Wydawało się, że piłkarscy bogowie nie chcą dzisiaj widzieć Liverpoolu świętującego zdobycie Pucharu Anglii. The Reds napotkali w starciu z Chelsea na tyle przeciwności, że można było pomyśleć – to nie jest ich dzień, tym razem trofeum będzie niebieskie, a nie czerwone. Jednak ekipa Kloppa nie pierwszy raz to udowodniła – kto jak kto, ale ona wszelkie przeszkody bardzo lubi i potrafi pokonywać. I sięgnęła po trofeum!
Wszystko rozstrzygnęło się w rzutach karnych, gdzie też mieliśmy prawo pomyśleć o Chelsea w roli triumfatora. Mane w piątej serii jedenastek miał na nodze już zwycięstwo, gdyż wcześniej pomylił się Azpilicueta. Fani Liverpoolu chcieli już świętować, ale cieszyć zaczął się Tuchel, bo Mendy wyczuł Senegalczyka i zabawa trwała dalej. Można było się podłamać? Pewnie, że tak, ale Liverpool tego nie zrobił.
Dalej strzelał już celnie i to znów Chelsea zawiodła, tym razem za sprawą Mounta, którego strzał świetnie odbił Alisson. Jedną ręką, wyciągnięty jak struna… Kapitalna interwencja. Druga próba po zwycięstwo – bohater nieoczywisty, Tsimikas. Ale nie zawiódł. On w swoje lewo, Mendy w swoje lewy, tak więc do spotkania nie doszło i piłka zatrzepotała w siatce.
A wszystkich związanych z Liverpoolem ogarnął szał radości.
Cholernie kręta droga do niego prowadziła. Po pierwsze w trakcie trwania tego meczu Liverpool tracił swoje piekielnie ważne ogniwa. Już po 30 minutach z boiska zszedł Salah, którego zmienił Jota. Potem, przed dogrywką, Liverpool musiał sobie radzić bez van Dijka. No, potrafimy sobie wyobrazić lepszy scenariusz na finał, niż strata być może dwóch najlepszych piłkarzy.
Po drugie – The Reds trochę sami kręcili na siebie bata, nie wykorzystując dobrych okazji. Robertson z dwóch metrów na w zasadzie pustą bramkę trafił w słupek, uderzając bardziej piszczelem niż stopą. Luis Diaz? Dosłownie chwilę wcześniej też kopnął w aluminium, kiedy wypuszczony w pole karne miał przed sobą jedynie Mendy’ego. Zresztą to nie był pierwszy pojedynek, który przegrał z bramkarzem Chelsea, bo na samym początku spotkania nie wykorzystał sytuacji sam na sam, kopiąc futbolówkę tak, że ta ugrzęzła między nogami bramkarza.
Było tego więcej, Liverpool oddał w sumie 14 strzałów (choć jedynie dwa celne), ale wpaść nie chciało. Naprawdę dało się uwierzyć, że drużyna Kloppa tego nie wygrywa, w myśl wybitnego sloganu football is football, you know?
Tym bardziej że Chelsea nie modliła się tutaj o remis i karne, tylko też miał swoje okazje. Ale znów: brakowało skuteczności. Pulisic po składnej akcji nie trafił w bramkę z okolic jedenastego metra, inteligentne uderzenie Alonso z rzutu wolnego trafiło tylko w poprzeczkę. Hiszpan tej przegranej może żałować podwójnie, bo wyglądał dzisiaj świetnie. Jednoosobowa armia, która napędzała kolejne ataki londyńczyków.
Niemniej ile widzieliśmy takich spotkań, kiedy drużyna teoretycznie lepsza ostatecznie dostaje w łeb, bo po prostu nie do końca ma swój dzień? Masę. Gdyby to był inny zespół niż Liverpool, pewnie to by się tak skończyło, ale mocy w tej ekipie jest tyle, że kolejne kłody na drodze są z niej usuwane.
Puchar Ligi jest (też wygrany z Chelsea po karnych), Puchar Anglii również, mistrzostwa raczej nie będzie, najważniejszą misją pozostaje Liga Mistrzów. Gdyby decydował upór w dążeniu do celu, Liverpool mógłby być faworytem. Ale gra z Realem, któremu tylko głupiec mógłby odbierać ten atut.
Czekamy na ten finał, a dziś Liverpool ma święte prawo się cieszyć.
Liverpool – Chelsea 0:0 (6:5 po rzutach karnych)
CZYTAJ WIĘCEJ O ANGIELSKIEJ PIŁCE:
- Mane może odejść, ale nie do Bayernu
- Haaland w Manchesterze City – brakujące ogniwo w ekipie Guardioli?
- Nie tak miało to wyglądać. Kompromitujący sezon Manchesteru United
Fot. Newspix