Wydawało się, że nie może być gorzej, niż w sezonie 2013/14, gdy koszmarny wynik z Manchesterem United wykręcił David Moyes, zastępując Sir Alexa Fergusona. Kto mógł się spodziewać, że osiem lat później przyjdą jeszcze cięższe czasy? Czerwone Diabły nie tylko nie zdobyły od tamtego czasu mistrzostwa Anglii, nie tylko ponownie nie awansowały do Ligi Mistrzów – one zanotowały właśnie najgorszy sezon w historii klubu w Premier League.
Dramat na każdym kroku
I to wcale nie o włos, nie w walce do ostatnich minut ostatniej kolejki o uniknięcie kompromitacji. Dotychczas najgorszym wynikiem Manchesteru United był wspomniany sezon z Moyesem na ławce – wówczas drużyna z Old Trafford zdobyła 64 punkty w ligowej tabeli. Dalej w kolejce pozostają kampanie 2015/16, 2018/19 i 2019/20, gdy udało się zgromadzić tylko 66 oczek. A w tym roku? Katastrofa. Na ten moment jest to tylko 58 punktów, a Manchesterowi zostaje do rozegrania jeszcze jedno spotkanie, wyjazdowy mecz z Crystal Palace. Nawet jeśli Czerwone Diabły go wygrają, przebiją niechlubny wynik o trzy punkty. Jeśli nie wygrają, nie dobrną nawet do granicy 60 oczek. Co by się nie stało, będzie to najgorszy wynik w historii klubu od rozgrywek 1990/91.
To jednak nie koniec wyliczeń przebijania kompromitujących “osiągnięć” klubu w tym sezonie. Wręcz przeciwnie, to dopiero początek. Drużyna Manchesteru United jest w trakcie pięciomeczowej serii porażek w meczach wyjazdowych w Premier League. Na przestrzeni sezonu aż pięciokrotnie traciła minimum cztery bramki w jednym spotkaniu, przebijając tym samym nawet spadkowicza z Norwich. Doszło do sytuacji, w której kibic Czerwonych Diabłów nigdy nie wie, czy następny mecz znów nie będzie tym najgorszym. Wydawało się, że tych porażek było już tak dużo, że do kolejnej nie dojdzie. A wtedy w weekend następuje kolejna weryfikacja.
Ciągłe przyjmowanie kolejnych trafień sprawiło, że jest to również najgorsza kampania w historii klubu pod względem liczby straconych bramek. Uzbierało się ich 56, czyli więcej niż chociażby Brentford czy Burnley, które walczy o utrzymanie. Tyle samo, co znajdujący się na 16. miejscu Everton. Nie może być jednak inaczej, skoro drużynie aż tyle razy zdarzyło się rozkładać przed przeciwnikami czerwony dywan z drogą do własnej bramki.
Kompromitacja goni kompromitację
W ostatnią sobotę Manchester United został zupełnie upokorzony przez Brighton. Umówmy się, gdyby porażka 0:4 z ligowym średniakiem zdarzyła się w którymś z sezonów pod wodzą Fergusona, moglibyśmy dać sobie rękę uciąć, że musiał to być najgorszy mecz w danej kampanii. W tym roku tak nie jest, bo porażka z Mewami ma w tej kwestii naprawdę wiele konkurentów. W zasadzie nie wiadomo, czy w ogóle załapałaby się na podium takiego rankingu. W kolejności chronologicznej wyglądało to w ten sposób:
- 16 października 2021 – Leicester – Manchester United 4:2,
- 24 października 2021 – Manchester United – Liverpool 0:5,
- 20 listopada 2021 – Manchester United – Watford 4:1,
- 6 marca 2022 – Manchester City – Manchester United 4:1,
- 19 kwietnia 2022 – Liverpool – Manchester United 4:0,
- 7 maja 2022 – Brighton – Manchester United 4:0.
Należałoby się więc zastanowić, czy bardziej bolesna jest porażka z ligowym potentatem i zarazem jednym z największych rywali klubu, czy jednak niespodziewana kompromitacja z niżej notowanym zespołem. To jednak nie jest najistotniejsza kwestia, najważniejszy jest fakt, że do wszystkich tych porażek w ogóle doszło.
Przed sezonem wzmocniono niemal każdą formację, wydano ogromne pieniądze na transfery gwiazd. Czerwone Diabły rywalizowały w Lidze Mistrzów, więc w razie niepowodzenia na krajowym podwórku mogły liczyć na dobry wynik na innym gruncie. Po pierwszych tygodniach rozgrywek, które nie zwiastowały nic dobrego, doszło przecież do zmiany na stanowisku menedżera. Odbyła się ona w nieco niespodziewanych okolicznościach, ponieważ Ralf Rangnick został tymczasowym szkoleniowcem, który miał dokończyć sezon i odsunąć się w cień. Była to jednak mimo wszystko zmiana, czyli wpuszczenie do szatni świeżego powietrza, która w żadnym stopniu nie wpłynęła na zespół.
Samego niemieckiego menedżera też ciężko oceniać. Przychodził wiedząc, że już za pół roku nie będzie prowadził zespołu. Nie można więc obwiniać go za wszystkie grzechy tego sezonu, bo poniekąd był tylko strażakiem, który już na starcie wiedział, że nie powierzono mu wystarczająco dużo czasu na przebudowanie drużyny. Z drugiej strony wiadomo jakimi pryncypiami się kieruje i gołym okiem widać, że w żadnym stopniu nie są one wypełnianie przez piłkarzy. Koniec końców Rangnick będzie musiał wpisać sobie do CV najgorszy wynik Manchesteru United w historii Premier League, bo sam się do niego przyczynił.
Bramkarz robi co może
Niemiec po porażce z Brighton przepraszał kibiców, mówił o nieumiejętności bronienia zespołowo przez swoich podopiecznych. Na tę chwilę Manchester United jest zlepkiem indywidualności, które nie tworzą zespołu, nie wykazują wystarczającego zaangażowania. Nie brakuje im umiejętności czysto sportowych, brakuje im jedności. Brighton zagrało agresywnie, walczyło o każdą piłkę i wykorzystało każdy najmniejszy brak przekonania u rywali. Po takim meczu i takim sezonie powinno być zwyczajnie wstyd zdecydowanej większości piłkarzy z kadry Czerwonych Diabłów. Na większą krytykę nie zasługują jedynie dwa nazwiska – David de Gea i Cristiano Ronaldo.
Pochwały dla hiszpańskiego bramkarza najlepiej pokazują problemy, jakie ma Manchester United w defensywie. De Gea wyciągnął w tym sezonie kilka naprawdę bardzo trudnych strzałów, nie poszedł jednak tylko w jakość, ale też w ilość. Siłą rzeczy bramkarze najlepszych zespołów w lidze mają zwykle najmniej pracy, bo na ich bramkę jest oddawanych najmniej strzałów. Sytuacja golkipera MU nie potwierdza jednak tej reguły. Spośród wszystkich bramkarzy w tym sezonie Premier League tylko Ilian Meslier z Leeds mierzył się z większą liczbą celnych uderzeń na swoją bramkę. Również tylko Francuz ma na swoim koncie więcej obron od De Gei.
A w przypadku Mesliera mówimy o przecież o zawodniku z najgorszej defensywy w lidze, która wpuściła aż 74 bramki. Najlepsi bramkarze w lidze mają prawie o połowę mniej interwencji od bramkarza Czerwonych Diabłów. Tak wygląda to zestawienie biorąc pod uwagę szóstkę najlepszy drużyn w Premier League:
- David de Gea (Manchester United) – 122,
- Hugo Lloris (Tottenham) – 90,
- Aaron Ramsdale (Arsenal) – 77,
- Edouard Mendy (Chelsea) – 67,
- Alisson (Liverpool) – 65,
- Ederson (Manchester City) – 54.
W takim przypadku De Gea może zbierać brawa za liczbę udanych interwencji, ale przecież jednocześnie ich liczba jest jednym z czynników, za który należy krytykować całą linię obrony Manchesteru. Jeśli chce się zajmować najwyższe miejsca w Premier League, a co za tym idzie tracić mało goli, nie można dopuszczać do tak dużej liczby strzałów na własną bramkę i liczyć na dobry dzień swojego bramkarza. A w skład obrony Czerwonych Diabłów nie wchodzą przecież juniorzy. Luke Shaw i Harry Maguire to podstawowi zawodnicy reprezentacji Anglii, mimo że ten drugi w żadnym stopniu nie jest w stanie przenieść formy z gry dla Synów Albion na grunt klubowy. Do tego przed sezonem przyszedł Raphael Varane, który miał być jednym z najlepszych obrońców w lidze i z miejsca poprawić poziom gry defensywnej zespołu.
Gdzie byłby Manchester United bez Cristiano Ronaldo?
Drugą osobą, która nie może mieć pretensji do siebie, a jedynie do swoich kolegów, jest Ronaldo. Portugalczyk podczas ostatniego spotkania tylko bezradnie rozkładał ręce i momentami z ironicznym uśmiechem kręcił głową, patrząc na grę swojego zespołu. Grając w najlepszych klubach świata, zdobywając najważniejsze trofea, po prostu nie zdążył przyzwyczaić się do takiego sabotażu.
Portugalczyk w obecnej kampanii trafiał do siatki aż osiemnaście razy i zajmuje pod tym względem trzecie miejsce w lidze. Gdyby odjąć gole z rzutów karnych, wciąż uzbierałoby się mu piętnaście bramek, więc nie ma się czego wstydzić. Odpowiada za ponad 30% trafień swojej drużyny w Premier League. Potrafił strzelić hat-tricka w bardzo ważnym meczu z Tottenhamem, ustrzelił też dublet z Arsenalem. Nie można mieć do niego żadnych pretensji. Nikt nie mógł raczej oczekiwać, że powtórzy wyczyny sprzed odejścia do Realu Madryt i strzeli nagle ponad trzydzieści bramek.
Zdecydowanie gorzej wygląda sytuacja za jego plecami, gdy spojrzymy na dorobek strzelecki pozostałych członków zespołu. Na drugim miejscu w lidze w tym względzie uplasował się Bruno Fernandes, który znacznie obniżył swój poziom gry i swoje liczby, ale dziesięć strzelonych goli nie daje powodów do nadmiernej krytyki. Dalej mamy jednak Masona Greenwooda, który nie gra od dobrych kilku miesięcy, być może nie wróci już do profesjonalnego futbolu po problemach z prawem, a wciąż jest trzecim najlepszym strzelcem Manchesteru United w lidze, mając na koncie pięć trafień. Za jego plecami znajduje się z kolei Fred, który strzelił cztery gole, mimo że nikt nie wymaga od niego zbyt wiele w ofensywie. Gdzie więc znajduje się reszta napastników? Oto ich liczby w tym sezonie Premier League:
- Marcus Rashford – 4 gole,
- Jadon Sancho – 3,
- Anthony Elanga – 2,
- Edinson Cavani – 2.
Bogactwo w ofensywie miało powodować strach przed każdym przeciwnikiem Manchesteru United, tymczasem żaden z tych piłkarzy nie strzelił w tym sezonie Premier League więcej bramek od Jana Bednarka. Z Marcusa Rashforda uleciała jakakolwiek chęć do grania w piłkę, a Jadon Sancho zupełnie nie podołał w swoim pierwszym sezonie na Wyspach.
Sezon do zapomnienia
W klubie z Old Trafford na ten moment nie zgadza się więc nic. Ma on menedżera, który niedługo obejmie reprezentację Austrii i będzie odbierał przelew z Manchesteru za swoją tajemniczą rolę doradcy, obrońców, którzy są zupełnie pogubieni i nie potrafią przyswoić poleceń taktycznych, oraz napastników, którzy całkowicie zatracili umiejętność trafiania do siatki. Wszystko to musiało skończyć się katastrofą.
Czerwone Diabły wciąż pozostają w grze o Ligę Europy. Zajmują szóste miejsce i bronią się przed goniącym West Hamem. Pytanie tylko, czy w tym momencie gra w europejskich pucharach jest na Old Trafford aż tak bardzo potrzebna? Jest tam taki bałagan, że można się zastanawiać, czy nie byłoby lepiej, gdyby Erik ten Hag dostał jeden spokojniejszy sezon, na taktyczne poukładanie zespołu i wdrożenie swojej myśli, zamiast latania co trzy dni po całej Europie.
Obecne rozgrywki pozostają do zapomnienia. Dalekie miejsce w lidze, odpadnięcie w 1/8 finału Ligi Mistrzów, kompromitacja w Pucharze Anglii i szybkie pożegnanie się z Carabao Cup. Brakuje jakichkolwiek pozytywnych symptomów. A najbardziej szkoda w tym wszystkich kibiców, którzy od lat czekają na lepsze czasy dla swojego klubu.
Czytaj więcej o Premier League:
- Autostrada do mistrzostwa. Manchester City nie pozostawił złudzeń
- Liverpool zatrzymany! Tottenham wywalczył remis na Anfield
Fot. Newspix