77 na 80 – tyle głosów poparcia otrzymał Adam Małysz w wyborach na stanowisko prezesa Polskiego Związku Narciarskiego. Okej, był jedynym kandydatem – ale to, że ostatecznie nikt inny nie zdecydował się kandydować, również świadczy o sinej pozycji jego oraz popierającego go środowiska. Ikona polskich skoków została głową polskiego narciarstwa, kładąc na szali własne nazwisko – w dużej mierze wciąż dobrze kojarzące się rzeszy kibiców. A prezesa Małysza w nowej roli czeka sporo pracy, podczas której łatwo będzie się sparzyć. Oto siedem naszym zdaniem największych wyzwań, którym będzie musiał sprostać.
Spis treści
1. OCZYŚCIĆ ATMOSFERĘ WOKÓŁ SKOKÓW
Być może nie jest to największy problem, przed którym staje Adam Małysz, ale zdecydowanie będzie to jedna z najbardziej palących kwestii do rozstrzygnięcia. Pamiętamy przecież w jakim klimacie w polskiej kadrze skoczków przebiegał oraz kończył się poprzedni sezon. Błędy poczynione w okresie przygotowawczym do sezonu poskutkowały słabymi wynikami. Sztab szkoleniowy podejmował desperackie próby ratowania wyniku, jak tylko się da. W jego pracę mieszał się też Polski Związek Narciarski – głównie w osobie Adama Małysza, pełniącego funkcję dyrektora kadry.
Owszem – Dawid Kubacki wywalczył na igrzyskach olimpijskich w Pekinie brązowy medal. W pojedynczych konkursach Pucharu Świata Polscy stawali też na podium. Raz ta sztuka udała się Kamilowi Stochowi (w Klingenthal), a dwukrotnie zawody na pudle kończył Piotr Żyła (Lahti oraz Oberstdorf). Ale w porównaniu do poprzedniej edycji PŚ, takie wyniki całkiem słusznie zostały uznane za kompromitujące. I kiedy wydawało się, że gorzej być nie może, nadeszło zwolnienie Michala Doleżala, przeprowadzone w kompromitującym stylu. Nie będziemy tu kolejny raz rozliczać Czecha z pracy na stanowisku trenera kadry A – taki tekst znajdziecie w tym miejscu. Ale przypomnijmy jego fragment, dotyczący samej formy pożegnania się z trenerem.
PZN potrafił zawalić nawet tak wydawałoby się proste zadanie, jak zwolnienie Doleżala. Okej, sami jesteśmy zdania, że po takim sezonie Michal musi pożegnać się z pracą na stanowisku trenera kadry A. Jednak wciąż mówimy o człowieku, pod którego wodzą Polacy w ciągu trzech lat osiągali niemałe sukcesy. Który cieszy się sympatią zawodników. Czechowi podczas podejmowania decyzji należał się elementarny szacunek ze strony władz związku. A tego niestety zabrakło.
PZN z jednej strony szukał następców Doleżala, ale z drugiej nie powiedział mu wprost, że po sezonie jego praca dobiegnie końca. Mało tego, o ostatecznej decyzji Czech dowiedział się dopiero w czwartek. Na dzień przed ostatnim w sezonie weekendem Pucharu Świata w Planicy. Ponadto trener nie miał żadnej możliwości przedstawienia swojej wersji wydarzeń dotyczącej tego, co zawiodło we właśnie zakończonym sezonie. A chyba tak powinno to wyglądać w poważnej firmie. Doleżal zawiódł – to jasne. Jednak powinien mieć szansę opracowania raportu podsumowującego nieudaną kampanię.
Polski Związek Narciarski miał w ręku wszystkie karty ku temu, by wyjść ze zwolnienia Czecha z twarzą. Niestety dla siebie, rozegrał tę partię najgorzej, jak tylko mógł. Podsumowaniem działań PZN jest wcześniejszy wyjazd Adama Małysza z Planicy, traktowany jako ucieczka przed odpowiedzialnością za podjętą decyzję.
Dalej obserwowaliśmy już otwarty konflikt na linii PZN-zawodnicy, w którym obie strony nie gryzły się w język. Co ważne, Adam Małysz nie był neutralną postacią w tym sporze. Dawny mistrz stanął w opozycji do Kamila Stocha, Piotra Żyły i Dawida Kubackiego, którzy z kolei stali murem za popularnym „Dodo”. Ostatecznie Doleżala zastąpił Thomas Thurnbichler – dotychczasowy asystent Andreasa Widhoelzla w reprezentacji Austrii. Za tę zmianę na stanowisku trenera Polaków odpowiadał głównie Adam Małysz.
CZYTAJ: THOMAS THURNBICHLER. POZNAJCIE NOWEGO TRENERA POLSKICH SKOCZKÓW [SYLWETKA]
Jak na razie wydaje się, że konflikt w samej kadrze, a także pomiędzy zawodnikami i władzami związku, został zażegnany. Zawodnicy zaakceptowali nowego szkoleniowca, a ciepło na temat jego pracy wypowiadał się między innymi Kamil Stoch.
– Trener Thurnbichler ma bardzo ciekawe pomysły, zresztą sam o nich mówił podczas pierwszej konferencji prasowej. Ma dużo energii, ale również radości z tego, że podejmuje takie wyzwanie. Po trzech tygodniach wspólnych treningów jestem pod naprawdę bardzo dużym wrażeniem. Zajęcia są inne pod względem jakościowym, ale również pozwalają mi odkryć siebie na nowo, poznawać siebie i odkrywać w nowych sytuacjach. Uważam, że to jest bardzo dobre, że w wieku 35 lat mogę nadal się rozwijać – mówił na początku czerwca Orzeł z Zębu, w rozmowie z Polskim Radiem.
Ale wiecie, jak to jest z atmosferą – tę robią wyniki. Osobiście wierzymy w to, że świeże spojrzenie Austriaka jest w stanie ponownie wznieść naszą wielką trójkę na poziom światowej czołówki. Jednak w razie potencjalnych niepowodzeń, to Adam Małysz będzie musiał odpowiadać na krytykę wobec takiego stanu rzeczy. W takiej roli był już postawiony w ostatnim roku pracy Michala Doleżala. I nie wypadł w niej zbyt dobrze, z jednej strony popierając trenera, a z drugiej poddając pod dyskusję niektóre pomysły sztabu. Takie jak ten, czy budować formę w oparciu o udział w kolejnych zawodach Pucharu Świata (co sugerował Grzegorz Sobczyk, asystent Doleżala), czy też wysłać skoczków na obóz treningowy do Ramsau.
Tym razem, w przypadku niepowodzeń, krytycy selekcjonera będą mogli powiedzieć, że Thurnbichler jest pomysłem Małysza. Choć został wybrany jeszcze podczas kadencji Apoloniusza Tajnera.
2. PRZYGOTOWAĆ SIĘ NA CHUDE LATA
Być może będzie to dla was zaskoczenie zważywszy na to, jak wielka posucha panowała w polskich skokach w latach przed małyszomanią, ale nasz kraj aktualnie zajmuje trzecie miejsce w historycznej klasyfikacji medalowej Pucharu Świata. Z dwunastu medali – w tym sześciu złotych – jedenaście to zasługa Małysza i Stocha. Ten jeden, jedyny, brązowy, jest autorstwa Stanisława Bobaka w sezonie 1979/1980. Pierwszym w którym Puchar Świata został rozegrany.
Piszemy o tym, by uświadomić wam, że ostatnie dwadzieścia lat – z delikatnym okładem – to były naprawdę tłuste lata dla polskich skoków.
Kamil Stoch, Dawid Kubacki, Piotr Żyła. W nadchodzącym sezonie siła naszej kadry będzie się opierała niezmiennie na tej trójce skoczków. Oczywiście, każdy z nich jest zdolny do tego, by w poszczególnych konkursach naprawdę nieźle się prezentować. Może małe są szanse na to, że Kamil Stoch zdominuje cały sezon, ale wciąż może złapać swój szczyt formy na krótki czas. Na przykład podczas Turnieju Czterech Skoczni, czy też mistrzostw świata. Te odbędą się w Planicy – rzecz jasna, na skoczniach normalnej oraz dużej. I na obu obiektach Polacy mają szansę na sukces. W końcu przed startem na igrzyskach olimpijskich w Pekinie, Dawid Kubacki twierdził, że skocznia w Zhangjiakou przypomina mu właśnie duży obiekt w Planicy.
Załóżmy zatem pozytywny scenariusz, w którym Polacy dobrze prezentują się podczas Turnieju Czterech Skoczni, a następnie walczą o medale mistrzostw świata. Pytanie brzmi – co dalej? Liderzy kolejny raz udowodnią swoją wielkość, a nam po euforii ponownie przyjdzie się zastanawiać – jak długo oni są w stanie pociągnąć na najwyższym poziomie?
Być może to zaglądanie do metryki naszych mistrzów już powoli staje się nudne, ale nic nie poradzimy na to, że od tematu po prostu nie da się uciec. Granica wieku, w którym skoczek może prezentować swoją najwyższą dyspozycję, cały czas się przedłuża. Jednak skoki narciarskie to wciąż sport, w którym liczy się szybkość skracania się mięśnia. A to właściwość, która spada wraz z wiekiem. O ile w innych sportach można zniwelować skutek starzenia się mięśnia poprzez jego rozrost, to w skokach, gdzie waga ma niebagatelne znaczenie, przybranie na masie mięśniowej nic nie da. A wręcz zaszkodzi. Te zależności na łamach naszego portalu tłumaczył profesor Jerzy Żołądź. Jeden z największych autorytetów w dziedzinie fizjologii w kraju, oraz współtwórca sukcesów Adama Małysza.
PROFESOR JERZY ŻOŁĄDŹ: SPORT JEST OPÓŹNIONY O 20 LAT WZGLĘDEM TEGO, CO DZIŚ OFERUJE NAUKA
Życzymy całej trójce jak najlepiej – to jasne, że chcielibyśmy, żeby skakali daleko nawet i do czterdziestki. Ale nie założylibyśmy się o to, że wszyscy będą skakać do końca pierwszej kadencji Adama Małysza na stanowisku prezesa. A jeśli już, to na jakim poziomie będą to robić.
Jednak najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że następcy naszych liderów nie przejawiają jakichkolwiek oznak tego, by choć w małym stopniu nawiązać do ich sukcesów. Mówicie, że w Pucharze Świata Dawid Kubacki miał słabiutki sezon, bo zajął 27 miejsce i uzbierał zaledwie 231 punktów? Następny z Polaków był Paweł Wąsek – miał 43 miejsce i uciułał 61 oczek. Z kolei Jakub Wolny i Andrzej Stękała na razie zdają się jawić jako zawodnicy jednego sezonu.
Trzy sezony temu Kuba zajął 22. miejsce w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Mogliśmy wtedy myśleć, że za chwilę dwudziestoczterolatek wskoczy na jeszcze wyższy poziom. Dokładnie tak, jak Kubacki i Żyła, którzy przecież też późno zaprezentowali się kibicom z najlepszej strony. Z kolei Stękała dość niespodziewanie wyskoczył w sezonie 2020/2021, regularnie meldując się w czołowych dziesiątkach konkursów. Ostatecznie Andrzej zajął bardzo dobre szesnaste miejsce w generalce. Ubiegły sezon zakończył na 60. (słownie – sześćdziesiątej) pozycji. No dramat.
Klemens Murańka zapowiadał, że sezon 2021/2022 to będzie jego być, albo nie być. Skończyło się katastrofą. Aleksander Zniszczoł ma 28 lat i zaledwie dwa razy w karierze zakończył zawody Pucharu Świata w pierwszej dziesiątce. Z czego raz w debiutanckim sezonie. 11 lat temu…
Nie oszukujmy się – pokolenie skoczków, którzy mieli być następcami Kamila Stocha, właściwie całkowicie nam przepadło. I tak musimy wyczekiwać nowej mistrzowskiej generacji, zerkając na zawodników urodzonych w XXI wieku. Największe nadzieje można tu wiązać z Janem Habdasem (rocznik 2003) oraz Klemensem Joniakiem (ur. 2005). W szczególności Habdas, który bardzo rozwinął się w ostatnim sezonie, przejawia potencjał ku temu, by w przyszłości naprawdę daleko skakać. Ale spokojnie – rączki na kołdrę. Tego chłopaka czeka jeszcze kilka lat pracy, by wejść na wysoki poziom. Obecnie został dopiero dołączony do kadry B skoczków.
Na temat wyzwań, z którymi prezes Małysz będzie musiał się zmierzyć, porozmawialiśmy z Jakubem Kotem: – Mamy starszych, doświadczonych zawodników, z których nie możemy rezygnować. Historia Manuela Fettnera pokazuje, że skoki poszły tak bardzo do przodu pod względem planowania treningu, rehabilitacji czy odnowy biologicznej, że coraz starsi zawodnicy mogą osiągać życiowe wyniki. Ale równocześnie nie możemy zamykać się na trzech-czterech skoczków, a dalej myśleć, że jakoś to będzie. Musimy stawiać na młodych.
Ale być może dlatego postawienie na Adama Małysza akurat w takim momencie jest dobrym pomysłem. Zależność w skokach – jak i każdym innym sporcie – jest banalnie prosta. Sukces przyciąga zainteresowanie, a zainteresowanie – sponsorów. Czyli pieniądze. Za chwilę może okazać się, że polskim skokom brakuje rozpoznawalnych twarzy, regularnie stających na podiach. A ktoś będzie musiał przyciągnąć sponsorów – lub utrzymać tych, którzy obecnie są związani z kadrą skoków. Bo w końcu to skoczkowie wypracowują większość przychodów związku.
Kot: – Nie ukrywajmy – siłą Adama jest nazwisko rozpoznawalne nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Prezesem może być Jan Kowalski, świetny zarządca znający się na marketingu. Ale kiedy pojedzie do dużej firmy, to odbije się od ściany. Za to Adama Małysza znają wszyscy. Być może jeszcze nie jest tak dobrze przeszkolony pijarowo, nie potrafi okłamać ludzi, że mówi że jest dobrze, kiedy jest źle – bo prezes czasami musi potrafić takie rzeczy. Ale kiedy Małysz pojedzie do firmy X czy Y, to mam nadzieję, że te drzwi się otworzą, a nie zamkną. To w sporcie jest bardzo potrzebne.
3. USPRAWNIĆ SYSTEM SZKOLENIA
Ale jeżeli wpadniemy w dołek to nie znaczy, że nie będzie nam dane z niego wyjść. Do tego po prostu potrzeba pracy oraz podejmowania mądrych decyzji. Zmiany strukturalne, które powinny dać efekty w krótkim czasie, już zostały wykonane.
– To zatrudnienie Thomasa Thurnbichlera i powrót do dwóch kadr. Dobrze, że tak się stało i nie ciągnęliśmy na siłę tego, co zaczęło się delikatnie psuć. Pytanie, jak zawodnicy zareagują na zmiany. Ja teraz mogę mówić, że zmiany wyglądają naprawdę świetnie, ale wyniki to zweryfikują – mówi nam Kot.
Jednak ważniejsza od zmiany systemu, jest praca u podstaw. Taka, byśmy na następnego znakomitego skoczka nie musieli czekać dwadzieścia lat. A do tego potrzeba infrastruktury. Ta do niedawna prezentowała się po prostu kiepsko. W momencie, kiedy Austriacy czy Niemcy dysponują szeregiem ośrodków szkoleniowych, a cała Słowenia wręcz usiana jest małymi skoczniami narciarskimi, czyniąc ten sport łatwo dostępny dla dzieci, skoki narciarskie w Polsce opierały się zaledwie na kilku ośrodkach. W porównaniu do czołowych krajów świata, skoczni również jest u nas jak na lekarstwo. Bardzo łatwo można dojść do wniosku, że sukcesy osiągane przez naszych skoczków były niewspółmierne do naszego stanu posiadania.
Jakub Kot: – Pod względem infrastruktury zawsze może być lepiej. Ale ja jestem mieszkańcem Zakopanego, zawodnikiem oraz trenerem. Był okres, gdzie nie mieliśmy obiektów. Proces utrzymania szkolenia opierał się na skoczniach w Szczyrku. Całe finansowanie szło na dojazd, nocleg i powrót. Teraz mamy Kompleks Średniej Krokwi, trasy biegowe, w Szkole Mistrzostwa Sportowego możemy trenować na siłowni czy sali do judo. Dzięki temu możemy trenować nie tylko skoki, ale kombinację norweską i dalej się rozwijać.
Ale to nie znaczy, że prezes Małysz może oprzeć całe szkolenie na Zakopanem, Szczyrku oraz – po części – Wiśle. Takich ośrodków powinno być więcej. Jak chociażby w nieodżałowanym przez nas Karpaczu, gdzie ostatni raz skakano trzynaście lat temu. Oczywiście, mowa o skokach na nartach, bo obecnie z wieży najazdowej skoczni K-85 można skakać na… bungee. Niewykorzystany jest też region Podkarpacia, w którym skoki ledwo przędą. A przecież mamy tam kompleks Zakucie, zlokalizowany w Zagórzu.
Nie wymagamy, by nagle stanęła tam kolejna średnia lub normalna skocznia. Ale warto dbać o ośrodki, dysponujące obiektami dla dzieci, które w ten sposób łapią zajawkę na skoki. W końcu to ostatecznie definiuje nasz potencjał w tym sporcie. A mamy gdzie nadrabiać zaległości – chociażby w coraz popularniejszych skokach narciarskich kobiet.
4. NIE ZAPOMNIEĆ O BIEGACH
Wydaje się, że to Zakopane może być zalążkiem przyszłych sukcesów naszych skoczków. Kiedy w grudniu ubiegłego roku odwiedziliśmy tamtejszy Centralny Ośrodek Sportu, na nowo powstałym Kompleksie Średniej Krokwi odbywał się pierwszy zimowy konkurs skoków. Z kolei dzień wcześniej miała miejsce Cross Country Tatra Cup, czyli zawody juniorów w biegach narciarskich.
I to obecnie jest największy atut Zakopanego, że młodzież w dobrych warunkach może trenować kombinację norweską. Ten sport nad Wisłą praktycznie nie istnieje… i nic nie zapowiada, żeby taki stan rzeczy uległ zmianie. Lecz trenowanie kombinacji norweskiej już od małego sprawia, że dziecko zyskuje świetne podstawy do uprawiania dwóch sportów – skoków i biegów narciarskich.
SKOCZNIE, TRASY NARCIARSKIE I SZTUCZNA HIPOKSJA W GÓRACH – REPORTAŻ Z COS-OPO W ZAKOPANEM
Tymczasem Polacy praktycznie nie liczą się w biegach narciarskich. To jeden z głównych zarzutów, które mogą zostać skierowane w stronę byłego już prezesa PZN, Apoloniusza Tajnera. O ile rządząc od 2005 roku, Tajner potrafił przekuć sukcesy Adama Małysza (a później innych skoczków) na realne korzyści dla tej dyscypliny sportu, o tyle w biegach nie wykorzystano podobnego potencjału, który stworzyły wyniki Justyny Kowalczyk. Po polskiej „Królowej Nart”, żaden biegacz ani biegaczka narciarska znad Wisły nawet nie zbliżył się do jej osiągnięć.
Mało tego, sama Kowalczyk nie raz zarzucała związkowi, że ten bardziej przeszkadza, niż pomaga zawodnikom. Ostatecznie Justyna, która współpracowała z kadrą polskich biegaczek narciarskich, zdecydowała się zrezygnować z tej funkcji. Polka – która wprost zarzucała Tajnerowi, że marazm w biegach narciarskich jest mu na rękę – objęła funkcję Dyrektora Sportowego w Polskim Związku Biathlonu. Jeszcze w 2020 roku, pod koniec swojej pracy w PZN, mówiła w wywiadzie dla “Przeglądu Sportowego”:
– […] grupa została zmniejszona z dziesięciu do sześciu zawodniczek. Pan prezes związku tak uważał, więc tak jest. Trener Wierietielny odszedł, bo nie miał siły ciągle walczyć. Siłę i energię do pracy miał, bo nawet, kiedy odszedł, Bajcicak [ówczesny trener kadry kobiet – dop. red.] dzwonił i konsultował niemal każdą kwestię. Trener był na każdych zajęciach w Zakopanem i Szczyrbskim Plesie. Ale nastąpił moment przesilenia, miał dość współpracy z PZN-em, który tak ładnie wszystko organizuje. Kadry są porządnie ubrane. Oby się darzyło i dalej wyglądało jak teraz – ironizowała Justyna.
Czy przez te dwa lata w biegach narciarskich coś się zmieniło? No, nie. A w każdym razie – nie na lepsze. W kadrze biegaczek od dawna panuje konflikt pomiędzy Izabelą Marcisz i Moniką Skinder. W całe zamieszanie pośrednio zaangażowana jest… Justyna Kowalczyk, która wraz Aleksandrem Wierietielnym przygotowywała Marcisz do startu na igrzyskach. Z kolei Skinder oraz reszta zawodniczek trenowały pod okiem Martina Bajcicaka. W Pekinie doszło nawet do tego, że Marcisz nie chciała biec ze Skinder w sprincie drużynowym. Zaś po biegu sztafetowym Iza nie stanęła do wywiadu wraz zresztą drużyny.
Sytuacja wciąż jest bardzo napięta, choć sama Marcisz w wywiadzie dla Interii, którego udzieliła pod koniec maja tego roku, tak ją komentowała: – Staram się zawsze mówić prawdę, to, co wcześniej dobrze przemyślałam. Byłoby więc głupotą, gdybym żałowała swoich słów. Tak uważam. Nie myślę, żeby sytuacja była zaogniona. Może ją media bardziej wyostrzyły, ale na pewno nie popadłam z nikim w konflikt. […] Dziś jest to wszystko wyjaśnione i poukładane, z osobami z którymi powinno to być wyjaśnione. Mam nadzieje, że więcej takiej sytuacji nie będzie.
Czy Małysz wobec tego ma problem z głowy? O tym przekonamy się zapewne w zimie, ale jeżeli mielibyśmy coś przewidywać, to wątpimy w taki scenariusz. Prezes, podobnie jak w przypadku skoczków, będzie musiał przygotować się na ewentualne gaszenie pożaru, który może wybuchnąć w każdej chwili.
5. NIE ZAPRZEPAŚCIĆ SUKCESÓW NARCIARSTWA ALPEJSKIEGO
Z tegorocznych igrzysk olimpijskich w Pekinie Polacy przywieźli tylko jeden medal, wywalczony oczywiście w skokach narciarskich. Ale – ku zaskoczeniu wielu kibiców, którzy na co dzień nie śledzą innych sportów zimowych – z dobrej strony pokazali się również reprezentanci innych sportów, wchodzących w struktury Polskiego Związku Narciarskiego. W narciarstwie alpejskim Maryna Gąsienica-Daniel zajęła ósme miejsce. Magda Łuczak w grudniu ubiegłego roku wywalczyła pierwsze punkty Pucharu Świata. Z kolei w lutym 2021 roku Łuczak zadebiutowała na mistrzostwach świata, a Gąsienica-Daniel w gigancie zajęła tam szóste miejsce.
Jasne, możecie podejść do jej wyników na zasadzie „nie ma medalu, nie ma sukcesu”. Tylko że polskie narciarstwo alpejskie pod względem struktur znajduje się daleko w tyle za USA, Austrią, Szwajcarią i innymi nacjami, które wiodą w nim prym. To trochę tak, jakbyśmy porównywali potencjał Realu Madryt i Legii Warszawa. Jakbyśmy w Formule 1 zestawili ze sobą zespoły Red Bulla i Haasa. Tymczasem Maryna daje radę i ściga się po stokach z najlepszymi zawodniczkami świata, nie raz ucierając im nosa.
I aż szkoda byłoby nie wykorzystać jej dobrych wyników do popularyzacji tego sportu. Szerzej opowiada nam o tym Michał Zawada – współpracownik agencji Publicon oraz instruktor i pasjonat narciarstwa alpejskiego.
– Narciarstwo alpejskie jest sportem masowym. Nie wiem, ilu ludzi skacze w Polsce na nartach. Ale szacuje się, że na nartach i deskach snowboardowych nad Wisłą jeździ około 4-5 milionów ludzi. To ogromny rynek. Mamy do niego stoki, budujemy infrastrukturę. Ale potrzebujemy gwiazd. A te potrzebują wsparcia związku. Dlatego uważam, że akcent finansowania PZN powinien zostać przesunięty ze skoków, na sporty alpejskie. Narciarstwo to sport masowy, w którym w ligach małopolskiej czy śląskiej ściga się setki dzieciaków. Ale jako ojciec dziecka, jeżdżącego w lidze małopolskiej w slalomie nie widzę żadnej pomocy dla czołowych zawodników. Rodzice za wszystko muszą zapłacić sami – mówi nasz rozmówca.
Sugerując się nazwą, możecie pomyśleć, że w Polsce nie ma warunków do rozwoju tego rodzaju sportu. W końcu narciarstwo alpejskie kojarzy się z Alpami, czyli górami znacznie wyższymi od jakiegokolwiek pasma, które występuje w naszym kraju. Ale sytuacja nie do końca tak wygląda. My również posiadamy warunki do uprawiania tej dyscypliny.
– Nosal jest wymarzoną górą do treningu i uprawiania zawodów w slalomie specjalnym. Tam były już rozgrywane zawody Pucharu Świata. Baza noclegowa w okolicy jest bardzo dobra – tam mogłyby trenować kluby, które wcześniej rezerwowałyby sobie odpowiednie trasy. Tylko obecnie nic się tam nie dzieje, bo wszystko rozbija się o opór właścicieli gruntów i konflikty. Mi serce pęka, kiedy widzę ten zastój, bo to góra na poziomie alpejskim, na której można zrobić mega widowiskowe zawody – mówi Zawada, po czym dodaje: – W Polsce jest kilka stoków dostosowanych do juniorskich zjazdów. Jest baza na Suchym czy w Jurgowie, ale to za mało. W pewnym momencie każdy narciarz potrzebuje większej góry. My moglibyśmy przygotować bazy na Nosalu czy Kasprowym Wierchu, ale z wielu względów, nic takiego nie ma tam miejsca.
Takich przykładów niewykorzystanych stoków jest więcej. Gubałówka również nadaje się chociażby do stworzenia na niej stoków treningowych, ale na przeszkodzie staje kwestia własności gruntów. Wspomniany Kasprowy Wierch to teren Tatrzańskiego Parku Narodowego. A ta instytucja nie jest zbyt ugodowa w kwestii udostępniania parku do celów sportowych. Ale może w tym będzie tkwić siła Adama Małysza – w końcu jego nazwisko to wciąż duża marka, która może pomóc w potencjalnych negocjacjach. O ile PZN w ogóle rozważa zagospodarowanie takich terytoriów.
Inną kwestią jest jakakolwiek pomoc związku w finansowaniu samych zawodników.
Zawada:- Jeżeli dziecko wchodzi na poziom treningowy, w którym musi przebywać na śniegu kilkaset dni w roku, to rodzic musi za to zapłacić z własnej kieszeni. Możemy zakupić sprzęt po niższej cenie, jeżeli dogadamy się ze sprzedawcami. Możemy zatrudnić super trenerów, bo to w Polsce też się poprawia – mamy wielu młodych szkoleniowców, którzy jeździli w klubach włoskich czy austriackich. Ale gór sobie nie usypiemy i dlatego jeździmy zostawiać pieniądze we wspomnianej Austrii czy Włoszech.
Polski Związek Narciarski może bronić się tym, że inwestowanie w szkolenie zawodników narciarstwa alpejskiego to droga rzecz. Ale ono tyle kosztuje właśnie dlatego, że w Polsce od pewnego poziomu rozwoju, nasi narciarze nie mają gdzie jeździć. To błędne koło, z którego wyjść można wyłącznie poprzez zagospodarowanie porządnej bazy treningowej w kraju.
6. REAKTYWOWAĆ SNOWBOARD
W Pekinie szerokiemu gronu kibiców pokazali się również nasi snowboardziści, startujący w gigancie równoległym. Oskar Kwiatkowski oraz Aleksandra Król zajęli tam miejsca w pierwszej ósemce. Podobnie jak w przypadku Maryny Gąsienicy-Daniel, wydawać by się mogło, że to niewiele. Ale snowboard w Polsce znajduje się w ogromnej sportowej zapaści. Do tego stopnia, że w 2019 roku Polski Związek Narciarski zdecydował się na rozwiązanie kadr narodowych w snowboardcrossie oraz freestyle’u. A przecież mieliśmy tam naprawdę solidnych zawodników. Takich jak Jagna Marczułajtis (4. miejsce na IO w Salt Lake City), Zuzanna Smykała, bracia Michał i Mateusz Ligoccy, czy ich kuzynka – Paulina, medalistka mistrzostw świata w half-pipe. Ostatnią z wymienionych zapytaliśmy o oczekiwania względem prezesury Adama Małysza.
– Jeżeli chodzi o snowboard, to życzyłabym sobie, by freestyle powrócił do łask PZN. Bo jeżeli chodzi o kadry narodowe, on niestety upadł. Infrastruktura w Polsce, na przykład do uprawiania half-pipe’u, właściwie nie istnieje. Nie chcę nikomu umniejszać – trenerzy klubowi czy okręgowe związki narciarskie wykonują masę dobrej roboty dla tej dyscypliny. Ten sport jest fascynujący i popularny na całym świecie, ale niestety, u nas młodzi ludzie nie mają wsparcia żeby go uprawiać – mówi nam Ligocka.
Istotnie, dla tego rodzaju dyscyplin wykluczenie z finansowania przez związek oznacza wegetację. A przecież dobre wyniki w snowboardzie – niezależnie od konkurencji – można osiągnąć relatywnie niewielkim kosztem.
– Jest kilku działaczy oraz trenerów-koordynatorów w PZN, którzy w jakimś stopniu tę konkurencję pchają do przodu. Podczas ostatnich igrzysk mieliśmy dobre wyniki w snowboardzie alpejskim. Tym zawodnikom poświecono czas, uwagę i środki, ale kosztem innych konkurencji. A to nie powinno być tak, że PZN dba tylko o dyscypliny szybkościowe. Z całym szacunkiem do innych odmian snowboardu, ale uważam, że spośród nich wszystkich to freestyle jest najciekawszy, najbardziej widowiskowy i medalogenny, gdyż składa się na niego kilka konkurencji – mówi Ligocka.
Z kolei Michał Zawada, bardziej związany ze zjazdową odmianą snowboardu, spogląda na sprawę nieco inaczej: – Nie widzę konfliktu interesów pomiędzy snowboardem zjazdowym a na przykład freestyle’em. Do obu dyscyplin nie potrzeba dużych gór – to jest podstawowe założenie. To wszystko da się zrobić na małych górkach – w Kielcach, Szczyrku, każdej małej miejscowości w górach. Możesz usypać rampę do half-pipe’a, tak samo jak tor do snowboardcrossu czy postawić trasę do slalomu równoległego. Wystarczy 300-400 metrów stoku, dobry ratrak i armatka śnieżna. Na takim stoku codziennie mogą trenować zarówno juniorzy, jak i zawodowcy.
Jeżeli myślimy o „produkowaniu” medali na igrzyskach, to powinniśmy pójść w stronę związków, które wiedzą gdzie leżą ich mocne i słabe strony. Sukces medialny i sportowy można stworzyć stosunkowo tanio. Ale my tego nie robimy. Nie będę przytaczał tu kwot, ale wsparcie dla snowboardzistów alpejskich jest naprawdę minimalne. Choć oczywiście, te warunki nieco się poprawiły. Efekty widzieliśmy na igrzyskach w Pekinie – Oskar Kwiatkowski i Ola Król ukończyli rywalizację w pierwszej ósemce – kończy Zawada.
Zatem można stwierdzić, że przy niewielkich nakładach finansowych związku, polscy snowboardziści już osiągnęli zadowalające wyniki. Skoro tak, to czy nie warto nieco przestawić wajchy finansowania ze skoków na inne sporty?
Zawada: – Niestety, na etapie na którym kształtuje się to, czy zawodnicy będą kiedyś walczyli o medale, czyli w wieku 16 do 20 lat, oni mają tak minimalne wsparcie, że jeżeli rodzice im nie pomagają, to w zasadzie nie mają szans na rozwój. Bo muszą wtedy jeździć w Alpach. Do tego potrzebne są pieniądze. A w PZN struktura finansowania jest taka, że pieniądze idą tam, gdzie jest oglądalność. I to nie tak, że ja coś mam do skoków narciarskich. Ale widzę znacznie większy potencjał wyników w narciarstwie czy snowboardzie, który można osiągnąć o wiele mniejszym kosztem. Bo popularność narciarstwa alpejskiego przekłada się na aktywność ludzi na stoku. A popularność skoków na wyniki oglądalności w telewizji.
7. NIE ZNISZCZYĆ WŁASNEJ LEGENDY
Do spełnienia tego ostatniego zadania, prezes Adam Małysz będzie potrzebował tego, by nie wyłożyć się na którymś z poprzednich punktów. Jednak w obliczu tego, o jakiej osobowości w skali kraju mówimy, postanowiliśmy wyodrębnić tę kwestię. Bo Małysz to legenda. Ikona. Fenomen socjologiczny, dla którego co tydzień siadaliśmy przed telewizorami jak do telenoweli – że tak pozwolimy sobie zapożyczyć zwrot ze słynnego pożegnania Małysza przez Włodzimierza Szaranowicza.
Adam Małysz objął stanowisko prezesa PZN, otrzymując spory kredyt zaufania. Był jedynym kandydatem, zatem zgarnął 77 z 80 możliwych głosów (pozostałe były nieważne). Ale gdyby Orzeł z Wisły na początku lat dwutysięcznych postanowił kandydować na prezydenta Polski, to wówczas serio wygrałby te wybory w cuglach. I nikomu by nie przeszkadzało, że nie spełniłby kryterium minimalnego wieku kandydata, który wynosi 35 lat. Tak bardzo był popularny i kochany przez cały naród.
Dziś, ładnych kilka lat po zakończeniu kariery, uczucie kibiców osłabło – to naturalna kolej rzeczy. W dodatku, działając już jako dyrektor kadry, Małysz nie przekonał do siebie całego środowiska. Tajemnicą poliszynela jest, że Kamil Stoch niespecjalnie za nim przepada. Jednak większości kibiców postać Małysza wciąż kojarzy się pozytywnie. W końcu mówimy o człowieku, dzięki któremu polskie skoki narciarskie powstały z kolan. A przecież był to sport, który w latach dziewięćdziesiątych dogorywał w naszym kraju.
Rzecz w tym, że – może poza polityką – nic tak skutecznie nie burzy pomników, jak wejście w związkowe gabinety. Tu jedna nieudana kadencja może na długie lata przysłonić całą wspaniałą karierę. Zapytajcie Grzegorza Latę – króla strzelców mundialu, który opuszczał PZPN jako człowiek skompromitowany. Czy nawet Zbigniewa Bońka – do czasów Lewandowskiego, uznawanego za najlepszego piłkarza w historii Polski. Choć jego prezesurze było daleko do tej Grzegorza Laty, to Boniek w przeciągu ośmiu lat dorobił się sporego grona krytyków. I ta krytyka wcale nie była bezpodstawna.
Znacie tę zasadę, wypowiedzianą przez Benjena Starka, że wszystko, co słyszymy przed „ale”, jest nieważne? Adam Małysz ma za sobą poparcie kibiców oraz związkowych działaczy. Jednak wystarczy kilka pomyłek, bardziej nerwowych ruchów, czy też gorsza forma naszych skoczków, a wtedy obecny prezes szybko usłyszy zdanie – szanujemy cię za to, co zrobiłeś dla polskich skoków, ale…
A wyzwań – i potencjalnych potknięć – ma przed sobą sporo. Chociażby określenie kierunku, w którym działać będzie PZN.
Jakub Kot: – Wybór Małysza to dla skoków świetna wiadomość – w końcu koszula bliższa ciału, więc lepiej, że prezes wywodzi się z danego środowiska. Większe obawy mają przedstawiciele innych dyscyplin, które chciałyby uciułać coś dla siebie. I to będzie wyzwanie, by zapoznał się z tym, jak pod względem struktur działa reszta dyscyplin. Adam zna funkcjonowanie i potrzeby skoków w Polsce. Ale ostatnie igrzyska pokazały, że mamy mocny snowboard, odradza się narciarstwo alpejskie, mamy młodych zawodników w narciarstwie biegowym. Każda dyscyplina może powiedzieć prezesowi „halo, my tu jesteśmy, proszę o nas nie zapominać”.
I takie – dodajmy, że słuszne – głosy z innych dyscyplin z pewnością będą się pojawiały. W końcu w ubiegłym sezonie mogliśmy zobaczyć, co stanie się, kiedy główny (jedyny?) filar PZN-u, czyli skoki narciarskie, zacznie się chwiać.
Michał Zawada:- Zastanawiam się, co musi się w Polsce wydarzyć, by Polski Związek Narciarski przestał być Polskim Związkiem Skoków Narciarskich. Czy wybór Adama Małysza pod tym względem jest krokiem w dobrą stronę? Zobaczymy. Na razie nie znamy jego planów na narciarstwo alpejskie czy też snowboard alpejski, który moim zdaniem powinien być dyscypliną priorytetową jeżeli chodzi o Polskę. Jest to dyscyplina do której mamy stoki, infrastrukturę i mamy już bardzo dobrych zawodników. W dodatku jest widowiskowa oraz stosunkowo łatwo pokazać jej zawody w telewizji.
Adam Małysz, po długich namysłach oraz rozmowach z żoną (w końcu to ważna decyzja, wpływająca na życie rodziny) objął najważniejsze stanowisko w polskim narciarstwie. Zdecydował się zostać prezesem PZN, choć z pewnością poradziłby sobie w życiu bez tej funkcji. W końcu jego nazwisko to wciąż magnes, przyciągający sponsorów. Teraz ten magnes ma pomóc przyciągnąć pieniądze również do kasy związku. Czy legenda polskich skoków – niejako namaszczona na to stanowisko przez Apoloniusza Tajnera – będzie kontynuować styl zarządzania zaproponowany przez swojego poprzednika, skupiając się głównie na jednym sporcie? A może – w obliczu potencjalnego braku sukcesów w skokach – PZN po wodzą Małysza zmieni swój styl zarządzania, promując bardziej inne dyscypliny sportu?
Tego nie wiemy, ale jeżeli możemy czegoś życzyć Adamowi Małyszowi, to tego, by jego prezesura ostatecznie nie przysłoniła kariery skoczka. Jeżeli uda mu się do tego doprowadzić, to już będzie jego olbrzymi sukces na stanowisku prezesa PZN.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix