Reklama

Imperia, nad którymi nie zachodzi słońce. Piłkarskie sieci klubowe oplatają świat

Michał Trela

Autor:Michał Trela

08 stycznia 2023, 09:35 • 11 min czytania 13 komentarzy

Już blisko połowa właścicieli klubów Premier League ma też akcje innych drużyn piłkarskich, a dwóch kolejnych sposobi się do ich nabycia. Niedoścignionym wzorem jest City Football Group, rozciągnięte już na jedenaście krajów, a możliwości grupowego działania w pełnej krasie prezentuje koncern Red Bulla. Nic dziwnego, że znajdują naśladowców, zwłaszcza że Brexit i pandemia nasiliły ten trend. Jego odpryski zaczynają też docierać do Polski. I to niekoniecznie dobrze.

Imperia, nad którymi nie zachodzi słońce. Piłkarskie sieci klubowe oplatają świat

Polska liga to piłkarska prowincja, a europejskie tendencje rynkowe są takie, że przepaści dzielącej od czołowe piątki kontynentu zasypać nie uda się nigdy. Kiedy więc właściciel klubu z Serie A planuje przejąć akcje polskiego I-ligowca, naturalna reakcja to otwieranie szampanów. Bo przecież wreszcie jest szansa, że i do Polski spadną okruchy z pańskiego stołu. Niewykluczone więc, że jeśli faktycznie ostatecznie dojdzie do inwestycji Roberta Platka, Amerykanina z polskimi korzeniami, w ŁKS, łodzianie będą wielkimi zwycięzcami. Zwłaszcza że taka transakcja dałaby im kroplówkę finansową, której tak bardzo teraz potrzebują. Ale warto potraktować przypadek właściciela Spezii szerzej. I zastanowić się, czy naprawdę polskich kibiców powinno cieszyć włączenie naszego futbolu w coraz mocniej rozrastające się światowe sieci klubowe.

KWESTIA ROZMIARÓW

Dzisiejszy ŁKS niewątpliwie nie może się równać ze Spezią. Liguryjski klub ustabilizował pozycję w Serie A, do której trzy lata temu awansował po raz pierwszy w historii. Coraz śmielej poczyna sobie na rynku transferowym, choć wciąż balansuje na krawędzi utrzymania w lidze. Łodzianie są wprawdzie liderem I ligi, ale w ostatnich latach spędzili w krajowej elicie tylko jeden sezon, zakończony spadkiem z hukiem. Ostatnie sukcesy tego klubu miały miejsce jeszcze w XX wieku. Patrząc jednak w szerszej perspektywie, naprawdę nie jest oczywiste, kto w tej dwójce jest tym większym: klub z niespełna stutysięcznego miasta, czy klub z jednego z największych miast w swoim kraju. Klub grający na stuletnim 11-tysięcznym stadionie, czy klub grający na nowiutkim 18-tysięcznym. Klub, który zdecydowaną większość swojej historii spędził w trzeciej lidze lub niżej, czy klub, który jest w swoim kraju szósty w tabeli wszech czasów najwyższej ligi. Klub, który właśnie wypromował pierwszego reprezentanta swojego kraju od 85 lat, czy klub, którego zawodnik bronił kiedyś na mundialu dwa karne i dochodził do trzeciego miejsca na świecie. Klub, którego największy sukces to zdobyte przez lokalnych strażaków nieoficjalne mistrzostwo kraju w trakcie drugiej wojny światowej, czy klub, który dwa razy był pełnoprawnym mistrzem. Klub, który nigdy nie grał w europejskich pucharach, czy klub, który remisował z Manchesterem United Beckhama, Monaco Henry’ego, czy nieznacznie przegrywał z Porto Bobby’ego Robsona. Klub, którego najwyżej wyceniany były piłkarz to rezerwowy Milanu, czy klub, którego były zawodnik całkiem niedawno grał w Barcelonie.

SMUTNA PERSPEKTYWA

Nie ma najmniejszych wątpliwości, że Spezia ograłaby dziś ŁKS. Ale nie ma też wielu powodów, by w perspektywie wielu lat, ŁKS nie próbował być większym klubem niż Spezia. Dość powiedzieć, że w minionej rundzie średnia frekwencja na meczach domowych ŁKS-u, przeżywającego trudny moment dziejowy, wynosiła 7500, a Spezii, przeżywającej najlepszy czas w historii, trochę ponad osiem tysięcy. Wchodząc do tej samej grupy klubów, ŁKS oczywiście zostałby dla Spezii farmą. Ogrywającym niemieszczących się w składzie juniorów i wysyłającym do Włoch najlepszych piłkarzy. I jak kibiców z Łodzi mogłaby cieszyć perspektywa — wciąż jeszcze ewentualnej – finansowej stabilizacji, tak ich klub ma prawo jednak mieć trochę większe ambicje niż bycie farmą Spezii. Gdyby jeszcze chodziło o Milan, Inter, Juventus, którąś z globalnych marek, z którą żaden polski klub nigdy nie będzie mógł konkurować, zgrzyt byłby pewnie mniejszy, a korzyści większe. Ale stanie się klubem filialnym Spezii to nie jest coś, co powinno skłaniać zasłużony polski klub z dużego miasta do świętowania.

DAWNE SIATKI POWIĄZAŃ

Jednocześnie jednak ten ruch byłby o tyle ciekawy, że po raz pierwszy włączałby polski klub w globalną sieć klubową. Posiadanie więcej niż jednej drużyny przez tego samego właściciela nie jest niczym nowym, bo już w latach 90. Calisto Tanzini z koncernu Parmalat kontrolował zarówno Parmę, jak i Palmeiras Sao Paulo. W tym samym czasie Anglicy z grupy ENIC mieli w portfolio Rangersów, Slavię Praga, AEK, Vicenzę, Basel i Tottenham. To właśnie równoczesny awans ich franczyz z Aten i Pragi do europejskich pucharów skłonił UEFA do pochylenia się nad tematem i zabronienia uczestnictwa w tych samych rozgrywkach dwóch klubów posiadających tego samego większościowego akcjonariusza. Że przepis jest łatwy do obejścia, pokazał jednak przypadek Red Bulla Salzburg i RB Lipsk, które nie tylko regularnie występują w tych samych pucharach, ale nawet grały w jednej grupie Ligi Europy i nikt z piłkarskich władz nie widział w tym nic zdrożnego. Wszak oba kluby mają formalnie różnych właścicieli — podczas gdy austriackiemu faktycznie przewodzi Red Bull, w niemieckim większość akcji należy do stowarzyszenia założonego przez siedemnaście prywatnych osób, zupełnie przypadkowo zatrudnionych w koncernie zajmującym się promocją napojów energetyzujących. A więc przepis nie został naruszony.

Reklama

WŁOSKIE REGULACJE

Niektóre krajowe federacje do zjawiska podchodzą ostrzej. We Włoszech głośny był przed rokiem przypadek Salernitany, której właścicielem był Claudio Lotito, od lat prowadzący Lazio. Po awansie swojego drugiego klubu do Serie A został zmuszony do natychmiastowego sprzedania jego akcji pod groźbą utraty licencji na występy w najwyższej lidze. Podobny przypadek może wkrótce czekać Aurelio De Laurentiisa, właściciela Napoli oraz grającego w Serie B Bari, które liczy się w walce o awans do elity. Takie sytuacje mają jednak już wkrótce się skończyć, bo od sezonu 2024/2025 niedozwolone będzie posiadanie akcji w więcej niż jednym włoskim klubie, nawet jeśli nie grają one na tym samym poziomie rozgrywkowym. I nawet jeśli nie będzie to większościowy pakiet akcji. Chodzi o ukrócenie sytuacji, które mogą powodować wątpliwości etyczne, a z drugiej strony tworzą przewagę rynkową nad klubami działającymi w pojedynkę.

 

ŚWIATOWE IMPERIUM SZEJKÓW

Włosi są jednym z rynków, w których posiadanie akcji więcej niż jednego klubu występowało najczęściej. Według raportu organizacji Play The Game z 2021 roku, aż piętnaście włoskich klubów należało do różnego rodzaju sieci. Od tego czasu ich liczba jeszcze się zwiększyła, a najgłośniejszym przypadkiem było zeszłoroczne dołączenie drugoligowego Palermo do największej światowej sieci City Football Group, oprócz flagowego Manchesteru City, zrzeszającej New York City FC (Stany Zjednoczone), Melbourne City FC (Australia), Yokohama Marinos (Japonia), Montevideo City Torque (Urugwaj), Gironę (Hiszpania), Sichuan Juniu (Chiny), Mumbai City FC (Indie), Lommel SK (Belgia) i Troyes AC (Francja). Na początku 2023 roku do organizacji dołączy jeszcze brazylijski Esporte Club Bahia. Inwestorzy ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich stworzyli piłkarskie imperium, nad którym nigdy nie zachodzi słońce. Długo liderami w łączeniu klubów w sieci byli Amerykanie, ale wraz z ich ekspansją na europejski rynek piłkarski, głównie włoski czy angielski, podobne rozwiązania rozpowszechniły się w Serie A i Premier League.

SIECIOWA PREMIER LEAGUE

“The Athletic” wyliczył niedawno, że aż dziewięć z dwudziestu obecnych klubów Premier League ma już jakąś filię. Ulubione kierunki to Stany Zjednoczone, przez powiązania właścicielskie, Belgia, Holandia, Turcja czy Dania. Trend został nasilony przez dwa wydarzenia – Brexit oraz pandemię koronawirusa. Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej sprawiło, że piłkarzom z różnych krajów trudniej jest uzyskać pozwolenie na pracę, zwłaszcza jeśli nie chodzi o globalne gwiazdy z najsilniejszych lig, lecz młodych, rozwojowych zawodników. Potrzebne do uzyskania pozwolenia punkty łatwiej uzbierać, występując w którejś ze średnich lig europejskich, jak np. belgijska, stąd posiadanie w niej klubu, w którym można by ograć zawodnika przed ściągnięciem go na Wyspy, przynosi klubom wymierne korzyści. Można było się o tym przekonać na przykładzie Kacpra Kozłowskiego, którego Brighton bardziej opłacało się umieścić w Royale-Union Saint-Gilloise, należącym do tego samego właściciela, niż pozostawić do końca sezonu w Pogoni Szczecin, bo w Belgii łatwiej było o uzyskanie punktów potrzebnych do otrzymania pozwolenia na pracę.

PANDEMIA I BREXIT

Pandemia sprawiła z kolei, że wiele klubów popadło w finansowe tarapaty i jest dostępna za bezcen. Za kupienie Lommel SK City Football Group musiało zapłacić śmieszne z perspektywy szejków dwa miliony euro, które dla klubu były balastem trudnym do samodzielnego dźwignięcia. Na podobnej zasadzie Brentford współpracuje z Midtjylland, Nottingham Forest z Olympiakosem, Leicester City z OH Leeuven (gdzie miał ogrywać się choćby Bartosz Kapustka, nie mieszcząc się w kadrze “Lisów”), a Southampton z Goeztepe. Sieci budują też kluby z niższych lig angielskich. Np. trzecioligowe Fleetwood Town otworzyło niedawno franczyzy w Zjednoczonych Emiratach Arabskich i Republice Południowej Afryki. Tedd Boehly, nowy amerykański właściciel Chelsea, już zapowiedział, że on też ma zamiar zbudować podobny łańcuch pokarmowy, którego ostatnie ogniwo byłoby oczywiście w Londynie. A “The Athletic” informował niedawno o planach nowego właściciela Bournemouth, chcącego zainwestować w Lorient i w Urugwaju oraz obserwującego rynki belgijski, a także wschodnioeuropejski. Czyli niebawem liczba powiązanych w sieci klubów może przekroczyć w Premier League połowę.

Reklama

KONTYNENTALNE SIECI

Jednoczesne posiadanie kilku klubów nie jest jednak tylko domeną piłki amerykańskiej, włoskiej i brytyjskiej. Jedną z najsprawniej działających siedzi udało się stworzyć koncernowi Red Bull z filiami w Bragantino (Brazylia), Nowym Jorku (Stany Zjednoczone), Liefering i Salzburgu (Austria) oraz Lipsku (Niemcy). Efekty wspólnego działania są na tyle imponujące, że Dietmar Hopp, właściciel Hoffenheim, pozazdrościł rywalom i od kilku lat stara się zbudować podobną współpracę, przejmując kluby w Brazylii (Barra Futebol Clube) i Portugalii (Academico Viseu). Sporą, choć niemogącą się na razie pochwalić sukcesami grupę tworzy NewCity Capital, do którego należą akcje Barnsley (Anglia), FC Thun (Szwajcaria), KV Oostende (Belgia), Nancy (Francja), Esbjerg (Dania), FC Den Bosch (Holandia) i FC Kaiserslautern (Niemcy). Długie tradycje w tej kwestii ma także włoska rodzina Pozzo, która najpierw zbudowała sukcesy Udinese, później zainwestowała w Watford, a w międzyczasie miała też pakiet kontrolny w Granadzie. Raport Play The Game sprzed półtora roku określał liczbę klubów na świecie złączonych w siatki powiązań na 156, w 60 różnych sieciach. W ligach top pięć już 1/3 klubów współdzieli któregoś z akcjonariuszy z innymi zespołami piłkarskimi.

NAJWIĘKSI BIORĄ WSZYSTKO

Z perspektywy największych budowanie tego rodzaju grup ma wielki sens. Daje im obecność w różnych krajach i kontynentach, co zwiększa rozpoznawalność marki, pozwala wypracowywać przewagę na rynku transferowym i wspólny styl, pomagający zawodnikom bezboleśnie przechodzić z jednego miejsca do drugiego, jak ma to miejsce w przypadku klubów Red Bulla. Jednocześnie pozwala rozciągnąć macki nad jeszcze większą częścią rynku transferowego. Działając samodzielnie, Manchester City miałby maksymalnie trzydzieści miejsc w pierwszej drużynie i jeszcze ewentualnie kilkanaście w zespole rezerw. Przy ekstremalnie wysokim poziomie zespołu, bardzo nieliczni gracze prezentują odpowiednie umiejętności, by w nim grać. Doprowadza to do sytuacji, w której Jadon Sancho, jako zdolny junior, musi opuścić klub, by się rozwijać. A gdy jego talent eksploduje, odkupienie go z Borussii Dortmund kosztuje ponad sto milionów euro. Tymczasem gdyby stworzyć mu ścieżkę rozwoju i ogrania się w obrębie sieci, po jakimś czasie można by mieć gotowego zawodnika, nic za niego nie płacąc i ani na moment nie tracąc go z radarów. Rozciągając sieć na kilkanaście klubów, City może zasysać najciekawszych piłkarzy z różnych rynków i umieszczać ich w swoich filiach najbardziej adekwatnych do ich aktualnego etapu rozwoju. Daje to też możliwość manipulowania narzędziami do monitorowania przepływu pieniędzy, takimi jak Financial Fair Play. Jakie kwoty transferowe faktycznie krążą między Salzburgiem a Lipskiem i odwrotnie, trudno przecież realnie prześledzić.

SMUTNY ROZWÓJ WYDARZEŃ

Jednocześnie z perspektywy neutralnego kibica to niepokojący rozwój wydarzeń, pozwalający największym jeszcze szybciej rosnąć i przejmować jeszcze większą liczbę dobrych piłkarzy. Kluby będące poza siecią mają coraz trudniejsze zadanie w rywalizacji z zespołami, które nagle w szybkim tempie wychodzą z długów, modernizują infrastrukturę i zyskują coraz lepszych piłkarzy dzięki przynależności do sieci. A kluby będące w sieci, ale niemające szczęścia być na jej samej górze, z jednej strony zyskują poczucie bezpieczeństwa, z drugiej mają smutne wrażenie, że istnieją tylko po to, by dostarczyć zawodników do tych będących w wyższym ogniwie. Trochę jak w czasach PRL, gdy kluby należały do resortów, ale zwykle tylko flagowe zespoły danego resortu mogły liczyć na prawdziwe sukcesy, podczas gdy reszta pracowała na lidera.

FARMA, CZYLI OSTATECZNOŚĆ

Jeśli ŁKS wskoczy ostatecznie do sieci Platka, też nie wiadomo zresztą na które miejsce. Na pewno za Spezię, ale raczej też za Casa Pia, należący do Amerykanina klub z przedmieść Lizbony, który w tym sezonie zajmuje sensacyjnie piąte miejsce w lidze portugalskiej. Gdy dojdzie do konkretów, każdy kibic ŁKS-u będzie więc musiał sobie odpowiedzieć na pytanie, jak się czuje z perspektywą, że najważniejszy dla nich klub na świecie odgrywa służebną rolę wobec dwóch podrzędnych klubów z lepszych lig Europy Zachodniej. Niewykluczone, że przed podobnymi pytaniami staną wkrótce kibice także innych polskich klubów, bo w tę stronę zmierza cały świat piłki, czego odpryski musiały w końcu dotrzeć i do nas. Nawet przy problemach finansowych, nawet w kryzysowych momentach, warto w takiej sytuacji zawsze zastanowić się: czy naprawdę jestem skazany na to, że zawsze będę mniejszy od tego, na którego mam pracować? Jeśli jest szansa, że nie, warto choć spróbować ją wykorzystać. Bo bycie czyjąś farmą nigdy nie powinno być dla żadnego klubu piłkarskiego niczym więcej niż tylko ostatecznością.

CZYTAJ WIĘCEJ:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Niemcy

Loew chce wrócić do reprezentacyjnego futbolu. “To ekscytujące zadanie”

Mikołaj Wawrzyniak
0
Loew chce wrócić do reprezentacyjnego futbolu. “To ekscytujące zadanie”

Komentarze

13 komentarzy

Loading...