To nie był typowy dzień w pucharowej robocie. Raków tym razem stracił gola. Po raz pierwszy w tegorocznych eliminacjach. Po raz drugi – biorąc pod uwagę mecz, bo jednostkowo: czwarty – jego bramkarz musiał wyciągać piłkę z siatki. Mimo to ekipa Marka Papszuna ugrała dobry wynik ze Slavią Praga. 2:1. Ale czy na tyle dobry, by nie mieć obaw przed rewanżem?
No cóż – niekoniecznie. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że „Medaliki” powinny wyciągnąć z tego dobrego przecież spotkania znacznie więcej. Jeśli tak się zastanowić – to co tak właściwie stworzyła sobie Slavia? Owszem, zaskoczyła Kacpra Trelowskiego, ale czy to była zdumiewająca akcja? Absolutnie nie. Zwykły centrostrzał, mimo złego ustawienia bramkarza Holes raczej nie myślał o tym, aby uderzać. Piłka po prostu zeszła mu z nogi – no i wpadło. Gol idzie oczywiście na konto młodego golkipera, taka historia nie miała prawa się wydarzyć. Ale ta bramka nie była też wynikiem wielkiej, europejskiej jakości Slavii. Bardziej dziełem niekorzystnego splotu okoliczności.
Raków był po prostu lepszy. Jak zwykle – grał swoje. Może nie wyglądał tak pewnie jak ze Spartakiem Trnawa, zdarzało mu się tracić piłki po przechwycie, a atak – tak całościowo, wyłączając indywidualności – mógł funkcjonować lepiej. Marek Papszun nieco zaskoczył ze składem, wystawiając od początku Sebastiana Musiolika (dotąd głównie rezerwowego) i Władysława Koczerhina (szkoleniowiec wicemistrza korzystał z niego głównie w rewanżach). Ukrainiec rozegrał blade spotkanie i został zmieniony w przerwie. Musiolik? Walczył, pressował… To w zasadzie tyle, co możemy o nim powiedzieć. Różnicy na pewno nie zrobił.
Zrobił ją za to Ivi Lopez. Nie mamy słów do tego piłkarza. Nie dość, że Raków potrafił go w ogóle pozyskać, to jeszcze zdołał go utrzymać, przedłużając z nim umowę do 2026 roku, gdy budził zainteresowanie innych, także hojnie płacących klubów. Jego akcja na 1:0 to majstersztyk. Dostał piłkę na prawej stronie. Spokojnie przyjął, ogolił jednego, rozpędził się, ogolił drugiego, sieknął z gorszej nogi tuż przy słupku. Przecież przy tej bramce zagrało wszystko. Obrońcy Slavii mogli tylko się dziwić, że ten zawodnik, z anonimowego dla nich Rakowa, potrafi wyczyniać takie cuda.
Ogólnie ciekawi jesteśmy, jakby skończyła się pierwsza połowa, gdyby sędziowie mieli do dyspozycji system VAR. Po tym zagraniu Ivi Lopez wyszedł sam na sam, ale czy na pewno był spalony? Była mijanka, bez technologii – ciężko orzec.
Kolejna sporna kwestia to zagranie ręką w polu karnym Slavii. Piłka trafia w górną kończynę obrońcy – kontakt jest bez dwóch zdań. Czy na karnego?
Szkoda, że arbiter nie miał możliwości, by podeprzeć się technologią wideo. Niby gra toczy się o Ligę Konferencji, niby to bardzo istotna kwestia dla budżetów poważnych klubów, a jednak trochę czujemy się jak w epoce kamienia łupanego. Zwłaszcza, że w końcówce meczu była trzecia – chyba najpoważniejsza? – kontrowersja. W polu karnym po wyraźnym kontakcie upadał Wdowiak.
Zanim doszło do sytuacji z Wdowiakiem, Slavia wyrównała, a okolicznościach tego trafienia już wam pisaliśmy. Nawet jeśli ktoś chciałby się wkurzyć na Raków, to miał na to króciutki moment, bo polska drużyna odpowiedziała… równo dziesięć sekund po wznowieniu gry ze środka boiska. Długa piłka na Tudora. Dziura w czeskiej obronie. Sprawne przyjęcie. Intuicyjny strzał po krótkim rogu. Raków w ten sposób nie dał wątpliwości, kto rządził dzisiaj na boisku.
Tylko – no właśnie – czy to wystarczy? Po Karabachu mieliśmy podobne wrażenia – niby wynik dobry, niby jest przewaga, niby można z względnym spokojem podchodzić do rewanżu. A potem? Ewidentna różnica klas, na którą się zapowiadało. Wprawdzie Raków zagrał znacznie lepiej niż Lech w swoim pierwszym pucharowym spotkaniu, dając się wówczas zepchnąć Azerom, ale niepewność mimo wszystko pozostaje. Raków stworzył sobie jeszcze kilka sytuacji – głównie ze stałych fragmentów gry – ale zawsze przy nich czegoś brakowało. Ta najlepsza przyszła w doliczonym czasie, gdy Nowak próbował strzelać po długim (bo chyba to był strzał?), ale wyszło mu podanie do Gutkovskisa, który nie zdążył dołożyć nogi. Slavia z kolei zagroziła jeszcze w pierwszej połowie, gdy zgranie piłki głową zawisło gdzieś pomiędzy Arseniciem a jednym z ofensorów. Chorwat elegancko przestawił jednak rywala i z dużym spokojem zażegnał to niebezpieczeństwo.
Panie Ivi, panie Tudor, panie Papszun – świetna robota. Nie taka Slavia straszna, jak ją malowano. Wystarczyło zagrać swoje, by zneutralizować jej atuty i wywalczyć pewne zwycięstwo. Teraz wystarczy znów zagrać swoje i nie powtórzyć historii sprzed roku, gdy jednobramowa zaliczka nie zrobiła wrażenia na belgijskim Gencie. Dziś częstochowianie są znacznie dojrzalszą drużyną – i tego się trzymajmy.
WIĘCEJ O RAKOWIE:
- Czeski dziennikarz o Slavii Praga [WYWIAD]
- Rumuni: Raków chce się pozbyć Sorescu. Co na to polski klub?
Fot. newspix.pl