robi przekrojowe i ponadczasowe wywiady. Lubi jechać w teren, by napisać reportaż. Występuje w Lidze Minus. Jego największym życiowym osiągnięciem jest bycie kumplem Wojtka Kowalczyka. Wciąż uczy się literować wyrazy w Quizach i nie przeszkadza mu, że prowadzący nie zna zasad. Wyraża opinie, czasem durne.

Rozwiń

Najnowsze

Weszło

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
28
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

77 komentarzy

Loading...