Żadna z drużyn nie zagrała dzisiaj dobrego meczu. Arka Gdynia wygrała przede wszystkim dlatego, że miała kluczowe ogniwo w postaci Macieja Dąbrowskiego. Tak jak ŁKS nie potrafił skruszyć defensywy Arki, tak sama Arka mogłaby mieć problem z golami, gdyby nie dwa podarowane rzuty karne przez obrońcę gości.
Dąbrowski kluczowym ogniwem Arki
Dużo wiatru, dużo fauli, tylko jeden celny strzał z połowy boiska. Tak można w skrócie podsumować działania ŁKS-u w pierwszej połowie. Działania dość jałowe, bo ani przez chwilę nie pomyśleliśmy, że Arka jest w opałach. Nawet ten strzał był bardziej z braku laku, był swego rodzaju gestem bezradności. Dominguez i spółka nie mieli bowiem sposobu na ukłucie gospodarzy, choć kontrolę nad meczem potrafili uzyskać. Mieli większe posiadanie piłki, ale co z tego, skoro bliżej szesnastki brakowało przyspieszenia.
Co więcej, od 11. minuty spotkania ŁKS musiał myśleć o uzyskaniu czegoś więcej. Stracił gola, w pewnym sensie wbił go sobie sam. Maciej Dąbrowski bezsensownie w polu karnym objął Czubaka, zrobił mu taki klincz, że sędzia nie mógł nie odgwizdać jedenastki. Do jej wykonania podszedł Adamczyk, który trafił do siatki po raz trzynasty w tym sezonie. O jego odrodzeniu napisaliśmy w lutym – od tamtej pory 24-latek dorzucił do swojego dorobku siedem goli i asystę, a więc wciąż jest na fali. Bardzo możliwe, że ta tendencja zwyżkowa w jego karierze potrwa aż do Ekstraklasy, skoro Arka w dużej mierze dzięki niemu jest na finiszu wśród faworytów do awansu.
Faworytem Arka była również w starciu z ŁKS-em, ale specjalnie tego nie pokazywała. Długie okresy tego meczu po prostu nużyły, były niczym usypiająca bajka na dobranoc przerywaną mocną walką w środku pola. No, chyba że dla kogoś zdecydowanie warta uwagi była optymistyczna próba z dystansu Marciniaka, oczywiście skazana na niepowodzenie. Albo pojedyncze podrygi Arki w postaci niecelnych dośrodkowań. Jeśli ktoś jest koneserem takich zagrań, to uhu, miał co oglądać. Coś takiego nie mogło jednak zadowolić większości. Jedynie kibic gdynian raczej nie mógł narzekać, bo wszystko szło zgodnie z planem trenera Tarasiewicza. Zgadzał się wynik.
Drugi karny i pograne
W 62. minucie było jeszcze lepiej. Arka znów wywalczyła sobie rzut karny, ponownie sprokurował go Dąbrowski, a na listę strzelców wpisał się Adamczyk. Sytuacja kopiuj, wklej. Z tą różnicą, że za drugim razem Kozioł był bardzo bliski złapania strzelca. Finalnie jednak skapitulował, tak jak musiał skapitulować cały ŁKS, który mimo lepszej gry w drugiej połowie wciąż nie potrafił przekuć posiadania futbolówki na konkrety. Każda poważniejsza skucha natomiast (całe dwie), prowadziła do straty gola. Taki to był los – goście grali, gospodarze strzelali.
Po drugim golu dla Arki niewiele się wydarzyło. Obraz gry był podobny właściwie przez całe 90 minut. ŁKS dorzucił drugi celny strzał i tyle. Może użycie słowa “bezradność” to lekka przesada, ale łodzianie nie mieli patentu na defensywę przeciwnika. Nie byli ani pragmatyczni, ani efektowni. Byli po prostu nijacy.
Z kolei Arka wskakuje na drugie miejsce w tabeli 1. ligi, wykręcając przy okazji bilans sześciu meczów z rzędu ze zwycięstwem. Przy takim obrocie spraw za cztery kolejki być może to nie Widzew skończy sezon na miejscu gwarantującym awans do Ekstraklasy. Nic nie jest pewne, między jedną a drugą ekipą jest tylko jeden punkt. Na tę chwilę jednak to podopieczni trenera Tarasiewicza przekonują nas bardziej, bo przede wszystkim nie gubią punktów. Ba, oni na wiosnę zremisowali tylko jeden mecz w lidze, reszta – “do przodu”. To wymowne.
Arka Gdynia – ŁKS Łódź 2:0 (1:0)
Adamczyk 11′ i 62′
WIĘCEJ O 1. LIDZE:
- Co da zmiana Marca na Tarasiewicza w Arce Gdynia?
- Ile znaczy miejsce po rundzie jesiennej w 1. lidze?
- Maxime Dominguez o szwajcarskich talentach [WYWIAD]
- Makuch: Zawsze chciałem być tak pracowity jak Cristiano Ronaldo!
- Wielkie Bitwy Kiboli – odcinek 2625. Sterroryzowane pracownice i kradzież kiełbasy
Fot. Newspix