Mecz Liverpoolu z Chelsea wyglądał jak spotkanie dwóch drużyn ze środka tabeli, rozczarowujących, szukających nowego pomysłu na siebie, z problemami kadrowymi i bez formy. Może dlatego, że to faktycznie było spotkanie dwóch drużyn ze środka tabeli, rozczarowujących, szukających nowego pomysłu na siebie, z problemami kadrowymi i bez formy. Dwie ekipy, które spisują się poniżej oczekiwań, stworzyły widowisko poniżej krytyki.
I jasne, nie mieliśmy wielkich oczekiwań, zdajemy sobie sprawę z tego, że to nie jest pięć minut ani jednych, ani drugich. Ale aż taki paździerz?! To przecież wciąż dwie ogromne marki, Chelsea i Liverpool, od których możemy wymagać choćby minimum przyzwoitości. Pierwsza szaleje na rynku transferowym, szastając pieniędzmi tak chętnie jak nikt inny w piłkarskim biznesie. Drugi może i ma wiele problemów kadrowych, ale nie na tyle, by okopać się w samym środku stawki bez perspektyw na marsz w górę. Jeśli oba zespoły dalej będą grać w ten sposób, to nie zakwalifikują się nawet – jakkolwiek to brzmi – do Ligi Konferencji Europy.
Do pewnego momentu myśleliśmy, że ten mecz będzie trochę jak starcie Manchesteru City z Tottenhamem i po niezwykle niemrawym początku nagle przyspieszy. Nadzieję na to dawała choćby akcja Chelsea z pierwszych minut, po której piłkę do siatki wpakował Havetz. Gola nie uznano (spalony), lecz nie zmienia to faktu, że defensywa „The Reds” uprawiała we własnym polu karnym radosną twórczość. Przy rzucie rożnym najpierw nikt nie krył Silvy, ten uderzył w słupek, by piłka trafiła pod nogi Havertza, którym również nikt się nie zainteresował.
W pierwszej połowie minimalną przewagę miała Chelsea. Centralną postacią na boisku był wspomniany Havertz, który próbował łączyć rolę rozgrywającego i dziewiątki. Średnio radził sobie 19-letni Hall, który dostał szansę w wyjściowej jedenastce. Dobrą okazję miał jeszcze Badiashile – znów przysnęła linia defensywna gospodarzy, piłka po wolnym przeszła przez całą szerokość boiska, francuski stoper przymierzył głową, lecz refleks wysokich lotów pokazał Alisson.
Liverpool? Chyba nie ma o czym gadać, bo przecież nie o strzałach Gakpo, które notorycznie straszyły gołębie przy Anfield. Akcje podopiecznych Kloppa zaczynały się kleić dopiero w końcówce pierwszej odsłony, a po zmianie stron dostaliśmy nawet nieśmiałą sugestię, że to co oglądamy może zacząć przypominać mecz. Liverpool zamykał Chelsea w jej własnym polu karnym. Szturmował. Przedzierał się przez zasieki. Nie stworzył jednak niczego konkretnego, szybko skapitulował, i znów wszystko wróciło do starego porządku.
Czytaj: znów oglądaliśmy paździerz.
Najjaśniejszą postacią niebieskiego zespołu w tym spotkaniu był wyczekiwany Michajło Mudryk, który dostał aż 35 minut. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – to nie tak, że zagrał wielkie zawody, po prostu pośród tej wszechobecnej bryndzy przejawiał jakąkolwiek aktywność. Podobała się zwłaszcza akcja, gdy oddał piłkę koledze w polu karnym, by potem mu ją odebrać widząc jakie ma kłopoty z opanowaniem futbolówki i nawinąć sobie dwóch przeciwników na małej przestrzeni. Skończyło się na strzale w boczną siatkę – a szkoda, ten rajd był naprawdę efektowny. Inne akcje? Dostał dobre podanie za linię obrony, ale źle przyjął sobie piłkę. Zapoczątkował akcję Chukwuemeki, któremu podał prostopadle w pole karne. Nie bał się ryzyka, dryblingu i inicjatywy.
Czego nie można powiedzieć o jego kolegach. Od biedy można napomknąć jeszcze o akcji Ziyecha, który schodził do lewej nogi i nie potrafił znaleźć miejsca do oddania uderzenia, aż w końcu były pobite gary. Oby jak najmniej takich meczów. Kojąca informacja dla rodzimych ligowców – można wydać w jednym sezonie prawie 600 milionów euro (sumy transferowe nowych zawodników Chelsea i Liverpoolu w sezonie 22/23), a i tak grać jak reprezentant uniwersum polskiej piłki.
Liverpool – Chelsea 0:0
Czytaj więcej o Premier League:
- Nie oceniaj książki po okładce. Po co Manchesterowi United Weghorst?
- Trudna droga „Złotego Dziecka” do ozłocenia. Odegaard potrzebował Arsenalu, a Arsenal Odegaarda
- Nowe wcielenie Marcusa Rashforda
Fot. newspix.pl