Shinzo Koroki ma trzydzieści sześć lat. W przeszłości zaliczył szesnaście występów w reprezentacji Japonii. Przebiegał już ponad czterysta meczów i władował prawie sto pięćdziesiąt goli w J-League. Jest ikoniczną postacią dla ostatniej dekady historii Urawy Red Diamonds. Właśnie powiedział, że Maciej Skorża jest „jednym z najlepszych trenerów, z jakimi pracował w całej swojej długoletniej karierze”. Pewnie było w tym trochę kurtuazji, ale to duży komplement. I nieprzypadkowy.
Polak zrewanżował się Korokiemu. Nazwał go „generałem”. I „szogunem”. Na to drugie określenie doświadczony napastnik trochę się wprawdzie skrzywił, ale obyło się bez obyczajowego skandalu, którego swojego czasu nie uniknął prezydent Bronisław Komorowski ze swoim kultowym już „chodź, szogunie”, skierowanym do generała Stanisława Kozieja w parlamencie Kraju Kwitnącej Wiśni. Ot, głupotka.
Nieważne.
Maciej Skorża zaczyna podbijać Japonię.
Sztuka opanowywania burzy
Zakłada eleganckie garnitury. Nie farbuje włosów. Japończycy chwalą go za szykowność. I opanowanie. Podczas konferencji prasowych komunikuje się przyzwoitym angielskim. Przemawia spokojnym głosem. Nie poucza. Nie filozofuje. Nie intelektualizuje. Chyba doskonale wie, że trafił do kraju, w którym ludzie są nie tylko przewrażliwieni na punkcie grzeczności, ale przede wszystkim uczuleni na bufonadę.
Poległ na tym chociażby Lukas Podolski, którego wielkopańska arogancja zbuntowała szatnię Vissel Kobe. I cała plejada zagranicznych trenerów, których na japońskiej ziemi zgubiły skłonności do sytuowania się w centrum wszechświata i wygłaszania moralizatorskich kazań w papieskim trybie ex cathedra.
Skorża próbuje uniknąć błędów ich pychy. Na każdym kroku podkreśla, jak istotne są dla niego relacje z piłkarzami. Dba o małe gesty. Wita się po japońsku. Otwarcie cieszy się z decyzji tamtejszych władz, które złagodziły obostrzenia dotyczące noszenia maseczek ochronnych na twarzach. Szuka drobnych smaczków kulturowych. Uwielbia Formułę 1, więc zdradził niedawno, że tylko czeka na lukę w kalendarzu, żeby odwiedzić legendarny tor Fuji International Speedway, na którym w latach siedemdziesiątych ścigali się James Hunt i Niki Lauda. Albo, że przebiera nogami w oczekiwaniu na wrześniowe Grand Prix Japonii. Może brzmieć to trywialnie, ale na takich szczególikach buduje się tożsamość w obcych środowiskach.
– Najtrudniejszy był dla mnie pierwszy miesiąc po przyjeździe do Japonii. Wnikliwie analizowałem moje zachowanie na ławce trenerskiej. Doszedłem do wniosku, że moje reakcje są bardzo istotne dla całokształtu odbioru mojej pracy i mojego warsztatu. Całym sobą muszę prezentować spokój, opanowanie, cierpliwość. Nie reagować impulsywnie, nie ponosić się emocjom, nie denerwować się. Tak jest najlepiej dla zespołu. Nie jest to łatwe, uwierzcie mi. W środku mnie szaleje burza – mówił na jednej z konferencji prasowych.
Sztuki opanowywania burzy doświadczył już zresztą na Bliskim Wschodzie. W saudyjskim Ettifaq FC i młodzieżowej kadrze Zjednoczonych Emiratów Arabskich prowadził młodych bogaczy. Ludzi przyzwyczajonych do luksusu i odzwyczajonych od harowania na własną pozycję, nieprzystosowanych do zbierania reprymend i przyjmowania brutalnie szczerej krytyki, rozbijających się po kraju w wypasionych autach marki Porsche czy Ferrari. – Ciężko zmusić do pracy kogoś, kto jest tak bogaty, że nie musi pracować, właściwie nic nie musi – mówił i śmiał się, że stał się delikatny, bo nigdy nie wiedział, czy zaraz nie straci roboty. Teraz zgrabnie dostosował swój wizerunek do warunków Japonii. Ponownie: nie chciał przekreślić się już na samym starcie.
Szogun
Chyba nie ma już w nim starego Skorży. „Trenera na spokojne czasy”. Krytykowanego za uprawianie „sztucznego profesjonalizmu”, zabraniającego piłkarzom zamawiania kawy pod pretekstem „obawy przed wypłukiwaniem magnezu z organizmu”, pompującego autorytet za pośrednictwem krzyku, urządzającego dzikie awantury, szukającego winnych i kozłów ofiarnych wszędzie wokół siebie. Człowieka popadającego w drobne manie i fiksacje. Obsesyjnie samodzielnego i irytująco zaborczego. Samokrytycznie przyznającego się do przekonania o „byciu najlepszym trenerem świata, który wszystko musi robić na własną rękę”.
Nowy Skorża objawił się już w Lechu. Rozsądny. Bezkonfliktowy. Rzeczowy. Zarażający mądrością i doświadczeniem. Wygrywamy? Spokojnie, przyjdą gorsze dni. Przegrywamy? Spokojnie, przyjdą lepsze dni. Rozwinął pojedynczych zawodników. Skonstruował zespół. Tchnął w drużynę zwycięską mentalność i nadał jej spektakularny styl. I wygrał mistrzostwo na stulecie, po którym potrafił przyznać, że wyleczył się z myśli, że wszystko najlepiej zrobi sam. Uwierzył w siłę sztabu, którego rolę wcześniej konsekwentnie marginalizował. Przestał być „najmądrzejszy na całym świecie” i „wszystko robić na własną rękę”.
W Urawie Red Diamonds po prostu kontynuuje wcześniej obrany kierunek. Z Polski przylecieli z nim Rafał Janas i Wojciech Makowski. Pierwszy odpowiada za ofensywę, drugi za defensywę. Jest też Wojciech Ignatiuk, specjalista od przygotowania fizycznego z wieloletnim doświadczeniem pracy na Bliskim Wschodzie. Skorża nadzwyczaj często dodaje przy tym, że aklimatyzację w Japonii ułatwia mu obecność lokalnych asystentów: przede wszystkim Nobuyasu Ikedy, Masato Maesaki i Tatsuru Ishiguriego. Trenowanie to praca zespołowa. Oto jego nowe motto.
Urawa Red Diamonds nie przegrała od sześciu meczów. W lidze zwyciężyła w czterech kolejnych spotkaniach. Niby zaczęło się od dwóch porażek – po 0:2 z FC Tokyo i Yokohama FM, ale potem wszystko było już ładnie, pięknie i kolorowo. Cerazo Osaka w lidze? 2:1. Shonan Bellmare w pucharze? 0:0. Vissel Kobe w lidze? 1:0. Niigata w lidze? 2:1. Shimizu S-Pulse w pucharze? 1:1. Kashiwa Reysol w lidze? 3:0. Efekt? Sześć meczów, dwanaście punktów, trzecie miejsce w J-League.
Skorża trochę kręci nosem. Że za mała liczba zawodników bierze udział w ataku pozycyjnym, że jeszcze bardziej napastliwie wyglądać powinien pressing, że wciąż szwankuje atak pozycyjny i przechodzenie do fazy defensywnej, ale Japończycy zwracają uwagę, że w tym zespole już widać rękę nowego trenera. Urawa Red Diamonds wcale nie musi prowadzić gry, oddawać dziesiątek strzałów, klepać podań i sztucznie nabijać statystyki posiadania piłki, żeby punktować rywali w całkiem ofensywnym stylu. Najczęściej przytaczana statystyka: piłkarze polskiego szkoleniowca wykonują najwięcej sprintów w lidze.
Nowoczesny futbol wymyka się ramom. Zresztą, kiedy Japończycy pytają Polaka, na kim się wzoruje, ten rzuca nazwiska z różnych czasów i bajek – Rafael Benitez, Zdenek Zeman, Thomas Tuchel, Juergen Klopp, Stefano Pioli czy Pep Guardiola. Kociołek pomysłów, koncepcji i filozofii.
Czy w Urawie Red Diamonds ma kim grać?
Ma!
Hiroki Sakai to wielokrotny reprezentant Japonii. David Moberg Karlsson zahaczył o kadrę Szwecji. Alexander Scholz to były piłkarz FC Midtjylland i Standardu Liege. Marius Hoibraten liczył się w rotacji Bodo/Glimt. Bryan Linssen władował ponad sto goli w Eredivisie. Alex Schalk postrzelał w Szkocji, Szwajcarii i Holandii. Shinzo Koroki jest „szogunem”. Niedawno pojawił się też znany i lubiany obieżyświat Jose Kante, którego Skorża przedstawił jako „swojego czasu jeden z najlepszych napastników Ekstraklasy”. Ten zespół ma zdobyć mistrzostwo J-League.
Podbić nieznane i zbudować markę
Mistrzostwo Japonii? Mało. Fani Urawy Red Diamonds – atmosfera na stadionach J-League może robić wrażenie, nie jest to może europejski fanatyzm, ale w tym azjatyckim stylu też jest coś szalonego – lubią chełpić się, że Czerwone Diabły to specjaliści od sięgania po trofea we wszelkiego rodzaju pucharach i turniejach. Na przełomie kwietnia i maja okazja do potwierdzenia tego nieco bałwochwalczego przekonania będzie więcej niż wybitna: finał Azjatyckiej Ligi Mistrzów. O triumf w najbardziej prestiżowych rozgrywkach w tej części świata Urawa Red Diamonds powalczy w dwumeczu z Al-Hilal.
Maciej Skorża musi dopełnić dzieła Ricardo Rodrigueza. Hiszpański poprzednik Polaka potrafił wygrać Puchar Cesarza i Superpuchar Japonii, ale też zająć dopiero dziewiąte miejsce w J-League i wylecieć z Saitamy w niezbyt przyjaznej atmosferze. On sam uważa, że Azję opuszczał na własnych zasadach, żeby móc spełniać marzenia o pracy w Premier League. – Mam nadzieję, że Urawa wygra Ligę Mistrzów – powiedział niedawno w Sky. W przeszłości wygrała już dwa razy – w 2007 i 2017. Raz skończyła jako finalista – w 2019. Dwa poprzednie finały to boje właśnie z Al-Hilal, saudyjskim rekordzistą i obrońcą tytułu Azjatyckiej Ligi Mistrzów – 1992, 2000, 2019, 2021.
Presja na zwycięstwo w Champions League jest duża, a zadanie Urawy Red Diamonds nie będzie łatwe. Al-Hilal znajduje się ostatnimi czasy w cieniu Al-Nassr, które wyprzedziło potężnego stołecznego rywala w wyścigu transferowym po podpis Cristiano Ronaldo i wyrosło na faworyta do wygrania Saudi Pro League, ale to Al-Za’eem niezmiennie mienią się najbardziej utytułowanym i zasłużonym klubem w Arabii Saudyjskiej. Skład? Odion Ighalo, Luciano Vietto, Salem Al-Dawsari, Michael, Moussa Marega czy Hyun-soo Jang. Duże kluby i silne reprezentacje w CV. Mocna ekipa.
Wyzwanie to wyzwanie.
Japończycy przedstawiają jednak Skorżę jako specjalistę od wygrywania trofeów. Wyczytali, że to najbardziej utytułowany polski trener w XXI wieku. Czasami pytają go, dlaczego nie chciał prowadzić reprezentacji Polski, skoro wymieniano go w gronie głównych kandydatów do przejęcia schedy po Czesławie Michniewiczu. On sam kulturalnie milczy. Miał swoje powody, dla których opuścił ojczyznę. Przed nim olbrzymi sprawdzian. Czy największy w karierze? Być może.
Celem jest podbić nieznanego.
I zbudowanie marki.
Wygranie Azjatyckiej Ligi Mistrzów wyniosłoby go na szczyt rynku trenerskiego w tej części planety. Pewnie nie oznaczałoby, że z miejsca rzuciłyby się na niego uznane europejskie marki i kluby z lig top pięć, ale czy o to na pewno chodzi, czy tego właśnie życzyłby sobie sam zainteresowany?
Nie wiadomo.
Niewątpliwie jednak polskiej myśli szkoleniowej potrzebny jest spektakularny sukces w zagranicznym futbolu. Bo w tej kwestii pustynia, posucha, bida z nędzą, marność nad marnościami.
Kazimierz Górski i Jacek Gmoch w Grecji? Zbigniew Boniek we Włoszech? Henryk Kasperczak i Ryszard Kulesza w Afryce? Antoni Piechniczek na Bliskim Wschodzie? Wojciech Łazarek w Sudanie, Szwecji, Izraelu, Egipcie i Arabii Saudyjskiej? Andrzej Strejlau na Islandii, w Grecji i Chinach? Henryk Apostel w USA i w Chinach? Janusz Wójcik, Edward Lorens i Jerzy Engel na Cyprze? Czasy odległe i zamierzchłe.
Coś bardziej współczesnego? Franciszek Smuda w Regensburgu? Dajcie spokój. Michał Probierz w Arisie Saloniki? Ewakuacja po dwóch miesiącach. Tomasz Kaczmarek w 3. Lidze? Nie wyszło. Marek Zub na Litwie, Łotwie, Białorusi i w Estonii? Ligi znacznie słabsze od polskiej. Piotr Nowak w Stanach Zjednoczonych? Byłby to jakiś ewenement, ale ten słynny entuzjasta przesuwania kapselków już wcześniej wyrobił sobie tam markę jako piłkarz, więc startował z nieco innej pozycji, a poza tym skończył jako persona non grata. Jan Urban w Hiszpanii? Łapał byka za rogi w analogicznej sytuacji i też jakoś nie poszło.
Czas na sukces.
Bo kto, jeśli nie Maciej Skorża?
Czytaj więcej o Macieju Skorży:
- Maciej Skorża jest zwycięzcą. I życie toczy się dalej
- Poznań nigdy nie zapomni panu tego, jak mocnym jest pan człowiekiem
- Student, wolontariusz, uczeń Janasa. Jak zaczynał Maciej Skorża
- Wzlot i upadek na polskim Olimpie. Maciej Skorża i Wisła Kraków
Fot. Newspix