Który to już raz? Który kryzys? Który to już definitywny koniec? Lech Poznań przed najważniejszym meczem jesieni — sezonu — był, proszę państwa, na zakręcie. Niektórzy mogli nawet machać mu chusteczką na pożegnanie i nie było to nic oburzającego. Lata doświadczeń kazały nam wątpić w to, że gdy sprawy są zagmatwane nieco bardziej niż przepis na naleśniki, bogowie futbolu zgotują nam ucztę rodem z Soplicowa.
Scenariusz wydarzeń jest nam wszystkim dobrze znany. Chwytamy kalkulatory, żeby przeliczyć szanse, mrużąc oko za lupą szukamy szczelin dla nadziei, że nie trzeba jeszcze wszystkiego spisywać na straty. Czasem oznacza to docenienie, że po bezbramkowym remisie w Utrechcie dwumecz jest nadal otwarty, innym razem bliska wydaje nam się perspektywa sukcesu po 1:1 w Bukareszcie.
Zawsze, gdy wszelkie logiczne przesłanki wskazują na to, że już pozamiatane, liczymy na sensację i pomyślny układ gwiazd. Wiadomo — tu się odważnie myśli, od morza do morza. W większości przypadków odwleka to tylko moment, w którym dostajemy obuchem w głowę. Wspomniany Utrecht łaskawie trzasnął nas już w pierwszych sekundach, żebyśmy się zbytnio nie łudzili. Steaua zabiła temat jeszcze brutalniej — dwoma ciosami w ciągu 120 sekund.
Najlepsze pucharowe przygody polskich klubów w XXI wieku
Lech Poznań złamał trend. Polska piłka dała radę, będąc pod ścianą
Bądźmy szczerzy: choć życzyliśmy Lechowi Poznań dobrze, choć krzyżowaliśmy palce czytając o tym, co musi się stać, żeby Kolejorz zagrał wiosną w pucharach, to gdzieś z otchłani wołał do nas głos recytujący wszystkie potknięcia w momentach, gdy trzeba było wspiąć się na wyżyny. Wspominki o tym, że przecież Villarreal gra już o pietruszkę i założy drugi garnitur, nie pocieszały — to, że kat użyje topora zamiast gilotyny, nie zmienia nieuchronności faktu, że lada moment coś spadnie na kark, rozdzielając głowę z tułowiem. W najlepszym przypadku liczyliśmy na szczęśliwy remis. Farfocel, stały fragment gry, a potem nerwowe sprawdzanie SofaScore, przeplatane modlitwami o to, żeby Hapoel przestał strzelać.
Gdzieś w alternatywnym wszechświecie tak właśnie było – „TVP Sport” grało zbliżeniami na zrozpaczone twarze kibiców, którzy śledzili pierwszego, drugiego, trzeciego i czwartego gola ekipy z Ber Szewy.
Alternatywny świat tym razem nas jednak nie interesuje. Lech Poznań przeżył wielki wieczór. Nie tylko wygrał z Villarreal, on rozjechał jedną z czterech najlepszych drużyn poprzedniego sezonu Ligi Mistrzów. Zbliżenia owszem były, ale na zszokowanych fanów z Hiszpanii, którzy po ostatnich miesiącach muszą mieć świetne zdanie o polskiej piłce i o samym Kolejorzu. Ilu Lewandowskich mają w tym kraju, że najpierw na luzie wrzucają nam trójkę na naszym terenie, a potem, będąc pod ścianą, zamiast zgodzić się na kulkę w głowę, robią coś takiego?
Puchary wiosną jak zabłąkany domokrążca
Mecz z Villarreal byłby zapewne kapitalnym odcinkiem któregoś z coraz bardziej popularnych dokumentów, w których kamera zagląda do szatni. Dramatyczna muzyka, przemowa Johna van den Broma tłumaczącego piłkarzom, że to może być ich historyczny dzień. Na koniec radość na murawie i oczywiście za drzwiami, w szatni i przebitka na plakat — parę dni po kozakach z Hiszpanii do Poznania przyjedzie Miłosz Trojak, Jewgienij Szykawka i ich koledzy ze strefy spadkowej Ekstraklasy. Powrót do rzeczywistości? Tylko częściowy.
Dzień po meczu z Koroną Kielce, piłkarze usiądą przecież w kółeczku, czekając na rywala, z którym spotkają się za parę miesięcy. Przez te kilkadziesiąt dni będą wyobrażać sobie przed snem, jak strzelają bramkę Lazio na Stadio Olimpico, albo jak rewanżują się Karabachowi, albo jak gładko przechodzą Larnakę i czekają na kolejnego do odhaczenia, jak kostucha w znanym memie. Niezależnie od tego, co da im los, przez następne miesiące to także będzie ich rzeczywistość. Dostrzegamy te realia, jednocześnie nie mogąc wyjść z podziwu. Nic dziwnego, skoro pucharowa wiosna zagląda do nas tak rzadko, jakby po prostu myliła adresy po drodze do sąsiadów:
- 2003 – Wisła Kraków vs Lazio Rzym
- 2004 – Groclin Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski vs Bordeaux
- 2009 – Lech Poznań vs Udinese Calcio
- 2011 – Lech Poznań vs Sporting Braga
- 2012 – Wisła Kraków vs Standard Liege, Legia Warszawa vs Sporting Lizbona
- 2015 – Legia Warszawa vs Ajax Amsterdam
- 2017 – Legia Warszawa vs Ajax Amsterdam
Anomalia, pojedyncze wyskoki, dawno zresztą niewidziane. Wywalczenie awansu w takich okolicznościach, z takim rywalem czyni to jeszcze piękniejszym.
Villarreal drugim najwyżej notowanym klubem, który przegrał z Lechem
Przed startem pucharowych rozgrywek rozpływaliśmy się nad Villarrealem, bo klasa rywala, z jakim miał zmierzyć się Lech Poznań, kazała uważać, że do Polski przyjedzie jedna z najlepszych drużyn na Starym Kontynencie. Zaznaczaliśmy, że Hiszpanie to 12. zespół w Europie według rankingu Elo, a Kolejorz nigdy przedtem nie miał okazji starcia z tak wysoko notowanym rywalem. Liverpool, Manchester City, Athletic Bilbao — wszystkie te ekipy nie dorównywały siłą Żółtej Łodzi Podwodnej, która w ostatnich latach siała spustoszenie w pucharach, sprawiając niespodziankę za niespodzianką. W międzyczasie rywale obniżyli loty i ostatecznie ranking najlepszych drużyn, z jakimi spotkał się Lech, wygląda tak:
- Liverpool 1984 – 1831
- Manchester City 2010 – 1822
- VILLARREAL 2022 – 1809
- Athletic Bilbao 1983 – 1784
- FC Barcelona 1988 – 1780
Najlepsi rywale, z którymi Lech Poznań grał w pucharach
Niemniej niewiele to zmienia, bo poznaniacy ruszali do rozgrywek w grupie jako najsłabszy zespół we wspomnianym wyżej rankingu. Od Austrii czy Hapoelu nie odstawali tak wyraźnie, jak od Villarreal, ale jednak zakończenie zmagań na trzecim miejscu nie byłoby jakąś sensacją, wielką wpadką potentata. Jeśli chodzi o stuknięcie Hiszpanów, jest wręcz odwrotnie. AbsurDB na Twitterze wyliczył już, że Villarreal nigdy nie stracił tylu rankingowych punktów na wyjeździe, a Lech sprawił drugą największą niespodziankę w jesiennej edycji pucharów.
Czysto statystycznie ujmując, takiego pozytywnego szoku nie przeżyliśmy od 2008 roku, gdy Kolejorz zmiażdżył Grasshoppers Zurich. Odstawiając matematykę i wyliczenia na bok, sięgniemy pamięcią do 2016 roku, gdy Legia Warszawa w ostatnim spotkaniu fazy grupowej Ligi Mistrzów wyrzuciła za burtę Sporting, zapewniając sobie awans do Ligi Europy. Albo do roku 2012, kiedy Wisła Kraków przy pomocy Baye Falla rzutem na taśmę przeskoczyła Fulham. Słynnej grupy Lecha z 2010 roku nie wspominamy nie przez złośliwość, a przez fakt, że klub z Wielkopolski od początku radził sobie w niej świetnie i nie musiał nikogo ani niczego gonić.
A może znów się uda?
Lech na swój sukces harował jak wół, nawet jeśli zaczął od potykania się o kamienie, korzenie i grabie. Tak jak trzeba było mu wytykać niedoskonałości, gdy zmierzał do pucharowej grupy w niezgrabnym stylu, tak też trzeba docenić i podkreślić grację, z jaką ominął ostatnią przeszkodę. Otrzyma za to odpowiednie nagrody: ponad miliona euro od UEFA i rozstawienie w kolejnej edycji pucharowych zmagań. Jeden mecz zmienił więc nie tylko postrzeganie obecnego sezonu — w przypadku odpadnięcia, John van den Brom byłby wytykany palcem jako ten, który w listopadzie pożegnał się ze wszystkimi rozgrywkami — ale i ułatwił sobie życie w przyszłości.
Już nie przedłużając – gratulacje, Lechu, dobra robota. Obyśmy nie mówili tego po raz ostatni, bo skoro już udało się złamać niekorzystny trend i dać radę w obliczu spodziewanej klęski, to coraz głośniej dobija się myśl o tym, że może znów się uda. Choć tym razem lepiej byłoby uniknąć zbędnej dramaturgii.
WIĘCEJ O LECHU POZNAŃ:
- Van den Brom nauczył Lecha łączenia ligi z pucharami? To najlepszy taki sezon od lat
- John van den Brain. Genialny umysł
- Najlepsi? Skóraś, Velde, Ishak
SZYMON JANCZYK
fot. Newspix