Początek starcia Warty z Lechem zwiastował emocje. Rzut karny, prowadzenie gospodarzy, no, można było wierzyć, że boisko będzie się paliło do samego końca. Ale… nie. Goście jeszcze przed przerwą odrobili straty z nawiązką, natomiast druga połowa przypominała bardziej majowy piknik niż mecz na poziomie Ekstraklasy.
WARTA POZNAŃ – LECH POZNAŃ. EMOCJE DO PRZERWY
Jak wspomnieliśmy: Lech za sprawą van der Harta na początku spotkania skomplikował sobie sprawę. Nigdy nie zrozumiemy takich jedenastek „w wykonaniu” bramkarzy. Widać było, że Corryn szybciej dopadnie do piłki, ale jednocześnie ocena sytuacje też należała do prostych – Belg nic ciekawego by z tego nie wymyślił. Wypuścił futbolówkę od bramki, nie do bramki, pewnie wypadłby z pola karnego. A van der Hart co? Hulaj dusza, piekła nie ma, jedziemy na raz, jazda!
Oczywiście, że nie zdążył, oczywiście, że Kwiatkowski musiał wskazać na wapno. Jedenastkę wykorzystał Kopczyński, który zastąpił na początku Trałkę (pożegnanego szpalerem). Miał nosa co do zmiany Szulczek!
Taki kataklizm w końcówce sezonu z niżej notowanym rywalem Lech już przeżył, kiedy załadował mu Steczyk na Bułgarskiej, a to przecież – lekko mówiąc – dość niespodziewana sytuacja. Wtedy udało się dość spokojnie wrócić do meczu i tym razem było podobnie.
Kolejorz szybko przeniósł ciężar gry pod bramkę Grobelnego i było widać, że zaraz coś wpadnie. Jeszcze Kamiński kopnął w boczną siatkę, jeszcze Ishak nie znalazł balansu między siłą a celnością z pola karnego, ale w końcu – udało się.
Szczepański chciał zagrać spokojnie do tyłu, a zagrał tak, że wsadził kolegę na konia i futbolówkę przejął Amaral. Portugalczyk uderzył bez zastanowienia tuż zza pola karnego, natomiast wykonał to idealnie – rogalik w okolice wideł, Grobelny nie miał nic do powiedzenia.
Drugi gol wpadł z kolei po anemicznym zachowaniu Warty. Gospodarze wybronili się przed stałym fragmentem gry, ale źle wybili piłkę i jednocześnie nie wychodzili z szesnastki, by łapać na spalonego. No to Rebocho wstrzelił w szesnastkę i Ishak z piątego metra nie dał szans bramkarzowi. Gdyby Warta szybciej opuszczała własne pole karne, byłby spalony. A tak – nie ma mowy. Ishak miał jeszcze masę zapasu.
WARTA POZNAŃ – LECH POZNAŃ. PIKNIK PO PRZERWIE
I kurczę, niby wypadałoby coś napisać o drugiej połowie, ale… co? Piknik. Majówka. Grill. Relaks. Odpoczynek. Tyle właściwie by wystarczyło. Mogliby tak człapać jeszcze przez pięć godzin i nic by się nie wydarzyło. Warta oddała jedno celne uderzenie – Castaneda spróbował z dystansu, ale nawet van der Hart musiał to złapać.
Lech też się nie kwapił, żeby podwyższyć prowadzenie, a jak już, to pudłował Ishak. W efekcie: ty do mnie, ja do ciebie, ehhh, jeszcze 30 minut, ehhh, jeszcze kwadrans.
Z jednej strony można zakładać, że zwolennicy teorii spiskowych dostaną trochę paliwa do swojego czczego gadania, z drugiej – czy to takie dziwne, że zespół do niedawna grający o utrzymanie nie dał rady głównemu kandydatowi do mistrza? No nie. Lech miał swój wynik, pozamykał Warcie ewentualne drogi do sukcesu i tyle. Mogło tak się potoczyć w 33. kolejce, ale mogło i w siedemnastej albo siódmej. Żadna sensacja.
Jeśli Raków potknie się w Lubinie, Lech już dziś będzie mistrzem. Jeśli nie – ostatni krok Kolejorz będzie musiał postawić właśnie z Zagłębiem.
WIĘCEJ O WARCIE POZNAŃ:
- Nowa jakość bronienia. Defensywna przemiana kluczem do utrzymania Warty? [ANALIZA]
- Dawid Szulczek: Może młodzi trenerzy nie boją się ryzyka, bo nie dostawali linijką po rękach? [WYWIAD]
Fot. FotoPyk