Trzeci mecz Lecha Poznań na wiosnę i trzeci raz oglądaliśmy igranie z ogniem w jego wykonaniu. “Kolejorz” znów przeważał, stwarzał sytuacje i z łatwością je marnował. Tym razem jednak uniknął kary, nie poparzył się i wreszcie wywalczył pełną pulę. Miedź Legnica nie była w stanie skarcić poznaniaków po raz drugi na przestrzeni paru dni.
Stojący w bramce gości Mateusz Abramowicz miał dziś jakiś pakt o nieagresji z poprzeczkami, które ratowały go trzykrotnie. Obijali ją Szymczak, Ishak i Marchwiński. W ostatnim przypadku z najbliższej odległości dobijał Ishak i fatalnie spudłował.
Lech Poznań – Miedź Legnica 1:0. Ishak tylko z jednym golem
Kapitan Lecha niby ponownie zrobił swoje, bo przecież raz piłkę do siatki posłał, ale jego nieskuteczność była porażająca. Gdyby Szwed znajdował się w optymalnej formie, schodziłby z boiska jako autor czterech goli i zdecydowany lider klasyfikacji strzelców. Zamiast tego, poza poprzeczką i wstydliwym pudłem, nieporadnie chciał wymusić rzut karny przed przerwą i został zablokowany przez Gulena po przerwie. Przy lepiej nastawionym celowniku doświadczony napastnik już na początku rundy w praktyce zakończyłby wyścig po snajperskie berło w tym sezonie Ekstraklasy.
Gospodarze za swoją niefrasobliwość pod bramką rywala mogli zostać skarceni, tyle że Angelo Henriquez miał wyjątkowo dobre serce. W odstępie minuty zmarnował dwie szanse. O ile brak precyzji po świetnej akcji Masourasa jeszcze jakoś można mu wybaczyć, bo uderzał szybko i bez przyjęcia, o tyle trochę przypadkową sytuację po przebitce tej klasy zawodnik miał obowiązek zamienić na gola. Zamiast tego uderzył lekko i na dodatek prosto w Filipa Bednarka.
Miedź można pochwalić za to, że się nie chowała. Od początku była odważnie nastawiona. Chciała grać w piłkę, a nie się murować. W efekcie obejrzeliśmy bardzo otwarty mecz. Jedni i drudzy zostawiali sobie sporo miejsca, dzięki czemu dość łatwo było im przedostać się w okolice pola karnego przeciwnika. Legniczanie nie bali się ofensywnych wypadów dużą liczą zawodników. Powinni jednak wycisnąć z nich znacznie więcej, ich nieporadność w końcowych fazach ofensywnych prób była zatrważająca. Czasami chodziło o naprawdę proste rzeczy typu podanie w tempo na trzy metry, a i tak okazywało się to zbyt trudne.
Inaczej mówiąc: gdyby Miedź miała po drugiej stronie lepszą drużynę, przy swojej niefrasobliwości zebrałaby dziś łomot. I to samo można napisać o Lechu. Zespół z wyższej półki, mając tyle przestrzeni i swobody, spokojnie wpakowałby kilka goli.
Marchwiński ciągle bez błysku
John van den Brom tym razem mocniej namieszał w składzie. Może go cieszyć postawa Filipa Dagerstala i nie chodzi tylko o dogranie Ishakowi na strzał do pustej bramki. Pozytywnie wypadł Filip Szymczak. Trochę więcej spodziewaliśmy się po Afonso Sousie, zwłaszcza w kluczowych momentach. Portugalczyk niezłe próby przeplatał kompletnie nieudanymi. Nika Kwekweskiri na początku spotkania w nieodpowiedzialny sposób stracił piłkę na kontrę, ale to on dziś nadawał ton atakom Lecha. Posłał do kolegów kilka znakomitych podań, na czele z tym do strzelającego w poprzeczkę Marchwińskiego. On akurat ponownie nie wykorzystał szansy. Był pod grą, miał miejsce, mógł się wykazać i ostatecznie niewiele pokazał.
W Miedzi najmocniej szwankowały skrzydła. Całą robotę do przodu wykonywał Masouras, Narsingh i Kobacki rozczarowali, podobnie jak rezerwowi Obieta i Zapolnik.
Lech przynajmniej na chwilę wskoczył na podium. Miedź na wiosnę gra nieźle, już wcześniej opuściła ostatnie miejsce, odhaczyła dwumecz z “Kolejorzem”, ale ciągle pilnie potrzebuje punktów.
CZYTAJ WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Hamulić z wozu, Stali ciężej
- Marcin Flis: – Latem wybrałem ofertę z Chin, ale wtedy okazało się, że żona jest w ciąży [WYWIAD]
- Leandro Rocha: Na treningach Mbappe niszczył każdego. Był bardzo pewny siebie [WYWIAD]
- Trela: Transfery są przereklamowane. Dlaczego spokojna zima to szansa dla Ekstraklasy
Fot. Newspix