35 lat. Przy obecnej medycynie, suplementacji oraz stylu życia – w piłce nożnej można w tym wieku spokojnie planować kolejne sezony na boiskach, często nawet w topowych europejskich klubach. Maciej Skorża? W wieku 35 lat miał już w dorobku trenerskim dwa trofea, ogromne doświadczenie jako asystent oraz pierwszy naprawdę gwiazdorski kontrakt – podpisany z Wisłą Kraków Bogusława Cupiała. Jak to się stało, że złote dziecko polskiej myśli szkoleniowej zaliczało od początku najbardziej eksponowane posady? Jak Skorża udowadniał swój talent i siłę? Gdzie zaczynał i dlaczego tak szybko awansował do elity?
Podjęliśmy próbę dobicia się do ludzi, którzy śledzili jego dynamiczny wzlot, zwłaszcza w tych pierwszych latach, gdy z radomskiego osiedla Skorża zawędrował aż do Wronek.
Spis treści
Jak zaczynał Maciej Skorża?
Niektórzy piłkarze nie do końca czują potrzebę zdania choćby matury. Jeśli studia, to zaoczne, dość często na kierunkach, które najoględniej rzecz ujmując nie wymagają potężnych nakładów pracy. Stąd też wielu trenerów-byłych piłkarzy, pierwsze lata szkoleniowej kariery poświęca przede wszystkim na uzupełnienie zaległości. Skorża? Od początku wiedział, w jakim kierunku zamierza kroczyć.
I dlatego najważniejszy w karierze Skorży, ale tak naprawdę w karierze całego pokolenia trenerów był warszawski AWF, na którym wykładali m.in. Rudolf Kapera czy Jerzy Talaga. W środowisku trenerskim, ale też szerzej, w polskim sporcie, to latarnie, do których latami cumowały kolejne okręty. Ludzie z ogromną wiedzą czysto praktyczną, ale też zapleczem teoretycznym, które wykorzystywały całe tabuny polskich szkoleniowców. W świecie nauki o piłce nożnej, to odpowiedniki Bońka i Lewandowskiego, z dorobku obu korzysta się zresztą do dzisiaj.
– Jako trenera Macieja Skorżę odkrył właśnie świętej pamięci trener Kapera, gdy Maciej studiował na AWF-ie – wspomina w rozmowie z nami Paweł Janas, w okresie studenckim Skorży – trener Legii Warszawa, walczącej w Lidze Mistrzów. – Trener Kapera był wykładowcą, poza nim między innymi Jerzy Talaga, to była mocna grupa. Ja już prowadziłem wtedy Legię, kiedy zadzwonił do mnie trener Kapera i spytał, czy nie zabrałbym Maćka Skorży na obóz zimowy do Wisły. Każdy ze studentów musiał odbyć staż na zaliczenie, to byłby jego. Ja go wtedy jeszcze nie znałem, ale powiedziałem, że jeśli chce, to nie ma problemu. Przyjechał, pomagał nam w treningach.
Ulubieniec Kapery? To za duże słowo, ale bez wątpienia nestor cenił wiedzę i determinację Skorży. Sam zresztą o tym mówił, choćby w rozmowie z Weszło w 2012 roku. Oczywiście, dodawał, że Skorży brakuje odwagi, że dał sobie wejść na głowę Ljuboi i tak dalej, ale wiedzy – nigdy nie zakwestionował. Na studia Skorża zresztą trafił po dobrze zdanej maturze w klasie biologicznej.
– To zdolny człowiek, kończył najlepsze radomskie liceum, imienia Kochanowskiego, do tej pory jedno z lepszych w Polsce. Miał wrodzone zdolności naukowe, szkołę skończył z wyróżnieniem. Jak się sięgnie do jego rodziny, to tam są lekarze, inżynierowie. Wszyscy byli w szoku, że idzie na AWF. Jak to, będzie nauczycielem WF-u? Myśleli, że będzie miał większe ambicje. A on miał, tylko szedł swoją drogą – wspomina Tomasz Smoliński, przyjaciel Skorży z lat studenckich. – Poza tym był normalnym studentem. To nie tak, że siedział z nosem w książkach. Fajny kumpel. Była wiosna studencka, szliśmy na dyskotekę, bawiliśmy się, tańczyliśmy. Razem jeździliśmy na wakacje, w góry, na narty. Pierwszy raz na nartach byłem z nim, byliśmy w Szczawnicy, w 1992, na Sylwestrze. Żonę też poznał na AWF-ie, tylko była na innej specjalizacji.
W podobnym tonie wspomina to Artur Kupiec, kolejny kolega z roku.
– Spędziłem z Maćkiem pół roku na kursie trenerskim u pana Kapery. On był na dziennych, ja na zaocznych, natomiast te zajęcia były wspólne. Pamiętam, że był bardzo solidny. Co zaplanował, to zrobił. Na pewno pomógł mu kontakt z trenerem Janasem w Legii, ale też na to sobie zapracował. Trener Kapera to był autorytet, jego zajęcia stały na bardzo wysokim poziomie, trzeba było naprawdę się postarać, nikt nie mógł „odwalić” pracy. Grupa też była mocna – podkreśla Kupiec.
Kapera mu pomógł, mówił o tym Janas. Ale jak wspominają koledzy – kluczowe były ambicje samego Skorży.
– Pamiętam jak na 3 roku mieliśmy załatwić sobie staż. No więc każdy gdzieś tam sobie szedł, to do Pułtuska, to do Otwocka, ja do Radomiaka. Myślałem, że Maciek też pójdzie do Radomiaka, bo tu znał ludzi. A on powiedział, że chce iść do Legii. Porozmawiał z naszym szefem specjalizacji, Rudolfem Kaperą: „panie profesorze, czy mógłby pan załatwić praktyki w Legii Warszawa?”. Powiedział, że spróbuje, cenił Maćka, jego talent, przykładanie się do zajęć. Zadzwonił i tak się zaczęło – wspomina Smoliński. – Wymowne, że Maciek od razu zaczął z grubej rury. Tak samo jak kiedyś rozmawialiśmy, jak to młodzi ludzie, jakie masz marzenia. A Maciek, wtedy, dwudziestokilkuletni, powiedział „ja chcę być trenerem reprezentacji Polski”. „Zwariowałeś?!”. To się zdawało nieosiągalnym planem. A brakło niewiele. I wciąż to realny plan.
Z okręgówki na salony
Pierwszy przejaw tych ambicji to zresztą już sam wyjazd na studia. Skorża miał przecież przed sobą zupełnie typową przyszłość piłkarską – być może nie w Lidze Mistrzów, ale na poziomie, który pozwoliłby zarobić na chleb, może i jakąś szynkę do chleba. Urodził się w Radomiu, wychował 200 metrów od stadionu. Jak wspominają koledzy – skazany na Radomiak, od najmłodszych lat. Co prawda obiecująco radził sobie też w siatkówce, ocierając się o kadrę Mazowsza. Ale jego pasją i miłością była piłka.
– Radomiak był wtedy najpopularniejszym klubem w ówczesnym województwie radomskim. Broń też miała znaczenie, ale Radomiak był ważniejszy. Wszyscy najzdolniejsi trafiali do grup Radomiaka. Wielu z tych roczników 70, 71, 72, grało na fajnym poziomie. Mirosław Siara występował w Amice Wronki. Jacek Kacprzak był w Legii, był też Zbigniew Wachowicz. My wtedy, starszy od Macieja rocznik, wygraliśmy jedyny jak do tej pory w historii Radomiaka medal mistrzostw polski juniorów, gdzie po drodze graliśmy już z uznanymi ligowcami, jak chłopcy z Górnika, świętej pamięci Henryk Bałuszyński czy Mieczysław Agafon. Ta praca z młodzieżą układała się wtedy bardzo dobrze. Wyselekcjonowana grupa najzdolniejszych często trenowała z seniorami, którzy znajdowali się wtedy na zapleczu Ekstraklasy. Mieliśmy styczność z nimi, to rozwijało, ale też widziałeś, że postrzegają cię jako potencjalnego zawodnika pierwszego zespołu – tłumaczy Robert Rogala, wówczas młody zawodnik Radomiaka, dzisiaj trener.
– Osiedle Maćka: XV-lecie, ulica Filtrowa i Sportowa, to przede wszystkim region zagorzałych kibiców Radomiaka, praktycznie 200 metrów od stadionu. Było jasne, że Maciek będzie kibicował Radomiakowi, w tym rewirze wszystko skupiało się wokół klubu. A pamiętajmy, że wtedy na meczach Radomiaka pojawiało się nawet kilkanaście tysięcy kibiców. Ludzie stali za bramkami, na pobliskich blokach, z których można było widzieć boisko, gdzie się dało. Najzagorzalsi siedzieli na tak zwanym Gołębniku, czyli pod budką spikera. My, jeśli nie graliśmy w tym samym czasie meczu, to podawaliśmy piłki. I każdy patrzył, żeby w przerwie wyjść na boisko – dodaje Rogala.
No właśnie. Jak to z tym boiskiem było?
– Pamiętam, że Maciek grał wtedy ostatniego stopera. Libero. Dysponował dość dobrym wzrostem, mocnymi warunkami fizycznymi – to predestynowało go do tego, żeby na tej pozycji grać w juniorach. Był raczej podstawowym zawodnikiem – mówi Robert Rogala. Potwierdza Tomasz Smoliński. – Tak, grał obrońcę, takiego forstopera – wysoki, wygrywał powietrzne pojedynki. Nie był wielką gwiazdą, ale grał w składzie. III liga, w której grał z zespołem AZS-u, przypominam, to dzisiejsza II liga, a więc to nie był słaby poziom.
Kluby tak naprawdę tylko dwa: Radomiak, ale tylko rezerwy pierwszej drużyny. No i studencki AZS, czyli drużyna warszawskiego AWF-u. To zresztą też dobrze obrazuje, jakie cele miał od początku Skorża.
– Był zawodnikiem solidnym, tak w treningu, jak podczas meczu. Później podjął decyzję, że stawia na naukę. Nie było jakiegoś powodu konkretnego, żeby rzucić piłkę, kontuzja czy coś podobnego – po prostu zdecydował, że chce w to iść – wspomina Jarosław Czupryn, wówczas zawodnik pierwszego zespołu. – Ówczesny Radomiak przeżywał ciężkie chwile organizacyjne. Ludzie byli bardzo zaangażowani, tak piłkarze, jak i sztab. Ale te bariery organizacyjne nie pozwalały rozwinąć skrzydeł. W sezonie 92/93 walczyliśmy o awans do Ekstraklasy. Naszą gwiazdą był Rafał Siadaczka, ale dobrych piłkarzy było wielu – dowód, że po rundzie jesiennej byliśmy liderem tabeli.
Skorża jednak w tej drużynie nie zadebiutował – bo wyjazd na studia był zdecydowanie ważniejszy niż mozolne przebijanie się w piłkarskiej hierarchii. W AZS-ie zresztą ekipa zrobiła awans do III ligi. To o tyle ważne, że dzięki temu Skorża nie wpadł w pułapkę „niespełnionego piłkarza”, w którą zdarza się wdepnąć początkującym szkoleniowcom. Zanudzanie historiami o tym, gdzie „mogłem dotrzeć, gdyby nie kontuzja” mogą znudzić najbardziej cierpliwych podopiecznych. Skorża nie musiał się tłumaczyć, dlaczego nigdy nie grał wyżej. Po prostu – nie chciał. Wyżej chciał trenować.
– To było ważne, bo na pewne kwestie patrzył zupełnie inaczej – podkreśla jeden z jego pierwszych podopiecznych, Marcin Kikut.
Maciej Skorża pod skrzydłami Pawła Janasa
Początkowo droga Macieja Skorży była dość banalna – rezygnacja z poważnej piłki na rzecz najpoważniejszych dostępnych w Polsce studiów, związanych z trenowaniem piłki nożnej. Przejście z rezerw Radomiaka do AZS-u AWF-u Warszawa. Studenckie życie przeplatane z ciężką pracą, przede wszystkim nad własnym zasobem wiedzy i doświadczenia. Przełomem był bez wątpienia wspomniany telefon Kapery do Janasa.
Sam Janas wspomina to dość lekko, ale nie co dzień zdarza się, by tak utytułowany i zasłużony trener pompował młodziaka w takim miejscu jak wywiad „Piłki Nożnej”. Skorża dostał od szkoleniowca kilka ciepłych słów i w książce „Legia Mistrzów”, wspominającej legendarne boje w Champions League, ale też w długiej rozmowie o reprezentacji olimpijskiej przed kwalifikacjami na turniej piłkarski w Sydney w 2000 roku.
– Jednym z moich współpracowników jest Maciej Skorża, który zajmuje się zbieraniem informacji o przeciwnikach i muszę powiedzieć, że robi to bardzo dobrze. Najlepiej znamy Bułgarię, czyli naszego najbliższego rywala. Mamy także nagrane na kasetach wideo mecze z udziałem Szwecji, Anglii a nawet Luksemburga. Już z pobieżnej analizy wynika, że dzisiaj z grupowych przeciwników najsilniejszy zespół ma Szwecja. Anglicy, z którymi – podobnie jak ze Szwedami – zmierzymy się dopiero wiosną, jeszcze są na etapie budowy drużyny. Jednak za kilka miesięcy i oni mogą być groźni. Nie zamierzamy też lekceważyć Luksemburga…
To pierwszy tak czytelny ślad, choć Skorża u Janasa był już od paru ładnych lat. Zaczęło się właśnie od Legii i obserwowania rywali.
– Zobaczyłem, że chłopak ma pasję, że fajnie to robi i zaproponowałem mu, żeby pomagał nam w Legii obserwować rywali. Robił to między innymi w Lidze Mistrzów. Przygotowywał bardzo ciekawe analizy, wnikliwe. To obserwowanie dopiero wtedy wchodziło, mało które mecze były w telewizji, więc jeździł, oglądał – wspomina w rozmowie z nami Janas. – Co w nim zobaczyłem? Był bardzo solidny i chętny do pomocy, nauki. To nie tak, że siedział na trybunach, tylko oddelegowany do obserwacji i koniec. Jak była potrzeba, by pomóc nam w treningach, zawsze przyszedł. Łapał czasy, puszczał zawodników – takie drobne rzeczy. Ja mu mówiłem „Maciej, jak masz jakieś swoje zdanie, możesz je wyrazić. Na tym tez polega praca trenera, że zderzasz różne opinie”. Miał swoje zdanie. Czasami więc jak coś zauważył, to dzielił się. Ważne, by to zostawało w swoim gronie. Tak zostało na długie lata, jeszcze długo później, gdy sam prowadził ekstraklasowe zespoły, dzwoniliśmy, wymienialiśmy opinie.
Podobnie wspomina całość Mirosław Jabłoński, drugi z ówczesnych „analityków” Legii.
– Był bardzo zaangażowany, pomagał nam w Lidze Mistrzów robiąc obserwacje. Ja robiłem obserwacje rywali, jeździłem na ich mecze, a on robił analizy tego, co my graliśmy. To nie było wtedy takie łatwe, żeby taki mecz przeanalizować. Wszystko wykonywało się „na piechotę”. Zatrzymywał, przewijał taśmę. Dopiero wtedy zaznaczał minuty, akcje. Statystyki też robił – kto ile podań i tak dalej. Dzisiaj zlicza to automat, wtedy? To zajmowało bardzo długo, nawet ze dwa dni pracy. A Maciej nie dostawał za to pieniędzy, pomagał na ochotnika. Paweł zaakceptował go jako naszego współpracownika. Ujmijmy to tak: Maciej pomagał, nie przeszkadzał. Drużyna też go zaakceptowała – podkreśla Jabłoński. Pytamy u źródła – a więc u Jacka Kacprzaka, legionisty z tamtej ery. – Bardzo skrupulatny, wszędzie chodził z notesem, drużyna faktycznie go przyjęła.
Jak to wyglądało od drugiej strony? Cóż, wcale nie tak różowo! Tomasz Smoliński, wspomniany już współlokator Skorży z czasów studenckich, żartuje, że wolontariat utrudniał nieco wspólną egzystencję i tak nie najbogatszej braci akademickiej.
– Czasem się wkurzałem na jego współpracę z Legią. Mówię: Maciek, potrzeba zarobić na życie studenckie, a ty za darmo robisz w Legii. Mówił: „Tomek, przyjdzie czas, jeszcze będę zarabiał”. Ja się śmiałem z niego, jak to kolega z pokoju, a teraz on może śmiać się ze mnie. Pamiętam, jak ślęczał przy analizach. Nie było takich technologii, więc siadał po nocach w zakładzie teorii sportu, wycinał mecze rywali Legii, z tym szedł do trenera. Ale zaangażował się całym sobą, pracował za darmo, ale ufano mu, był jeszcze studentem, a prowadził rozgrzewki Legii Warszawa – wspomina Smoliński.
– Jak skończyłem pracę w Legii, Maciek kończył AWF. Ja zacząłem pracę w reprezentacji olimpijskiej walczącej o Sydney 2000 i Maciek też tam nam pomagał. Był świeżym trenerem, to było jego pierwsze przetarcie, ale fajnie to wyglądało. Tu też odpowiadał za bank informacji, ale na zgrupowaniach był już jako asystent – wspomina Janas. Później Janas zabrał ze sobą Skorżę do Wronek. I tam zaczęła się już ta słynna Kariera z wielkiego K.
Akademia wychowania
Amica Wronki nie budzi obecnie najlepszych skojarzeń, ale trzeba pamiętać, że poza fryzjerskim śladem na dokonaniach seniorskiej drużyny – był to jednak klub wyprzedzający epokę. Podczas gdy szkolenie w wielu miejscach odbywało się na żwirowych boiskach gdzieś za kotłownią, Wronki od początku mocno stawiały na skauting, transfery, a następnie rozwój młodych zawodników. Pomagały świetne obiekty w Popowie, pomagało zebranie mocnej kadry trenerskiej, pomogło inwestowanie w młode talenty. Zresztą, już sam przegląd nazwisk zdradza, jakiego rodzaju ekipę oddelegowano do budowy akademii.
Trener? Stefan Majewski. Wiceprezes ds. sportowych? Paweł Janas.
– To Paweł zaproponował mi, żeby do sztabu dołączyć Maćka. Byłem otwarty na taką rekomendację ze strony mojego przyjaciela. Życie pokazało, że Paweł zna się na piłce, bo przecież Maciek osiągnął w piłce bardzo dużo – wspomina Stefan Majewski w rozmowie z Weszło. – W Amice była wtedy polityka polegająca na ściąganiu wielu młodych zawodników do zespołów juniorskich. Talenty więc były, a kolejni piłkarze przechodzili do pierwszej drużyny. Młodzież chętnie przychodziła, ważne były też obiekty. W Popowie, 6 km od Wronek, powstały boiska. Wówczas to było jedno z najlepszych miejsc w Polsce do rozwijania swojego talentu. Mieli też kontakt z seniorami, ja zsyłałem też zawodników do rezerw, które później prowadził Maciej, bo mieliśmy niepisaną zasadę, że kto miał dłuższą przerwę w pierwszym zespole, musi najpierw zagrać w rezerwach.
– Myślę, że wiele się nie zmienił. Wtedy pamiętam, że był bardzo spokojnym człowiekiem, rozważnym. Wysoka kultura osobista. Często dyskutowaliśmy o problemach młodzieży, drugiego zespołu. Graliśmy też już wówczas w Amice z góry ustaloną taktyką dla najstarszych grup młodzieżowych i seniorów – czwórką w obronie. Wtedy jeszcze wielu grało libero i forstoperami – mówi nam Majewski.
To się pokrywa z relacjami podopiecznych Skorży. Jakkolwiek to brzmi – do najlepszych talentów, ściąganych taśmowo do Wronek, dobrano jeden z największych talentów trenerskich. Co tu dużo kryć – z drygiem do wychowywania. Skorża zaczynał z młodymi zawodnikami po gruntownym i wszechstronnym przygotowaniu przez AWF, ale też po prostu – jako człowiek z dobrego domu, wyposażony nie tylko w wiedzę, ale też zestaw zasad. „Proszę do mnie nie mówić na ty” – pamiętamy wszyscy.
– Kładł duży nacisk na to, byśmy rozwijali się nie tylko piłkarsko, ale nabierali trochę kultury – uśmiecha się Szymon Sawala, wychowanek Skorży, późniejszy piłkarz m.in. GKS-u Bełchatów. – Co tu kryć, byliśmy grupą rozwydrzonych nastolatków. Miał z nami dużo pracy. Summa summarum, pamiętam taki moment, już w Ekstraklasie. Ja grałem w Polonii Bytom, trener prowadził Wisłę. Taka luźna rozmowa, przeprosiłem za pewne wyskoki młodzieńcze, za to jak się zachowywałem. Odpowiedział „Szymon, ja pamiętam tylko dobre chwile”. Nie zawsze było nam po drodze wtedy, w juniorach, człowiek rozumie dopiero później pewne rzeczy, dziś wspominam to bardzo miło. Na pewno trener najbardziej nie znosił braku dyscypliny. Miał świetne przygotowanie teoretyczno-taktyczne. To była ogromna wiedza, mało kto z nas z takim poziomem się spotkał.
Piłkarsko?
– Był sezon, kiedy rezerwy Amiki wygrały III ligę. Ale potem duża grupa zawodników odeszła. Zespół mocno odmłodzony, pod wodzą trenera Skorży… Nie było kolorowo, walczyliśmy o utrzymanie, utrzymał nas trener Szatałow – dodaje Sawala.
Szerzej o warsztacie Skorży i całej jego wronieckiej historii opowiada nam Marcin Kikut, który był w klubie podczas wielkiej reorganizacji.
– Gdy ja byłem w juniorach starszych, trener przejął juniora młodszego, ale po jakimś czasie zaczęliśmy pracować razem. W pierwszym roku wspólnej pracy mieliśmy bardzo mocny zespół, ale zajęliśmy czwarte miejsce. Celem było natomiast tylko mistrzostwo. Trener Skorża był mega zdeterminowany, żeby to osiągnąć. Widać to było po nim. Zawsze stawiał na mocną pracę nad sobą. Dlatego, że wymagał wiele od siebie, wymagał i od innych. Mówił, że jesteśmy najlepsi w Polsce. I że z tego biorą się obowiązki. Że należy poziom prezentować – wspomina Kikut. – To była fajna cecha, zawsze czułeś, że z Maciejem Skorżą grasz o coś dużego. Mnie to bardzo budowało. I po tej pierwszej porażce, później faktycznie zdobyliśmy jako pierwsi w historii juniorskie mistrzostwo Polski dla Amiki. Bardzo utalentowany zespół: Karol Gregorek, Darek Dudka, który był już w ESA. „Bury”, czyli Marcin Burkhardt nam pomagał w eliminacjach. Ten mistrzowski zespół konstruował się dwa lata, a zaczął od czwartego miejsca, czyli porażki. Co istotne, nie skończyło się na sukcesie w juniorach, tylko faktycznie wielu chłopaków pograło w Ekstraklasie.
Kikut podkreśla, że tworzyły się zręby tego, co służy wielkopolskiej piłce do dzisiaj.
– Moim zdaniem wtedy, za czasów trenerów Skorży, Janasa, zaczęła się konstrukcja modelu funkcjonowania akademii, która do dzisiaj w jakimś stopniu działa, z tym, że już pod innym szyldem. Ona przechodziła zmiany, trener Śledź, też dobry współpracownik Macieja Skorży, budował ją, ale wtedy kładły się fundamenty – wysokie wymagania, determinacja, zero półśrodków, najwyższe cele – wspomina były podopieczny Skorży.
Największy sukces tamtego okresu? Poza Mistrzostwem Polski U-19, chyba wspomniany Burkhardt. W klubie pracował już wówczas Mirosław Jabłoński, stary znajomy z Legii, we Wronkach starszy kolega.
– Gdy ja przyszedłem do Wronek, Maciej prowadził najstarszy zespół juniorów. Dużo rozmawialiśmy, ja oglądałem jego mecze, on seniorów, a potem rozmawialiśmy. To z jego zespołu wyszedł w górę Marcin Burkhardt, prosto z juniorów do nawet meczu pucharowego z Malagą – przypomina Jabłoński. Ten okres był o tyle ważny, że znajomość z Jabłońskim pozwoliła potem na pracę również w Wiśle Płock. – Zaproponowałem mu pracę drugiego trenera w Wiśle. Bardzo dobrze układała nam się współpraca. Układaliśmy treningi, analizowaliśmy je, wspólnie planowaliśmy co w danym mikrocyklu trzeba zrobić, na jakie akcenty położyć nacisk. Prowadziliśmy wspólnie treningi, jeden się zajmował jedną grupą, drugi drugą. Maciej prowadził też zajęcia indywidualne. Oczywiście dalej robił też analizy meczów. Mogłem mu swobodnie zostawić zajęcia, a samemu na przykład pojechać na obserwację zawodników, bo wiedziałem, że ten trening zostanie poprowadzony dobrze, z dyscypliną, tak jak byśmy byli we dwójkę. Paweł Janas, wiceprezes Amiki, zgodził się, żeby Maciej przyszedł do Płocka, bo też widział w tym szansę dla Maćka na kolejny krok w rozwoju. To już nie byłą praca z juniorami, a z seniorami.
Sumienny, kulturalny, analityczny
Jakim trenerem był młody Skorża?
We wszystkich opowieściach na pierwszy plan wysuwa się solidność, sumienność, pracowitość.
– Zdolność analizowania. Zawsze zastanawiał się: co się zdarzyło, co z tego wyciągnąć. Ma umysł analityczny – podkreśla Jabłoński. Majewski dopowiada: – Z Maćkiem było tak, że jak powierzyło mu się jakieś zadanie, nie trzeba było pytać, czy jest już zrobione, czy będzie. Wiadomo było, że zrobi na pewno.
Zdecydowanie więcej kuchni zdradza nam Marcin Kikut.
– Trener Skorża nie był łatwy. Ci, którzy byli najbardziej świadomi, którzy rozumieli, jaka się przed nimi otwiera szansa, widzieli, że trudność trenera bierze się stąd, że nie odpuszcza, jest wymagający, chce osiągać wysoko postawione cele. Potrafił męską rozmowę przeprowadzić, wejść mocno do tej szatni, zbesztać nas od dołu do góry. Nie stronił od tego. Podnosił ton głosu, ale robił to z zachowaniem merytoryki. Nazwałbym to, że był „pozytywnie ostry”. To nie był krzyk dla krzyku. Mieliśmy 18-20 lat, w takim wieku musisz czuć presję – tłumaczy nam Kikut.
– Czasami potrafił się zbliżyć, ale nie otwierał szeroko tej przestrzeni. Mi trochę łatwiej o tym mówić, bo byłem kapitanem u trenera. Natomiast niektórym chłopakom, wiem, że tego kontaktu z trenerem brakowało. Natomiast były też momenty, choćby na tych mistrzostwach Polski. Siedział z nami, bywało, że czuliśmy, jakby to był bardziej kolega niż trener. Niesamowicie nas podciągnął w górę taktycznie. Jak wracaliśmy po przerwie letniej, czy to w juniorach, czy w ESA, to już się cieszył „mam nowy system, będziemy go sprawdzać”. Poznawał kolejne tajniki i nie mógł się doczekać, żeby je przetestować. Imponowało to bardzo, taka determinacja, ciągłe poszukiwanie rozwiązań, głód rozwoju. Pamiętam, graliśmy w jakimś systemie, przychodził i mówi: Marcin, twoja rola się zmieni. To też buduje pewność siebie zawodnika, gdy widzisz, że twój trener taktycznie jest tak przygotowany – słyszymy od mistrza Polski U-19.
Pamiętajmy o okolicznościach, pamiętajmy o epoce. Gdy Skorża wznosił w górę młodzieżowe mistrzostwo Polski ze swoimi podopiecznymi z Wronek, w polskim futbolu wciąż do obozowego niezbędnika należały fajki, piersiówki i kufle. 2002 rok – wiele talentów z tamtych dni wspomina dziś gorzko o błędach młodości, o zderzeniu z dorosłą szatnią, o wszelkiej maści używkach, bez których było trudno radzić sobie w grupie szczelnie wypełnionej piłkarzami skażonymi radosną fantazją lat dziewięćdziesiątych.
– Musiał się nachodzić, napilnować. Trener Skorża był też koordynatorem, a wtedy we Wronkach mieliśmy swoje za uszami. Ta struktura dopiero powstawała. Trener Skorża najbardziej nie lubił natomiast właśnie tego braku dyscypliny, nawet pod postacią spóźnialstwa, a co dopiero przy ważniejszych kwestiach. Wymagał tego, żebyśmy weszli na najwyższy poziom koncentracji na treningu, ale i poza nim. Bywało z tym drugim różnie w zespole. Chodził też do szkoły często, gdzie miał wezwania, bo nie wszyscy przynosili same piątki – opowiada Kikut. – Gdy zaczął prowadzić rezerwy, było to zderzenie z III ligą, czyli dzisiejszą II. Przeszliśmy do tych rezerw my, młodzi złoci. I ten początek był trudny, dużo przegrywaliśmy. Brakowało nam motoryki, czasami mentalności, rozsypywaliśmy się. Te przekonania o piłce juniorskiej były weryfikowane. Dostaliśmy jak obuchem. Był moment, kiedy znajdowaliśmy się w strefie spadkowej. Potem przyszedł trener Szatałow i z nim udało się utrzymać, miał więcej doświadczenia, trochę przemodelował zespół.
Dla Skorży to była pierwsza bolesna lekcja dorosłości. Na szczęście dla niego – odebrana wyjątkowo szybko, tuż po trzydziestych urodzinach. Być może zresztą to zaważyło – drużyna złożona z dzieciaków, trenowana przez szkoleniowca, który mógłby spokojnie jeszcze grać na tym poziomie, ba, w niektórych pół-amatorskich drużynach pewnie byłby w grupie tych młodszych zawodników.
– Być może, wtedy jeszcze, trochę brakowało mu w pierwszej chwili tego obycia z szatnią seniorską. Nie był w wielu szatniach seniorskich, nie miał więc doświadczenia jak to wygląda przy starszych piłkarzach. Były momenty, już w pierwszej drużynie Amiki, kiedy zdaniem niektórych za bardzo zaufał radzie drużyny. Były konflikty między młodymi i starszymi, próbował je łagodzić, połączyć te frakcje, bo potrzebował obu. Czasem nie do końca czuł szatnię, tak w momentach. Przebywa się w niej, zrobi się coś drobnego – małe rzeczy, które mają swoje konsekwencje, jakieś reakcje – opowiada Kikut.
Ile wygrał tamtym okresem? Najlepiej świadczą kolejne miejsca pracy. Właściwie każdy, kto zetknął się wówczas ze Skorżą, chciał go zabrać ze sobą dalej. Jabłoński zaprosił go do Płocka. Z Janasem zawędrował do seniorskiej reprezentacji Polski. Do Wronek szybko wrócił już jako pierwszy trener.
***
– Mało kto by powiedział coś takiego głośno – powtarza nam Smoliński. – 21 lat i w luźnej rozmowie mówisz, że chcesz prowadzić reprezentację Polski.
Czy to najlepiej obrazuje „mental” wczesnego Skorży? Wiele wskazuje na to, że tak. Gość, który już jako junior Radomiaka wiedział doskonale czego chce i w jaki sposób zamierza to osiągnąć. Człowiek, który ciężką, sumienną i rzetelną tyrką zapracował sobie na zaufanie największych – bo w tamtym okresie Janas był wśród największych. Z drugiej strony jednak – nawet i dziesięć lat później jego podopieczni z Lecha czy Pogoni będą powtarzać wobec niego te same zarzuty, które można usłyszeć z ust juniorskich podopiecznych. Trener trudny. Wymagający. Perfekcjonista, który nie znosi braku dyscypliny.
Nie wiemy, czy taki wciąż jest Skorża 2021. Ale bez wątpienia taki był Skorża 2002. Wówczas – złote dziecko polskiej myśli szkoleniowej.
Fot.FotoPyK