Reklama

Najgorsze drużyny w historii mistrzostw świata. Katar nawiąże do tych ekip?

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

21 listopada 2022, 12:07 • 19 min czytania 11 komentarzy

Kiepskich ekip na mundialach przez lata było sporo. Zwłaszcza dawniej, gdy futbol w wielu miejscach dopiero się profesjonalizował, a mistrzostwa otwierały się już na bardziej „egzotyczne” reprezentacje. Które z nich poradziły sobie na mundialu najgorzej? Wybraliśmy dziesięć (ale maksymalnie jedną na kraj, nawet jeśli któryś kilkukrotnie zagrał na mistrzostwach fatalnie), z których żadna nie zdobyła punktu, a niektóre… nawet bramki. Przedstawiamy je w kolejności chronologicznej.

Najgorsze drużyny w historii mistrzostw świata. Katar nawiąże do tych ekip?

Dodać tu jednak trzeba, że staraliśmy się oddać im sprawiedliwość. Bo kiepski występ na mundialu nie zawsze zależał od nich, a często – mimo niego – ekipy te stawały się dumą swoich kibiców. Choć bywały i przypadki, gdy do dziś – na wspomnienie danego występu – fani z danego kraju mogą co najwyżej ukryć w twarz dłoniach i starać się zapomnieć o tym, jak fatalnie zagrała ich ekipa. Swoją drogą wśród tych dziesięciu występów mamy przedstawicieli… każdego kontynentu. Słabo zagrać można więc niezależnie od tego, skąd się jest. Liczymy tylko, że nigdy do grona tych drużyn nie dołączy jednak Polska.

Boliwia (1950)

  • Mecze: Urugwaj (0:8)
  • Punkty: 0
  • Bilans bramek: 0-8

Nie musieli się kwalifikować (zresztą podobnie jak sześć innych ekip). I ta informacja powinna dużo wyjaśnić. W dodatku na mistrzostwach rozegrali… jeden mecz. Grupa Boliwii miała niezwykłego pecha, wycofywali się właściwie wszyscy, którzy pierwotnie mieli się w niej znaleźć. Pierwotnie zrobiły to Szkocja i Turcja. Zaproszenie od FIFA otrzymała więc Portugalia, ale i ta odmówiła udziału w mistrzostwach. Podobnie jak Irlandia i Austria.

W losowaniu grup do Boliwii i Urugwaju przypisano więc nieokreślony zespół, licząc, że kogoś uda się do Brazylii ściągnąć. Blisko udziału byli Francuzi, ale ostatecznie zrezygnowali, bo ich mecze miałyby odbyć się w miastach położonych wręcz po dwóch stronach sporego przecież kraju. I tak Urugwaj i Boliwia zostały same.

Reklama

Ci pierwsi byli w tamtych latach jedną z południowoamerykańskich potęg i choć szczyt swojej wielkości w teorii mieli już za sobą, to – jak się okazało – stać ich było na ostatni wielki zryw i zdobycie złota. Boliwia? Od początku było wiadomo, że to kopciuszek futbolu, który miejsca na mundialu w normalnych okolicznościach by nie znalazł. Na boisku jej zawodnicy potwierdzili tę opinię. Już do przerwy przegrywali czterema bramkami, po niej dostali kolejne cztery. A gdyby Urugwaj chciał, pewnie mógłby dobić i do dziesięciu.

To był prawdziwy łomot. I może dobrze, że w grupie Boliwijczycy nie mieli już więcej rywali.

Zresztą związki Boliwii z mundialem zawsze były trudne. W 1930 MŚ skończyli z takim samym bilansem bramkowym, ale przegrali dwa mecze po 0:4 (z Jugosławią i Brazylią). Z kolei w 1994 roku zdołali pokazać, że coś tam potrafią, ale wystarczyło to tylko na remis 0:0 z Koreą Południową. Z Niemcami skończyło się 0:1, a z Hiszpanią 1:3 (pierwszy gol Boliwii na MŚ, w szóstym meczu!). Najsłabsza ze wszystkich ich ekip była jednak zdecydowanie ta z 1950 roku.

Drogi Katarczyku, dla ciebie to chyba nie ta liga (relacja z Katar – Ekwador 0:2)

Korea Południowa (1954)

  • Mecze: Węgry (0:9), Turcja (0:7)
  • Punkty: 0
  • Bilans bramek: 0-16

Gdyby grali tylko z Węgrami, może dałoby się uznać, że to raczej geniusz ówczesnej Złotej Jedenastki, niż słabość Koreańczyków, wpłynęła na wynik. Ale drugi pogrom – z Turcją – potwierdził wersję o tym, że to po prostu Korea jest drużyną niesamowicie słabą. Paradoksalnie jednak – ekipa ta stała się narodową dumą. Bo jej słabość wynikała w dużej mierze z sytuacji kraju.

Reklama

Rok wcześniej podpisano pierwsze porozumienie pokojowe, które w końcu – nieco ponad miesiąc później – miało zakończyć trzyletnią wojnę w Korei i usankcjonować trwający do dziś podział na Koreę Południową i Północną. W czasie mundialu w Genewie – jednym z miast-gospodarzy, tam Korea zagrała z Turcją – trwała zresztą konferencja, omawiająca sytuację w Azji, również koreańską, bo oba kraje podnosiły się po wojnie i pojawiały się pomysły ich zjednoczenia (głównie jako państwa socjalistycznego), które nigdy jednak nie doszły do skutku.

Zawodnicy koreańskiej reprezentacji na mundialu nie reprezentowali nawet “normalnych” klubów, a wojskowe ekipy, często grające nieregularnie lub wcale. Była to przy okazji jedna z najstarszych ekip w mistrzostwach, jej najmłodszy gracz miał 27 lat. Wszystko to było widać na boisku, gdzie reprezentacja Korei dwa razy zebrała straszliwe wręcz baty. Ale w kraju była powodem do dumy. Bo pokazała, że Korea Południowa faktycznie podnosi się po wojnie i jest w stanie dostać się (co więcej – po wygranych eliminacjach z Japonią, odwiecznym wrogiem) na mistrzostwa, a potem nawet pojechać do Europy i na nich wystąpić.

Dla Korei był to niezwykle ważny moment. Poziom sportowy w oczach rodaków piłkarzy zszedł na dalszy plan. Z naszej perspektywy nie sposób go jednak pominąć. Bo choć to historia piękna, to Korea zespołem była po prostu słabym. Kto wie, czy nie najsłabszym w całych dziejach mundiali.

Zair (1974)

  • Mecze: Szkocja (0:2), Jugosławia (0:9), Brazylia (0:3)
  • Punkty: 0
  • Bilans bramek: 0-14

Ekipa Zairu (dziś Demokratycznej Republiki Konga) na mistrzostwach świata pojawiła się tylko raz. Zresztą całkiem zasłużenie – stosunkowo pewnie przeszła eliminacje, a na mundialu przewidywano wtedy przecież tylko jedno miejsce dla Afryki. Zairczycy przeszli więc przez eliminacje pokonując Togo (4:0 w dwumeczu), będący w kryzysie Kamerun (3:1 po trzech meczach), Ghanę (4:1 w dwumeczu), a wreszcie wygrywając z kompletem punktów finałową grupę z Marokiem (które zresztą walkowerem oddało ostatni mecz, gdy Zair był już pewien awansu) i Zambią.

To był złoty czas tamtejszego futbolu. Zairczycy, również w 1974 roku, wygrali Puchar Narodów Afryki. Po raz drugi (i ostatni) w swojej historii – wcześniej dokonali tego w 1968 roku. Na MŚ najpierw podziwiano ich za dzielność i ambicję, potem stali się jednak obiektem żartów.

Drużyny tej pewnie by nie było, gdyby nie Mobutu Sese Seko, krwawy dyktator, panujący w Zairze. Zapragnął mieć mocną reprezentację, ściągnął więc byłych emigrantów, głównie tych mieszkających i grających w Belgii (Demokratyczna Republika Konga to jej była kolonia). Za awans na MŚ obiecał im wielkie pieniądze, apartamenty i luksusowe samochody (których nigdy nie otrzymali). Gdy na boiska RFN faktycznie się dostali, zatrudnił w dodatku Błagoję Widinika, jugosłowiańskiego trenera, który cztery lata wcześniej wprowadził na mundial Maroko, drugą w dziejach ekipę z Afryki (po Egipcie w 1934 roku). Obóz przygotowawczy pod jego wodzą piłkarze rozpoczęli – z rozkazu Mobutu – w… styczniu, 20 tygodni przed imprezą.

To wszystko miało pozwolić Zairowi walczyć z największymi. Czy pozwoliło? Nie do końca.

Owszem, po porażce 0:2 ze Szkotami oceny postawy afrykańskiej ekipy były naprawdę pozytywna. Jednak 0:9 z Jugosławią to prawdziwy pogrom, jeden z najwyższych w historii mistrzostw (ex aequo z meczem Węgry – Korea Południowa i innym spotkaniem Węgrów, o którym jeszcze napiszemy). Taki rezultat ponoć rozzłościł władze, a sam Mobutu miał przesłać piłkarzom wiadomość, że jeśli przegrają z Brazylią co najmniej czterema bramkami, to „nigdy nie wrócą do swoich domów”.

Z Canarinhos tak wysokiej porażki udało się uniknąć, ale do historii przeszła scena, gdy jeden z Zairczyków wykopał piłkę przygotowaną do wznowienia z wolnego, którego mieli wykonać… Brazylijczycy. W ten sposób outsiderzy kradli jednak sekundy, prosząc wręcz rywali, by ci nie strzelili kolejnych bramek. Reprezentanci Brazylii się zlitowali, Mobutu odpuścił. Ale z inwestycji w futbol zrezygnował i reprezentanci czy to Zairu, czy Demokratycznej Republiki Konga na mundial już nie wrócili.

Haiti (1974)

  • Mecze: Włochy (1:3), Polska (0:7), Argentyna (1:4)
  • Punkty: 0
  • Bilans bramek: 2-14

Jest i polski wątek. Haitańczycy z jednej strony byli outsiderami, z drugiej potrafili strzelić bramkę Włochom i Argentynie, a to już coś. Z grona najsłabszych to jedna z tych ekip, która mimo wszystko coś na boisku pokazać potrafiła. Ale zero punktów i fatalny bilans bramkowy – na który „zapracowali” im przede wszystkim Polacy – sprawiają, że trudno było ich w tym zestawieniu pominąć.

Haitańczycy na mundial dostali się jako zwycięzcy Złotego Pucharu CONCACAF z 1973 roku i… wypada im tego sukcesu pogratulować, serio. W pięciu meczach (rywalizowano w sześciozespołowej grupie, każdy z każdym) odnieśli cztery zwycięstwa. Przegrali tylko w ostatniej kolejce, z Meksykiem, ale wtedy jasne było już, że turniej wygrają. Zresztą – podobnie jak w przypadku Zairu – to był najlepszy okres ich piłki. W 1971 roku zajęli w Złotym Pucharze drugie miejsce, podobnie w 1977.

Rywale grali typową piłkę dla krajów Ameryki Łacińskiej. Byli dobrze wyszkoleni technicznie, dużo było w ich poczynaniach polotu, ale brakowało konsekwencji – mówił „Przeglądowi Sportowemu” Jan Tomaszewski, który na mistrzostwach wystąpił w meczu z Haiti, ale wiele do roboty nie miał. Polacy wygrali gładko, od początku dominując. Do ataków zresztą się rzucili, bo nie chcieli zaliczyć jakiejkolwiek wpadki.

Włosi czy Argentyńczycy nieco rywali zlekceważyli. Ci pierwsi przecież nie stracili bramki przez 19(!) poprzednich meczów. Po Haiti spodziewali się, że niczym ich nie zaskoczy, traktowali to wręcz jak trening. Tymczasem obu tym ekipom gola strzelił Emmanuel Sanon, być może największa gwiazda haitańskiej piłki w historii (do dziś jest jej najlepszym strzelcem), który wkrótce po tamtym mundialu wyjechał grać w Europie.

Haitańczycy zostawili więc po tamtym turnieju całkiem niezłe wrażenie – przynajmniej biorąc pod uwagę oczekiwania, jakie towarzyszyły ich występom przed mundialem – nie zmienia to jednak faktu, że statystycznie wypadają po prostu słabo (w dodatku zaliczyli też inną wpadkę – to Ernst Jean-Joseph, ich reprezentant, został pierwszym w historii piłkarzem przyłapanym w trakcie MŚ na dopingu).

A że więcej na mistrzostwach nie zagrali, to wyjazd na mundial w 1974 roku pozostaje największym sukcesem ich piłki. Polacy nieco zepsuli im świętowanie. Ale gole Sanona – zwłaszcza ten z Włochami – w pamięci mieszkańców karaibskiej wyspy żyją ponoć do dziś.

Salwador (1982)

  • Mecze: Węgry (1:10), Belgia (0:1), Argentyna (0:2)
  • Punkty: 0
  • Bilans bramek: 1-13

Przypadek nieco podobny do Haiti. Zagrali dwa dobre mecze z mocnymi ekipami, ale trzeci (a chronologicznie pierwszy) wypadł fatalnie. Ich 1:10 z Węgrami to samodzielnie najwyższa porażka w historii mistrzostw świata, biorąc pod uwagę liczbę straconych bramek, i jedna z najwyższych, biorąc pod uwagę ich różnicę. Absolutny pogrom. Co ciekawe Salwador jednak w mistrzostwach nie debiutował – dostał się na nie też 12 lat wcześniej, wtedy też przegrał trzy razy, a jego bilans bramkowy wynosił 0-9.

Cóż, z pewnością nie jest to ekipa, która pokazała się na mundialu z niesamowitej strony.

W historii mistrzostw jednak – za sprawą porażki z Węgrami – się zapisała. Honorowego, jedynego na mistrzostwach gola zdobył wtedy dla Salwadoru Luís Ramírez Zapata w 64. minucie. I z radości ruszył sprintem jak szalony, dopóki nie dogonili go koledzy. – Kilku z nich mówiło mi, żebym nie świętował. Bali się, że Węgrzy będą źli i stracimy przez to więcej goli – wspominał potem. Koledzy mieli rację. Zapata strzelił na 1:5, Węgrzy dorzucili potem jeszcze pięć bramek.

Salwador dostał się wtedy na mundial sensacyjnie. Gospodarzem ostatniej fazy eliminacji był Honduras (wielki rywal, to z nim w 1969 Salwadorczycy toczyli „wojnę futbolową”), a faworytem do awansu zdawał się Meksyk z genialnym Hugo Sánchezem w ataku. W dodatku Salwador przegrał w pierwszym meczu z Kanadą. Szanse wydawały się pogrzebane już wtedy, ale zaraz po tym meczu przyszła sensacja – wygrana z Meksykiem. A potem z Haiti i dwa remisy – z Kubą i Hondurasem. Wystarczyło na drugie miejsce w grupie, za gospodarzami.

I to dało awans, sam w sobie sensacyjny.

Na mistrzostwach Salwador zaczął fatalnie. I to w dużej mierze mecz z Węgrami odpowiada za jego bilans bramek i ogólny obraz. Inna sprawa, że to kolejny kraj, który grał na mundialu wbrew sytuacji politycznej – w ojczyźnie piłkarzy od 1979 do 1992 roku toczyła się wojna domowa. Sami opowiadali, że po drodze na lotnisko opatrywali rannych ludzi przy drodze. Ale równocześnie czuli, że na te dwie godziny, gdy akurat grali, wojna się zatrzymywała, a państwo jednoczyło, jeśli wygrywali – to w szczęściu.

Na mundialu w 1982 roku powód do radości mieli tylko jeden – wspomniany gol Zapaty. Więcej bramek nie zdobyli, choć i z Belgią, i z Argentyną zagrali dużo lepsze mecze. Ponoć dlatego, że ustawianie taktyki przejęli sami piłkarze, uznając trenera za niekompetentnego. W międzyczasie zagrali też sparing… z kelnerami pracującymi w ich hotelu (wygrali, a jeden z kelnerów ponoć stracił pracę przez to, jak zachowywał się na boisku). Przemiana w meczu z Belgią była spora, ale nie wystarczyła do wygranej. Podobnie jak z Argentyną, w ostatniej kolejce grupowej.

Salwador skończył mistrzostwa bez punktu i z jednym zdobytym golem. Stracił trzynaście.

Nowa Zelandia (1982)

  • Mecze: Szkocja (2:5), ZSRR (0:3), Brazylia (0:4)
  • Punkty: 0
  • Bilans bramek: 2-12

Do Hiszpanii mieli daleką drogę – dosłownie. Nowa Zelandia przylatywała tak naprawdę z krańca świata, żeby zadebiutować w najważniejszej piłkarskiej imprezie. Ale dalekiej podróże nie były dla nich nowością – już w eliminacjach grali z Chinami, Kuwejtem, Arabią Saudyjską, Australią, Tajwanem, Fidżi czy Indonezją, bo Oceania rywalizowała wtedy w eliminacjach razem z Azją.

Ostateczny awans Nowozelandczycy wywalczyli zresztą w dodatkowym meczu z Chinami (już w styczniu 1982 roku), bo grupę eliminacyjną skończyli z takim samym dorobkiem punktowym i różnicą bramek, co piłkarze Państwa Środka. Spotkanie odbyło się w Singapurze, na trybunach było mnóstwo chińskich fanów. Ekipa z wysp dała jednak radę i wygrała 2:1. A fani w Nowej Zelandii wierzyli, że i na mundialu ich drużyna zdoła się pokazać z dobrej strony. Podkreślano, że udało się tam stworzyć ciekawą mieszankę doświadczenia (w składzie obecni byli nawet byli profesjonaliści z angielskiej ligi) z młodością.

Cóż, może i tak. Ale w Hiszpanii Nowa Zelandia nie zachwyciła.

Owszem, trafiła do trudnej grupy, ze Szkocją, Związkiem Radzieckim i Brazylią. Najsłabszego rywala – czyli Szkotów – dostała na start i właściwie od razu można było zakładać, że jeśli z nimi sobie nie poradzą, to nadzieje na osiągnięcie dobrego wyniku trzeba będzie schować do szafy i poczekać na następną szansę.

Wyszło, że sobie nie poradzili. Już do przerwy przegrywali ze Szkotami 0:3 po bramkach Kenny’ego Dalglisha i Johna Warka (dwóch). Odbili się po przerwie, gdy strzelili dwa razy i przez moment wydawało się, że może powalczą nawet o remis. Rywale jednak nie dali im odrobić strat – gole Johna Robertsona i Steve’a Archibalda pogrzebały debiutantów.

W meczach z ZSRR i Brazylią Nowa Zelandia, owszem, walczyła. Ale to tyle dobrego można o tych występach napisać, choć na wyspach długo krążyła opinia, że pierwsza połowa ze Związkiem Radzieckim to „najlepsze 45 minut w historii nowozelandzkiej piłki”. Faktycznie, piłkarze z Oceanii mieli wtedy swoje szanse, ale żadnej nie zamienili na gola. Za to rywale trafili i do przerwy prowadzili 1:0. Po niej sami Nowozelandczycy podarowali im drugą bramkę, a potem stracili jeszcze jedną. Z Brazylią z kolei nie mieli szans ani przez moment, a mecz został zapamiętany głównie za sprawą wspaniałej bramki Zico na 1:0. Potem Nowa Zelandia straciła jeszcze trzy.

Z mundialu odpadli bez punktu i z dwoma strzelonymi bramkami. Na kolejny awans czekali później do 2010 roku. Wtedy też nie wyszli z grupy, ale… nie przegrali meczu. Zanotowali trzy remisy i na pierwsze zwycięstwo w historii wciąż czekają.

Zjednoczone Emiraty Arabskie (1990)

  • Mecze: Kolumbia (0:2), RFN (1:5), Jugosławia (1:4)
  • Punkty: 0
  • Bilans bramek: 2-11

Samo państwo niepodległość uzyskało w 1971 roku, uniezależniając się od Wielkiej Brytanii. 19 lat później jechało już na mundial, pokazując – jak się wydawało – że drzemie w nim spory sportowy potencjał. Na samych mistrzostwach nie zdołało jednak tego udowodnić, a od tamtego czasu więcej się na nich nie pojawiło.

Co nie zmienia faktu, że występ we Włoszech był dla Zjednoczonych Emiratów wielkim wydarzeniem.

Piłka nożna to jeden z filarów mocy w ZEA, służy do promowania wsparcia i przyjaźni między narodami i ludźmi. To właśnie to zachęciło nasze władze do wsparcia sportowców i trenerów poprzez budowę infrastruktury. Mieliśmy ambicje, które chcieliśmy osiągnąć. To było nasze szczytowe osiągnięcie w tamtym okresie – wspominał na łamach „Esquire” Abdulrahman Mohammed, kapitan zespołu, który w 1990 roku pojechał na mistrzostwa.

Faktycznie, fani w jego ojczyźnie mieli powody do dumy. Na mundial dostała się bowiem ekipa w całości złożona z zawodników z rodzimej ligi. Choć podwaliny pod jej sukces położył – zatrudniony w 1977 roku – Don Revie, legendarny trener Leeds, twórca potęgi tego klubu. W ZEA zresztą chętnie sięgali po zagranicznych trenerów. Po Revie’em przyszedł Heshmat Mohajerani z Iranu, a potem Brazylijczyk Carlos Alberto Parreira. Tego zastąpił jego rodak, trzykrotny mistrz świata, wielki Mário Zagallo i to on był odpowiedzialnym za awans na mistrzostwa, a jego wpływ podkreślali wszyscy zawodnicy.

Tyle że na początku 1990 roku… zrezygnował z pracy i wrócił do Brazylii (według innej wersji otrzymał wypowiedzenie). Kto wie, może gdyby nie to, Emiraty poradziłyby sobie na mundialu lepiej? Zagallo zastąpił Bernard Blaut, ale na stanowisku utrzymał się tylko chwilę. Na mundial z azjatycką kadrą pojechał ostatecznie… Parreira. Niby nie był to zły wybór, bo znał wielu zawodników, a do tego na mistrzostwa jechał już w 1982 z reprezentacją Kuwejtu. Znał skalę wyzwania. A ta była ogromna.

W tamtym okresie byliśmy grupą amatorów. By grać w piłkę, zwłaszcza w kadrze, poświęcaliśmy mnóstwo rzeczy. Wielu z nas opuściło swoje rodziny, niektórzy zwolnili się z pracy, tylko po to, by móc zagrać w kwalifikacjach do mistrzostw. Nikt nie spodziewał się, że się tam dostaniemy. Wciąż pamiętam eliminacyjny mecz z Chinami. Każdy był zdeterminowany, by się pokazać i udowodnić, że możemy pojechać na mundial – wspominał Ali Thani w „The National”.

Pojechali więc. I już to było sukcesem. Na mundialu jednak oberwali. Trzy razy.

Podobnie jak Nowa Zelandia w 1982, tak i oni dostali na start najłatwiejszego rywala. I do przerwy w meczu z Kolumbią nawet się trzymali. Było 0:0, mieli nawet świetną szansę na gola, ale tej nie wykorzystał Adnan Al-Talyani. A w drugiej połowie swoje zrobili Kolumbijczycy. Pierwszego gola zdobyli tuż po przerwie, drugiego na pięć minut przed końcem spotkania.

Mecz z Niemcami? W nim nie mieli szans, a zdobyty gol – zwłaszcza w starciu z przyszłymi mistrzami świata – już był dla outsiderów powodem do dumy i do dziś pozostaje być może najsłynniejszym trafieniem w historii ich kadry, choć całe spotkanie przegrali 1:5. Z Jugosławią było zresztą podobnie, bramkę strzelili w dokładnie takiej samej sytuacji – przegrywając 0:2. Łapali więc kontakt, ale rywale potem szybko odjeżdżali.

Wielu mówiło wtedy, że był to być może najgorszy zespół w historii mistrzostw. Choć z tym pewnie można się kłócić, zwłaszcza, że ich mecze dobrze się oglądało, bo w każdej sytuacji się nie poddawali i walczyli do końca. Niestety, nie przełożyło się to na ich wyniki, przez które w tym zestawieniu musieli się znaleźć.

Grecja (1994)

  • Mecze: Argentyna (0:4), Bułgaria (0:4), Nigeria (0:2)
  • Punkty: 0
  • Bilans bramek: 0-10

Trudno uwierzyć, że dekadę później zostali mistrzami Europy. To jedyna europejska reprezentacja w tym zestawieniu, ale znalazła się tu w pełni zasłużenie. Owszem, Grecy w 1994 roku byli debiutantami na mundialu, a do tego wylądowali w trudnej grupie – z mocną Argentyną i dwoma zespołami, które okazały się grać najlepsze mistrzostwa w ich historii: Bułgarią i Nigerią. Czy tym jednak można tłumaczyć kompletną niemoc Greków?

Zaczęło się przepięknie, bo mało kto oczekiwał, że Grecy na mundial w ogóle pojadą. Jednak gdy z pierwotnej grupy eliminacyjnej wykluczono Jugosławię (w reakcji na trwającą tam wojnę), szanse Grecji wzrosły. Choć faworytami pozostawali Węgrzy i Rosjanie. I to z tymi drugimi Grecja walczyła do samego końca eliminacji. Dosłownie – obie ekipy zmierzyły się w meczu ostatniej kolejki w Atenach. Bohaterem został wtedy Nikos Machlas, to jego gol okazał się jedynym w całym spotkaniu, a Stadion Olimpijski został wręcz w całości rozświetlony (i zadymiony) racami, odpalonymi przez fanów.

Grecja jechała na mistrzostwa. Na tamten okres, to był najlepszy moment w jej piłkarskiej historii. A potem – jak pisali sami jej fani – przyszedł najgorszy. Czyli mundial.

Greccy dziennikarze używali potem sformułowania „bez życia”. I faktycznie, tak właśnie wyglądali ich reprezentanci w USA. Z Argentyną oberwali czterema bramkami, a Diego Maradona (tuż przed słynną dyskwalifikacją) oraz Gabriel Batistuta (strzelił hat-tricka) bawili się z ich defensywą, jak tylko chcieli. Kolejny mecz grali w Chicago, gdzie – obok polskiej – mieszka też spora grecka diaspora. Miejscowi Grecy przyszli więc na mecz… i żałowali. Bułgaria, sąsiad i rywal, dał Grecji kolejną lekcję futbolu. Tak jak Argentyńczycy, tak i Bułgarzy wpakowali im cztery gole, a szalał szczególnie Christo Stoiczkow.

Ostatni mecz, z Nigerią, dla Greków był już tylko szansą na poprawienie nastrojów, ale i tego zrobić się nie udało. Choć faktycznie Grecja zagrała swoje najlepsze spotkanie na tamtym mundialu. Co nie znaczy, że dobre. Wyrównane było bowiem tylko do momentu, gdy Finidi George trafił do greckiej siatki. Potem Nigeria przejęła kontrolę, a gol Daniela Amokachiego na kilka chwil przed ostatnim gwizdkiem sędziego, był tego potwierdzeniem. A przy okazji dopełnił greckiej tragedii – debiutanci wracali do domu po fazie grupowej bez punktów, a nawet strzelonego gola. Stracili za to dziesięć.

Już po turnieju wypominano Alketasowi Panagouliasowi, że na turniej zabrał skład pełen weteranów, zamiast młodych piłkarzy. Bo może zabranie młodych, ambitnych zawodników, pełnych energii, coś by zmieniło. Jednak Greków przede wszystkim zawiodła taktyka, brak planu B. Nie odmienili losów żadnego meczu, przesadnie nawet nie próbowali.

W efekcie zanotowali fatalny wręcz występ.

Arabia Saudyjska (2002)

  • Mecze: Niemcy (0:8), Kamerun (0:1), Irlandia (0:3)
  • Punkty: 0
  • Bilans bramek: 0-12

To nie był ich pierwszy występ na mundialu. Ba, w 1994 roku – gdy tam debiutowali – wyszli nawet z całkiem mocnej grupy z Holandią, Belgią i Marokiem. Cztery lata później nie wygrali już meczu, choć z RPA prowadzili 2:1 do 94. minuty. A potem przyszedł fatalny, katastrofalny wręcz mundial 2002, pierwszy w historii rozgrywany w Azji.

Zresztą na to, że Arabia tak słabo radziła sobie na kolejnych MŚ wpływ miały… lokalne władze. Krajowa federacja – po świetnym występie w 1994 – postanowiła „chronić arabski futbol” i zablokowała transfery co lepszych zawodników do Europy. Zamiast tego kluby wyciągnęły portfele i sprowadziły sporo przebrzmiałych już gwiazd z tejże Europy do siebie. Wyszło, jak wyszło, czyli dla ligi całkiem w porządku, ale dla reprezentacji – nie za dobrze. Zresztą zakaz – choć zniesiony – do dziś w pewnym sensie funkcjonuje. Na wyjazd z Arabii potrzeba rozmaitych zgód i potwierdzeń od wielu instytucji.

A co z tym rokiem 2002?

Tam na mundial faktycznie pojechali zawodnicy tylko z lokalnej ligi, większość czy to z Al-Ahli Dżudda, czy też z Al-Hilal. A prowadził ich Nasser Al-Johar, również Saudyjczyk. To on wywalczył z nimi awans – Arabia zdobyła w grupie eliminacyjnej 17 punktów w ośmiu meczach. Przegrali tylko jeden mecz – na wyjeździe z Iranem. Ale że ten zaliczył po drodze więcej wpadek, to Arabowie mogli cieszyć się z awansu na mistrzostwa.

Jeśli mieli nadzieję na to, że tam osiągną dobry wynik, to te zostały rozwiane… już w pierwszym meczu. To wtedy zmierzyli się z Niemcami, a ci nie mieli dla swoich rywali litości. Późniejsi wicemistrzowie świata strzelili osiem bramek, a odpowiedzi się nie doczekali. Mało tego – Oliver Kahn musiał interweniować tylko raz, do tego dwa inne strzały minęły jego bramkę. Taki mecz można określić tylko jednym słowem: dominacja.

Saudyjczycy się jednak otrząsnęli. I z Kamerunem zagrali już naprawdę wyrównane spotkanie, o którego wyniku zadecydowało jednak znakomite podanie Geremiego do wychodzącego na pozycję Samuela Eto’o, który nie zmarnował sytuacji sam na sam. Saudyjczycy przegrali po raz drugi, po raz drugi nie zdobyli gola. A potem stało się to trzeci raz – Irlandia ograła ich 3:0. Swoją drogą znów nie był to jednostronny mecz – strzałów, i ogółem, i celnych, obie ekipy miały tyle samo. Tyle że Saudyjczycy nie potrafili trafić do bramki ani razu.

I tak skończyli mundial bez goli. A w bagażu, z którym wrócili na lotnisko, znalazło się ich aż dwanaście.

Korea Północna (2010)

  • Mecze: Brazylia (1:2), Portugalia (0:7), Wybrzeże Kości Słoniowej (0:3)
  • Punkty: 0
  • Bilans bramek: 1-12

W 1966 roku byli sensacją. W grupie wyeliminowali Włochów, wyszli do ćwierćfinału, a w dodatku zaprzyjaźnili się z miejscowymi kibicami. W 2010 roku wyglądali już zupełnie inaczej, choć… zaczęło się naprawdę nieźle. Bo z Brazylią wyglądali całkiem dobrze, zdołali nawet strzelić bramkę. Na chwilę wróciło wtedy wspomnienie sprzed ponad 40 lat, choć zdobyty gol niczego w meczu z Canarinhos nie zmienił – przegrali i tak.

A potem przyszło starcie z Portugalią. I w nim już dostali prawdziwe baty.

Portugalczycy nie hamowali się, strzelili siedem razy, a trener Kim Jong-hun (zresztą były reprezentant), mógł już obawiać się tego, co wydarzy się po powrocie do kraju. Tym bardziej, że był to… pierwszy mecz w historii transmitowany na żywo w telewizji w tym kraju. Gdy, w ostatniej kolejce, Wybrzeże Kości Słoniowej dorzuciło kolejne trzy gole, a Korea skończyła bez choćby punktu, było jasnym, że piłkarzy może czekać nieprzyjemne powitanie.

I czekało. Wiele międzynarodowych raportów opisywało, że część piłkarzy i sztabu szkoleniowego trafiło nawet do obozów pracy w ramach kary za słaby występ. Trenerowi w dodatku urządzono swoisty „pokaz hańby”, ustawiając go przed sporym zgromadzeniem – w tym ministrem sportu – i wyliczając jego przewiny.

Jednak źródła z Korei Południowej – którym w tej sprawie najpewniej można ufać – twierdziły, że piłkarzy potraktowano stosunkowo lekko, dając im jedynie reprymendę. Od tamtego czasu Koreańczycy z Północy na mundial już nie wrócili. I może to – dla dobra ich zawodników – całkiem dobra rzecz.

 

WIĘCEJ O MUNDIALU:

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Boks

Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!

Szymon Szczepanik
11
Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!
Anglia

Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Bartosz Lodko
1
Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League
Hiszpania

Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Jakub Radomski
55
Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Mistrzostwa Świata 2022

Anglia

Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Bartosz Lodko
1
Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League
Hiszpania

Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Jakub Radomski
55
Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Komentarze

11 komentarzy

Loading...