Reklama

Polski debel i jego sukcesy. Czy Jan Zieliński dorzuci kolejny?

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

28 stycznia 2023, 10:16 • 9 min czytania 0 komentarzy

Gdyby nie Iga Świątek, wciąż moglibyśmy cieszyć się wyłącznie z wielkoszlemowych osiągnięć naszych deblistów i deblistek. Do 2020 roku nikt inny nie wygrał dla nas turnieju tej rangi. To grze podwójnej przez lata zawdzięczaliśmy wielkie emocje i to w niej działy się historyczne dla nas rzeczy: pierwsze tytuły wielkoszlemowe, historyczny lider rankingu z Polski czy też wygrany Wimbledon. Jan Zieliński dostanie dziś szansę dopisania kolejnej strony do tej historii. 

Polski debel i jego sukcesy. Czy Jan Zieliński dorzuci kolejny?

***

Oczywiście, że debel to ta mniej popularna konkurencja w tenisie. Większość osób przypomina sobie o nim tylko podczas turniejów wielkoszlemowych, gdy gra toczy się o największą stawkę. Trybuny też wypełniają się często dopiero na mecze o tytuły. A nawet z tym bywa różnie, bo choćby finał mężczyzn w grzej podwójnej rozgrywany jest zwykle dopiero po finale kobiet w singlu. I bywa, że ze względu na późną porę, niższą temperaturę, pogodę i szereg innych czynników, część fanów po prostu sobie kolejne spotkanie odpuszcza.

Ale tak jak i na igrzyskach olimpijskich można napisać, że „złoto jest złotem”, tak tu stwierdzenie „szlem jest szlemem” też się sprawdzi.

Owszem, najlepsi debliści zarabiają mniej i nie są tak rozpoznawalni jak najlepsi gracze singlowi. I pewnie żaden dzieciak, zaczynający przygodę z tenisem, nie mówi sobie: „wygram tytuł wielkoszlemowy w deblu”. Nikt, może poza braćmi Bryanami, nie marzy z miejsca o tym, że będzie triumfować w grze podwójnej. To przychodzi z czasem, często – choć nie zawsze – dlatego, że w singlu na tytuły po prostu nie ma się szans. Debel jest opcją rezerwową, kołem ratunkowym.

Reklama

I świetnie, że jest. Bo do niego też trzeba mieć talent i wielkie umiejętności. Tylko innego rodzaju. Dobry serwis, gra przy siatce mają tu znaczenie. Z kolei nieco mniej istotne jest poruszanie się czy kondycja. Gra podwójna często premiuje więc starszych graczy, doświadczonych i opanowanych. Debel lubi też tworzyć świetne historie – choćby o parach, które dopiero co się ze sobą spiknęły, a już zgarniają szlema. O wiekowych zawodnikach, którzy jeszcze potrafią coś wygrać. Albo o wyjątkowych tytułach, zdobywanych przez reprezentantów krajów, które w tenisie niczego podobnego wcześniej nie osiągnęły. I w singlu nie miałyby na to szansy.

Polska w przeszłości była przecież wśród nich.

***

Łatwo o tym zapomnieć, gdy Iga Świątek w trzy lata wygrała trzy tytuły wielkoszlemowe, a za niedługo będzie świętować zaledwie 22. urodziny. I gdy Hubert Hurkacz cały czas kręci się w okolicach TOP 10 rankingu singlowego. A gdy akurat oboje odpadli wcześniej, to wspaniałą historię napisała dla nas Magda Linette. Singlowo – pod względem największych osiągnięć – nasz tenis nigdy nie był w lepszym miejscu. Nie umywają się do tego nawet najlepsze czasy Agnieszki Radwańskiej, gdy grała w wielkoszlemowym finale, a rok później na Wimbledonie doszła do półfinału, podobnie jak Jerzy Janowicz, który w ćwierćfinale wyeliminował Łukasza Kubota.

Owszem, pod kątem liczby Polaków w ćwierćfinałach singla, to wciąż nasz najlepszy szlem w historii. Ale na dłuższą metę okazało się, że był to pojedynczy wyskok. Hubert czy Iga w czołówce są już od dłuższego czasu i nie zamierzają jej opuszczać. Jeszcze dłużej jednak liczymy się w deblu.

CZYTAJ TEŻ: WIELKIE SZLEMY MALUCZKICH. KRAJE-OUTSIDERZY Z TRIUMFAMI W TURNIEJACH WIELKOSZLEMOWYCH

Ba, nasz pierwszy tytuł wielkoszlemowy to właśnie debel i rok… 1939. Kto go zdobył? No oczywiście, że Jadwiga Jędrzejowska. Dyskusje o historii polskiego tenisa zawsze trzeba zacząć od niej. Siedem wielkoszlemowych finałów to przecież wynik wybitny, nawet w tamtych czasach. Jędrzejowska wygrała jednak tylko jeden – Roland Garros. A potem przyszła wojna. Po niej z kolei PRL, w którym na tenis patrzono krzywo i uznawano za sport dla „burżujów”. Mieliśmy co prawda niezłych zawodników, ale właściwie nie mieli oni szans na profesjonalną karierę.

Wyrwał się tylko jeden. I w 1978 roku pokazał, że polski tenis nadal stać na wielkie sukcesy.

Reklama

Wojciech Fibak, bo o nim mowa, po niemal 40 latach sprawił, że na listę wielkoszlemowych triumfów mogliśmy dopisać drugi. W deblu, oczywiście. Choć Fibak był też świetnym singlistą – 14 wygranych turniejów i czołowa „10” rankingu ATP – to jednak jeszcze lepiej radził sobie w grze podwójnej. Miał sezony, w których triumfował w aż dziesięciu(!) różnych imprezach. Jeden z nich – 1978 – ukoronował zwycięstwem w rozgrywanym wtedy w grudniu Australian Open.

CZYTAJ TEŻ: FIBAK: TENISIŚCI Z EUROPY BALI SIĘ AUSTRALIAN OPEN [WYWIAD]

Nieco z przypadku, z Kimem Warwickiem do pary dobrał się dość późno. Ale liczył się efekt.

***

Jest w deblu coś bardzo pasującego do polskich sportowych historii. Fakt, że zwykle wiąże się on z odpuszczeniem kariery w singlu i ciężką harówą w – jakby nie było – gorszych, mniej medialnych warunkach. Zwłaszcza pokolenie, które wyszło z naszego kraju w latach 90. czy na przełomie wieków doskonale o tym wie. To często typowe dla naszego sportu historie: zimne hale, słabo przygotowane korty, wstawanie o 5 rano, żeby potrenować. Jedni wytrzymali, drudzy nie. Im mniejsza była jednak szansa na wielką karierę, tym wytrzymać było trudniej.

A jednak i tak doczekaliśmy się właściwie całej generacji świetnych deblistów.

Mariusz Fyrstenberg. Marcin Matkowski. Łukasz Kubot. Klaudia Jans-Ignacik. A nawet Alicja Rosolska. To wszystko osoby urodzone w pierwszej połowie lat 80. Każda z nich zagrała w wielkoszlemowym finale. Pięć różnych nazwisk. Cholernie dużo, jak na kraj, który żeby chwalić się tenisowymi tradycjami musiał sięgać albo po przedwojenne wyczyny Jędrzejowskiej, albo po Fibaka, który sukces osiągnął dlatego, że potrafił wyślizgnąć się z macek systemu. A przecież w tym samym okresie grała też młodsza od nich Agnieszka Radwańska, szósta wielkoszlemowa finalistka. I to singlowa.

Zostańmy jednak przy deblu, bo to on jako pierwszy ożywił nasz tenis, gdy Fyrstenberg i Matkowski doszli do finału US Open 2011. Przegrali tam gładko (i z jedną wielką kontrowersją, gdy rywal nie przyznał się do zagrania piłki… nogą), ale sama ich obecność w meczu o tytuł – zwłaszcza, że byli parą w całości polską – sprawiła, że mówiło się o ich wyczynie w całym kraju i to naprawdę długo.

– Byliśmy wtedy nieco zdenerwowani. W takiej sytuacji zawsze ważne dla nas były dwa pierwsze gemy. Jeśli „zaskoczyły”, przeważnie szło z górki. Niestety, wtedy początek zupełnie nam nie wyszedł, a jak zaczęliśmy w końcu grać swój tenis, było już za późno. Moim zdaniem zgubiło nas wówczas to, że sami nałożyliśmy na siebie olbrzymią presję. Już kilka dni przed finałem mieliśmy w głowie tylko jedno: musimy wygrać wielkiego szlema. Kamery, widzowie czy ewentualne pieniądze za ten sukces w ogóle nas nie stresowały, za to ta myśl tak – wspominał kilka lat temu Fyrstenberg w rozmowie z naszym portalem.

To był ich jedyny wspólny finał. Wspólny, bo Matkowski zagrał jeszcze o tytuły w mikście. Przede wszystkim warto wspomnieć jego finał w parze z Kvetą Peschke. Tytułu wtedy nie zdobył, ale dodatkowo „podbił” zainteresowanie naszym tenisem, bo działo się to na US Open 2012, kilka miesięcy po finale Wimbledonu z Radwańską i wcześniejszym finale Roland Garros, w którym – też w mikście – wystąpiła Klaudia Jans-Ignacik.

Wszyscy oni przegrali. Ale takie wyniki pokazywały, że Polacy są coraz bliżej, o jeden krok od tego, by znów wdrapać się na wielkoszlemowe szczyty.

***

Fani raczej liczyli na Radwańską. Nic dziwnego, była numerem dwa światowego tenisa, do dziś uważa się, że w 2013 roku na Wimbledonie zmarnowała szansę życia (choć warto dodać zakulisowy smaczek: miała wtedy problemy z urazami, momentami ledwo była w stanie sama chodzić po meczach), gdy przegrała w półfinale z Sabine Lisicki, którą potem ograła Marion Bartoli. Stało się jednak, co się stało. I o ile wtedy, niemal dekadę temu, czuć było w Polsce wielkie rozczarowanie, o tyle na Australian Open 2014 przyszła radość.

Dostaliśmy upragniony tytuł.

Nie od Radwańskiej, a od Łukasza Kubota. Gościa, który całą swoją karierę spędził gdzieś z boku. Przez lata był naszym najlepszym singlistą, ale nigdy nie grał na takim poziomie, by wzbudzić większe zainteresowanie. Dopiero w 2013 roku, gdy w ćwierćfinale Wimbledonu grał z Jerzym Janowiczem, oglądało to wielu Polaków. Gdyby wcześniej postawił na debla, może ugrałby w nim więcej. Ale i tak jego dwa wielkoszlemowe tytuły były czymś historycznym aż do momentu, gdy ten wynik wyrównała, a potem przebiła Iga Świątek w zeszłym sezonie.

Dwa, bo przecież triumfował też na Wimbledonie, w 2017 roku. To nadal historyczna rzecz, żaden inny Polak nie wygrał tego turnieju. A on, z Marcelo Melo, zrobił to po niesamowitym wprost meczu z parą Marach/Pavić. Pięciosetowym, zakończonym wynikiem 13:11 w decydującej partii. Łukasz osiągnął wtedy coś, o czym marzył przez lata, bo nigdy nie krył, że to Wimbledon jest turniejem, na którym zależy mu najbardziej. To też w tamtym sezonie – choć szybciej, bo w styczniu – został liderem rankingu deblistów. I to też historia, bo zrobił to jako pierwszy Polak, w którymkolwiek z rankingów w seniorskim tenisie.

Takie wyniki trzeba niesamowicie docenić. Zwłaszcza, że nawet jeśli fanów nie jarały tak, jak singlowe sukcesy, to dla młodych zawodników też były drogowskazem. Przecież o tym, jak wiele znaczy dla niego kariera Kubota, wielokrotnie wypowiadał się Hubert Hurkacz. Wygrane Australian Open i Wimbledon to osiągnięcia, których nie wolno lekceważyć. Nawet jeśli przez wyczyny pewnej „gówniary z paletkom” dziś przykrył je już nieco kurz.

***

Jan Zieliński już nawiązał do naszych pięknych tradycji. A przy okazji stał się kolejnym ogniwem w jakiś sposób pokazującym, że w polskim tenisie jest pewna ciągłość. Po Agnieszce Radwańskiej przyszła Iga Świątek. Po Jerzym Janowiczu – jakby nie było, w singlu dokonał rzeczy, których wcześniej nie widzieliśmy, dochodząc do półfinału Wimbledonu – pojawił się Hubert Hurkacz. A gdy ostatni z naszej trójki wielkich deblistów znalazł się na krańcu kariery, to przyszedł Zieliński.

Zresztą on wiele swoim poprzednikom zawdzięcza. W końcu od kilku lat trenuje go Mariusz Fyrstenberg, a chętnie doradza i dzieli się wiedzą również Łukasz Kubot. Dwaj goście, którzy obrali dwie różne ścieżki kariery – pierwszy bardzo szybko postawił wyłącznie na debla, drugi przez lata łączył go z singlem i dopiero na koniec kariery poszedł all in w grę podwójną. Mają różne doświadczenia, wiele w zawodowym tenisie przeszli. Zielińskiemu bliżej do pierwszego z nich, ale kto wie, czy bez Kubota poszedłby tak szybko w debla.

Bo przecież – co warto podkreślić – ma ledwie 26 lat. Kubot pierwszy wielkoszlemowy tytuł zdobywał mając niespełna 32 lata na karku. Fyrstenberg w finale był jako 31-latek. Zieliński jest od nich szybszy.

Może to znak, że przyspieszył i nasz tenis. Bo trudno tu brać pod uwagę Igę Świątek, która jest światowym fenomenem. Taki talent rodzi się raz na kilka dekad i podbija turnieje oraz rankingi. Szybkość z jaką Janek – zresztą po ciekawej drodze, bo przeszedł choćby przez amerykański college – wszedł do finału wielkoszlemowego turnieju w deblu, to dla nas jednak w jego najnowszej historii nowość. I dowód na to, że nasz tenis ma poza Świątek czy Hurkaczem wiele do zaoferowania. A to ważne, bo pokazuje, że wcale nie trzeba być tenisistą ze światowego topu, by do takich meczów się wkraść. Można to zrobić zupełnie inną drogą.

Zieliński już odniósł więc ważny dla nas sukces. W końcu każdy finał wielkoszlemowy, to wielka rzecz. Zwłaszcza, że dwanaście – bo tyle zaliczyli Polacy w XXI wieku, czy też nawet w dłuższym okresie: od zmiany ustroju – to wcale nie tak dużo. Tym bardziej, że wygraliśmy niespełna połowę z nich. Oby trzynasty okazał się nie pechowy, a szczęśliwy.

Choć jesteśmy przekonani, że Jan Zieliński jeszcze kilka nam w kolejnych latach dorzuci.

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
6
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...