Bez ryzyka nie ma zabawy – najwidoczniej uznał w grudniu Jeremy Sochan, kiedy postanowił zacząć wykonywać rzuty osobiste jedną ręką. Rewolucja w grze pomogła Polakowi nie tylko (znacząco!) polepszyć skuteczność na linii, ale w ogóle przyczyniła się do jego wysokiej dyspozycji w ostatnich tygodniach. Gdyby nie ta odważna zmiana, nasz koszykarz mógłby nie załapać się do meczu Rising Stars podczas Weekendu Gwiazd.
Rzut to największy minus Sochana – do takiego wniosku doszedł kilka miesięcy temu na łamach Kwartalnika Sportowego Marcin Gortat, podobnego zdania byli również skauci i eksperci od draftu. Polski koszykarz nigdy nie był określany jako wybitny strzelec, co potwierdzały jego statystyki na uczelni Baylor.
Sochan rzucał w NCAA ze skutecznością 29.6% za trzy (przy 2.7 próbach na mecz) i 58.9% z wolnych. Więcej uwagi kierowano w stronę pierwszej z tych liczb, jakby ufając, że – jak na 18-latka – akurat blisko 60% celności z linii nie jest najgorsze i nie będzie żadnym problemem w NBA.
Rzeczywistość szybko jednak to zweryfikowała. Po dwudziestu pięciu meczach w barwach San Antonio Spurs skuteczność Polaka z osobistych wynosiła zaledwie 45.8%, co stawiało go w gronie najgorszych w tym elemencie zawodników w lidze (jak Steven Adams, Nic Claxton czy Ben Simmons – oni również trafiali mniej niż 50%).
Rewolucja przyszła dokładnie 19 grudnia, kiedy Sochan zagrał przeciwko Houston Rockets. Już wtedy – jedną ręką – wykonał osiem rzutów osobistych. I spudłował tylko trzy.
Spis treści
Jeden element pcha kolejne
Z jednej strony mówimy tylko o pojedynczym elemencie koszykarskiego rzemiosła, z drugiej: nie jest przypadkiem, że od czasu zmiany formy osobistych, Sochan zaczął generalnie prezentować się lepiej. W ostatnich dwunastu meczach Polak notował 12.5 punktu na mecz (45.9% z gry, 35.3% za trzy, 76.7% z osobistych), do czego dokładał 5.7 zbiórek, 2.8 asyst, 0.7 przechwytu, 0.4 bloku oraz 2 straty (co warte zaznaczenia: te statystyki są nieco zaniżone przez ostatni mecz Spurs, w którym nasz koszykarz zszedł z boiska po 6 minutach z powodu urazu pleców).
Z czego wynikał progres Jeremy’ego? Lepsza skuteczność z osobistych pomaga mu na innych płaszczyznach. Rywale nie mogą pozwalać sobie na faulowanie go, kiedy wejdzie pod kosz, bo wiedzą, że ewentualne wolne wykona bez większych problemów. Poza tym, jak to w życiu, jeden mały sukces może napędzać nas do osiągania kolejnych. Nic więc dziwnego, że lepiej rzucający osobiste Sochan w ogóle stał się lepszym koszykarzem.
Sprawdza się też to, o czym mówił trener San Antonio Spurs, Gregg Popovich: – Sochan nie ma w sobie żadnego strachu. NBA nie zrobiła na nim wrażenia. On po prostu przychodzi, by grać. Kocha koszykówkę. Widać to na jego twarzy albo po mowie ciała.
Gdyby nie charakter i pewność siebie Polaka, ten raczej nie zdecydowałby się na tak dramatyczną zmianę, jak formy rzutu przy osobistych. Przypadki, w których zawodnicy NBA decydowali się mieszać w tym elemencie gry, od zawsze były rzadkie i nie zawsze przynosiły sukcesy.
To nie takie łatwe
Każda osoba, która kiedykolwiek parała się koszykówką, wie, jak specyficzny “rytuał” stanowi wykonywanie osobistych. Domyślnie chcemy, aby każda próba wyglądała tak samo. Była poprzedzona taką samą liczbą kozłów i trwała określoną liczbę sekund. Nie ma tu miejsca na spontaniczność i szaleństwa, podobnie jak choćby przy serwisie tenisisty.
To wszystko już jest powodem, dla którego gracze NBA zazwyczaj wykonują na parkietach najlepszej ligi świata wolne dokładnie w ten sam sposób, jak robili to w szkole średniej czy na studiach. Nie chcą zepsuć tego, co działało świetnie lub dostatecznie dobrze, albo w ogóle sprawić, że skuteczność z osobistych kompletnie się im posypie.
Sochan jednak i tak oczywiście nie był pierwszy. Parę miesięcy temu strategię przy wolnych zmienił Mason Plumlee, koszykarz Charlotte Hornets. Zaczął bowiem wypuszczać piłkę…. z drugiej, w teorii gorszej (lewej) ręki. Jaki był tego efekt? Plumlee w sezonie 2021/2022 miał najgorszą skuteczność z osobistych spośród wszystkich zawodników w NBA (39.2%). Teraz jest ona o ponad dwadzieścia procent lepsza (60.5%).
Swego czasu w formie osobistych mieszał też Tristan Thompson, przeciętnemu Amerykaninowi znany jako były partner jednej z Kardashianek. Wieloletni koszykarz Cleveland Cavaliers w pierwszym sezonie w NBA wykonał wolne ze skutecznością 55.2%. Absolutnego dramatu zatem nie było, ale przed rozgrywkami 2013/2014 i tak postawił na odważną zmianę – rzucać (nie tylko wolne) zaczął z prawej ręki.
Skuteczność Thompsona wzrosła wówczas do solidnych 69.3%. W kolejnych sezonach jednak nie zdołał jej utrzymać (w rozgrywkach 2016/2017 wynosiła tylko 49.8%). Swojemu koledze z drużyny postanowił pomóc Kyle Korver, specjalista od trójek, doradzając mu, żeby skupił się na większej paraboli w swoich rzutach.
– Myślę, że wróciłem właśnie do podstaw. Postaram się skupić na swojej nowej rutynie i nic w niej nie zmieniać. Najważniejsze dla mnie jest, żeby cały czas pracować. Znacie mnie, wiecie, że będą harował jak najęty – mówił w 2017 roku Tristan.
Co te wszystkie przygody przyniosły? Thompson, którego nie ma już w NBA, nigdy na dłużej nie został dobrym wykonawcą osobistych. Miał jednak lepsze momenty – jak wspomniany sezon 2013/2014 czy play-offy w 2018 oraz 2021 roku, w których jego skuteczność przekraczała nawet siedemdziesiąt procent (kolejno 74.1% oraz 70.6%).
Przypadek Thompsona pokazuje, że osobiste stanowią dość specyficzny element, nad którym można pracować, ale często jest to praca, która nie zostanie w pełni nagrodzona.
Do takiego wniosku mógł też dojść Dwight Howard, który w przeszłości – jako jedna z największych gwiazd NBA – był stale krytykowany za słabe wykonywanie wolnych. W trakcie sezonu 2012/2013 media obiegł obrazek z szatni Los Angeles Lakers – na tablicy flamastrem wypisano skuteczności, z jakimi zawodnicy tej drużyny rzucają osobiste podczas treningów. U Howarda ta liczba wynosiła aż 82%. Tylko co z tego, skoro już podczas meczów Dwight trafiał średnio mniej niż jeden na dwa rzuty (49.2%).
Spotkania przy pełnej hali wiążą się zatem z większą presją i oczekiwaniami, które jednak – najwidoczniej – nie robią wrażenia na Sochanie.
Nie wszyscy “mają jaja”
Koszykarzom NBA zdarzało się oczywiście eksperymentować nie tylko ze swoimi osobistymi, ale w ogóle z rzutem. Znany jest choćby przypadek Markella Fultza, który trafił do NBA w 2017 roku jako gracz mający w założeniu bardzo dobrze rzucać za trzy (41.3% na uczelni). W trakcie przygotowań do sezonu zmienił jednak delikatnie formę wypuszczania piłki z ręki. I to doprowadziło do prawdziwej katastrofy.
Fultz – mający też spore problemy z kontuzjami – w trakcie dwóch pierwszych sezonów w NBA niemal w ogóle nie decydował się na oddawanie trójek. Fatalnie rzucał też osobiste (47.6% oraz 56.8%). Jak określali to eksperci: jego pewność siebie leżała na dnie. Po paru latach Markelle nieco się poprawił, osobiste już nie są jego słabą stroną, ale wciąż daleko mu do “strzelca wyborowego”.
W najlepszej lidze świata znajdziemy też graczy, którzy za wszelką cenę unikają zmian, mimo tego, że te prawdopodobnie są im potrzebne. Ben Simmons, obecnie zawodnik Brooklyn Nets, rzucać nie potrafi… kompletnie. Przez całą karierę zwyczajnie zdobywał punkty wyłącznie spod kosza, a na linii osobistych lądował jakby z konieczności.
To, co było jednak ciekawe: przy większości dwutaktów, wsadów czy podań Simmons najczęściej używał prawej ręki. Ale to lewa służyła mu do rzucania. Z tego też powodu powstała teoria – nagłaśniana choćby przez Kevina O’Connora, jednego z najpopularniejszych dziennikarzy od NBA w USA – że koszykarz rzuca ze złej ręki.
Mimo upływu lat Simmons jednak nie poszedł drogą Plumleego czy Thompsona. I wciąż jest graczem dobrym, ale niegrożącym punktami z dalszej odległości. Co ciekawe, takich zawodników od lat krytykuje Rick Barry, legendarny koszykarz NBA, który w trakcie swojej kariery wykonywał osobiste… z dołu. Na jego technikę nikt się jednak od kilkudziesięciu lat nie zdecydował, mimo że ta przynosi efekty.
Już nie tylko włosy
Jak wspomnieliśmy: po zmianie formy osobistych Sochan rzuca je ze skutecznością 76.7%, a jego celność na przestrzeni całego sezonu wzrosła już do 67.9%. To musi robić wrażenie, choć nie możemy jeszcze być pewni, czy nie mówimy o chwilowym przebłysku i Polak z czasem będzie jednak wykonywał wolne nieco gorzej.
Na pewno jednak jego otwartość na zmiany już zdążyła popłacić. Sochan, w styczniu będący jednym z najlepszych debiutantów w NBA, otrzymał zaproszenie do meczu Rising Stars, który odbędzie się w czasie Weekendu Gwiazd w Salt Lake City.
Wykonywanie wolnych z jednej ręki – to kolejna rzecz, która wyróżnia Jeremy’ego Sochana. Polak oczywiście na boisku “świeci” swoim ciągle zmieniającym się kolorem włosów. Ale teraz jest jeszcze bardziej wyjątkowy. Dostrzegają to kibice oraz media nie tylko w San Antonio czy Polsce. Osobny artykuł Sochanowi (i zmianie w jego grze) poświęciło ostatnio na przykład francuskie L’Equipe.
Jeremy staje się zatem nie tylko coraz lepszym, ale coraz popularniejszym koszykarzem. Jak tu się nie cieszyć i nie kibicować temu chłopakowi?
Czytaj więcej o NBA:
- Brak obrony czy kwestia talentu? Skąd biorą się strzeleckie popisy w NBA?
- „Wesołych, k****, świąt”. Larry Bird – wirtuoz trash-talku
- Największy talent w historii? Wszyscy mówią o Victorze Wembanyamie
- Mistrz i buntownik. Historia Billa Russella
- Od bezdomnego kurdupla do koszykarza NBA. Jak Rodman trafił do Spurs
Fot. Newspix.pl