Jesteśmy wdzięczni Franciszkowi Smudzie, że w całej swojej samo-mądrej filozofii ukuł określenie „walki o spadek”. Przecież nic piękniej i trafniej nie oddaje charakteru ekstraklasowej rywalizacji o ligowy byt w najbardziej przaśnym wymiarze tego zjawiska. W tym sezonie mamy do czynienia z trzema nieoczywistymi klubami uwikłanymi w niebezpieczeństwo zlecenia do I ligi – ze Śląskiem Wrocław, z Zagłębiem Lubin i z Wisłą Kraków. Każda z tych trzech organizacji ma swoje za uszami.
Postanowiliśmy więc wybrać dziewięć kompromitujących momentów, które albo doprowadziły do kryzysowych sytuacji w tych trzech klubach, albo wpisały się w krajobraz nędzy i rozpaczy we wrocławsko-lubińsko-krakowskich obozach.
Co to znaczy nie mieć celów sportowych?
Wyobraźcie sobie kawiarnię, której właściciel ogłasza wszem i wobec, że plan na najbliższe miesiące funkcjonowania lokalu zakłada otwarte drzwi, najfajniejszy klimat pod słońcem i najlepszą muzykę świata na głośnikach, ale wszystko to bez serwowania czegokolwiek do picia i jedzenia. Albo szkołę, w której każdy uczeń i każdy nauczyciel ma się uśmiechać, ale pierwszy nie musi się uczyć, a drugi nie musi nauczyć. Albo fabrykę gwoździ, która postanawia nie produkować gwoździ, ale wciąż zatrudnia całą rzeszę pracowników do produkowania gwoździ…
Brzmi dziwacznie i pokracznie, ale taką akcję odpieprzyli decydenci Zagłębia Lubin w lipcu ubiegłego roku, kiedy były prezes klubu Artur Jankowski, dopingowany przez dyrektora sportowego Lubomira Guldana i innych popleczników, ogłosił nowy kierunek, w którym dryfować miała organizacja z Dolnego Śląska. Spomiędzy nieprzyzwoitej liczby frazesów udało nam się wyekstrahować główne założenia tego konceptu:
- Zagłębie nie ma celów ściśle sportowych,
- Zagłębie liczy przede wszystkim na wychowywanie i sprzedawanie piłkarzy,
- Zagłębie ma mieć najmłodszą drużynę w lidze,
- Zagłębie ma wygrywać Pro Junior System,
- Zagłębie w każdym meczu ma wystawiać przynajmniej czterech zawodników poniżej 25. roku życia, ta liczba ma rosnąć do docelowych 70% pierwszego składu,
- Zagłębie nie zakłada żadnych okoliczności odejścia od tej koncepcji.
Stańmy w prawdzie, jak mawiają polski pseudo-politycy, i ustalmy sobie jedno: ten cały plan nie miał prawa wypalić już po przedstawieniu pierwszego punktu. Pal licho, że nie wypaliły te wszystkie okrągłe gadki o budowaniu drużyny U-25, że nie udało się mieć najmłodszej drużyny w lidze, że nie udało się wypromować piłkarzy z akademii – to pikuś. Samo określenie „Zagłębie nie ma celów ściśle sportowych” okazało się piramidalną bzdurą. W pewnym momencie, za kadencji szybko pożegnanego Dariusza Żurawia, to była najgorsza drużyna Ekstraklasy. Teraz w kiepskim stylu bije się o utrzymanie, a nowy zarząd – według Przeglądu Sportowego – stawia Piotrowi Stokowcami ultimatum: cztery punkty w następnych dwóch meczach. Takie są efekty funkcjonowania bez celów sportowych. Nagle budzisz się z ręką w nocniku.
Koncepcja na lata, nawet nie do lata
Gdy Jarosław Królewski deklarował przed sezonem, że Wisła Kraków celuje w miejsca osiem-jedenaście, niektórzy twierdzili, że to minimalistyczne podejście, że Białą Gwiazdę stać na więcej, że przy Reymonta nadszedł najwyższy czas, żeby nie tylko w końcu zająć wyższą lokatę w tabeli niż trzynasta, ale też przywrócić sobie choć namiastkę emocji ze złotych momentów ery Bogusława Cupiała. Sezon 2021/22 miał mieć charakter kampanii przejściowej, ale w końcu takiej, gdy: a) drużynę poprowadzi trener na lata (Adrian Gula), b) gabinety ogarnie dyrektor sportowy na lata (Tomasz Pasieczny). Minęło pół roku budowy nowego długofalowego projektu Wisły Kraków, a w klubie nie pracuje już ani Adrian Gula, ani Tomasz Pasieczny.
Jakub Białek pisał w swoim felietonie: „Wszyscy wiedzieli, że Adrian Gula stawia na ładną dla oka piłkę i jest specjalistą od pracy z młodzieżą. Wisła chciała właśnie takiego trenera, ale to była naiwna misja. Bo do takiej filozofii budowania klubu trzeba mieć też narzędzia, a Gula ich nie miał. To tak, jakby kupić jeepa w sytuacji, gdy potrzebujesz samochodu tylko do dojazdów do pracy. Możesz go mieć, ale to kosztowna ekstrawagancja, która osłabi twój poziom życia na innych polach (bo zamiast na fajne wakacje, wydasz na naprawy i paliwo). To jednocześnie nie oznacza, że jeepy są z definicji złe. Świetnie sprawdzą się w terenie, jeśli potrzebujesz samochodu właśnie do jazdy w teren. Tylko że ty potrzebowałeś akurat taniego w utrzymaniu hatchbacka. Nie ten czas. Nie to miejsce. Nie ten człowiek”.
Biała Gwiazda w walkę o spadek wpędziła się nieprzemyślanymi działaniami w lecie ubiegłego roku. Przy Reymonta wyrażono pragnienie wywrócenia organizacji do góry nogami, przyszykowania wielopoziomowej rewolucji, ale szybko okazało się, że niełatwo buduje się wieżę, jeśli w poprzednich latach nie zdążyło się wylać jakichkolwiek fundamentów. W konsekwencji planowana w lecie koncepcja na lata umarła przed nadejściem kolejnego lata, a w międzyczasie pojawiła się groźba zbliżającej się konieczności wykoncypowania nowego planu – planu na I ligę.
Brudne metody po wrocławsku
– Do projektu z Jackiem Magierą podchodziliśmy na tyle długoterminowo, że długo byliśmy w stanie zaakceptować dyskomfort w niezdobywaniu punktów czy stylu, jaki prezentowała drużyna. W tym czasie robiliśmy wszystko, żeby pomóc trenerowi. Natomiast, gdy się rozstawaliśmy, szczerze mu powiedziałem, że czujemy ogromne rozczarowanie – mówił nam niedawno Piotr Waśniewski, prezes Śląska Wrocław i dodawał, że klub liczy się z wariantem walki o utrzymanie i spadkiem z Ekstraklasy.
Niemniej władze klubu ewidentnie spanikowały pod presją zaglądającego w oczy widma spadku do I ligi i do bałaganu sportowego dołożyły niepotrzebny element chaosu w gabinetach:
- pod publiczkę wydały groźne oświadczenie, które umówmy się: nie niesie za sobą żadnych realnych skutków,
- pod publiczkę zamroziły kwietniowe pensje zawodników, które i tak będzie trzeba wypłacić w kolejnych miesiącach,
- pod publiczkę poinformowały o oddaniu się Dariusza Sztylki do dyspozycji zarządu, który i tak przez ten cały czas pozostawał w dyspozycji zarządu.
W konsekwencji atmosfera wokół Śląska Wrocław zgęstniała. Pozorów brak: walka o spadek trwa i nie jest łatwa.
Elvis Manu podnosi rękę
Jeśli Wisła Kraków spadnie z ligi, ręka Elvisa Manu w doliczonym czasie gry wyrównanie szalonego meczu z Wisłą Płock urośnie do rangi kultowego samobója Mariusza Jopa sprzed ponad dekady w derbowym spotkania z Cracovią na wagę utraty mistrzostwa Polski. Tylko, że, przynajmniej takie odnosimy wrażenie, głupota Manu będzie rozpatrywana bardziej w kategoriach idiotyzmu na miarę historycznej tragedii piłkarskiej pod Wawelem, a nie wielkiego pecha jednego piłkarza i ciekawej opowieści, którą nawet kibice Wisły mogą opowiadać swoim wnukom jako smutną, ale też nieprawdopodobną chwilą w swojej kibicowskiej historii.
W 2010 roku Biała Gwiazda po prostu nie wygrała trzeciego z rzędu tytułu mistrzowskiego.
W 2022 roku Biała Gwiazda może zlecieć do I ligi i wcale nie mieć gwarancji, że w najbliższym czasie wróci do Ekstraklasy.
Elvis Manu, naprawdę całkiem poważny piłkarz z dziesiątkami występów w silniejszych ligach niż polska, kompletnie zgłupiał. Pomyślał, że jest bramkarzem i wyręczy Pawła Kieszka? Zwyczajnie oszalał? Przypomniał sobie, jak w podstawówce grywał w siatkówkę i próbował blokować ścinających kolegów? Pisaliśmy w pomeczówce: „Kiedy wydawało się, że Wisła z Krakowa zażegnała niebezpieczeństwo w ostatniej akcji meczu, sędziowie wyłapali, że wspomniany Manu wyciągnął wysoko łapę, próbując zablokować strzał i w tę łapę dostał. Absurd, kompletny absurd, jeśli Wisła spadnie, będzie to symbol tej klęski. Bo sędzia po VAR-ze wskazał na wapno, a gola na wagę zwycięstwa strzelił Szwoch”.
Po meczu Elvis Manu legł na murawę i począł gorzko wypłakiwać żale, a zakapturzony Jakub Błaszczykowski ironicznie klaskał sędziemu Sylwestrzakowi, który – w przeciwieństwie do meczu Legii z Lechem – tym razem podjął słuszną decyzję o podyktowaniu rzutu karnego.
Kto tu walczy, a kto tu pozoruje walkę?
Paweł Mognielcki z 90minut.pl wyliczył, że ryzyko spadku rozkłada się następująco: Górnik Łęczna – 94,6%, Bruk-Bet Termalica – 89,7%, Zagłębie Lubin – 56,2%, Wisła Kraków – 45,9%, Śląsk Wrocław – 8,4%. Napiszemy to po ludzku, bo nie każdy lubi liczby: Bruk-Bet właściwie już może pożegnać się z marzeniami o ligowym bycie, a Śląsk Wrocław powinien się utrzymać.
Problem w tym, że Bruk-Bet walczy o honor jak lew, a Śląsk Wrocław czmycha przed odpowiedzialnością jak najgorszy tchórz. I już pal licho tabelę za 2022 roku, choć ona też ładnie przedstawia ten proces:
Problem w tym, że w bezpośrednim starciu z (wówczas) czerwoną latarnią ligi Śląsk Wrocław rozegrał jeden z najbardziej kompromitujących zespołowych występów w tym sezonie Ekstraklasy, jeśli nie – a trochę badziewia widzieliśmy – absolutnie najbardziej kompromitujący. Po dwudziestu minutach było 0:3 w dupę. Potem brak jakiejkolwiek reakcji i żywotności przez kolejną godzinę, a na do widzenia bramka Grzybka na 0:4.
ŻENADA.
Pisaliśmy: „Wiecie co, porażka z Termaliką u siebie 0:4 to rzecz tak żenująca, że lepiej już będzie opuścić kurtynę. Koniec przedstawienia. Śląsku, ogarnij się, jeśli nie chcesz grać derbów z Zagłębiem w 1. lidze”.
Gdyby Legia cały rok grała z Zagłębiem, to wygrałaby Ekstraklasę…
Zagłębie Lubin przegrywało za Dariusza Żurawia. Z jego kadencji było czwartą najsłabszą ofensywą i drugą najgorszą defensywą w osiemnastozespołowej ligowej stawce, w ostatnich dziesięciu ekstraklasowych meczach jego pontyfikatu przegrało siedem razy, dwa razy zremisowało i tylko raz wygrało, do tego w nieprzekonującym stylu, z osłabioną czerwoną kartką i równie marną Wisłą Kraków.
Zagłębie Lubin przegrywa za Piotra Stokowca. Zdobywa średnio 1.18 punktu na mecz. Zalicza wpadki, zalicza mecze tragiczne, to wciąż jest ciężka w odbiorze drużyna, więc pewnie i tu, i tu dałoby się znaleźć wiele kompromitujących momentów, wyszukiwać te wszystkie policzki Balicia, odpały Panticia, Simicia, Solera, Chancellora czy nawet Kopacza, ale… dla nas takim symbolem słabości Miedziowych są mecze z Legią Warszawa.
Kiedy bowiem ustępujący mistrz Polski zaliczał najgorszą jesień w historii swojego istnienia i przegrywał dosłownie z każdym, był przy tym w stanie wygrać 4:0 z Zagłębiem Lubin przy Łazienkowskiej, a potem na wiosnę poprawić pragmatycznym 3:1 na wyjeździe, choć przecież niedługo później drużyna Vukovicia kompromitowała się porażką z Wartą i remisem z Bruk-Betem.
Są dobre 0:5 i niedobre 0:5
Wisła Kraków z tego sezonu może poszczycić się długą historią klęsk żywiołowych, ale skupmy się na dwóch porażkach w wymiarze 0:5. Na podstawie tych dwóch historii wnioskujemy, że są dobre 0:5 i niedobre 0:5. Dlaczego? Ano dlatego, że wtopa z Lechem została przyjęta przy Reymonta z zaskakującym spokojem.
– Może to głupio zabrzmi, ale mecz w Poznaniu to idealny papierek lakmusowy. Szczerze wierze, że pojedziemy do Poznania za rok i zagramy podobnie. To będzie idealny mecz, żeby ocenić jaki postęp zrobiliśmy. To nie jest problem grać piłką przeciwko najsłabszym w lidze – wyzwaniem jest grać piłką przeciw najlepszym na wyjeździe. Chcemy się znaleźć w takim miejscu, gdzie jedziemy na Lecha czy Legię i gramy tak, jak chcemy. Nie jesteśmy jeszcze w tym miejscu, to jest oczywiste, ale do tego dążymy. Takie mecze dają nam lekcje i tak to spotkanie traktujemy. Można pojechać na Lecha i zamurować wszystko, ale my chcemy się rozwijać jako drużyna. Nie wybraliśmy najłatwiejszej ścieżki. Czy ona będzie skuteczna – zobaczymy, ale w nią wierzymy – mówił Tomasz Pasieczny, ówczesny dyrektor sportowy Wisły Kraków na łamach naszego radia.
Trwał wrzesień, Biała Gwiazda żegnała się ze swoimi mocarstwowymi aspiracjami, ale plama z potężnym Lechem przerywała serię trzech spotkań bez porażki, więc nikt nie panikował. Problem pojawił się dopiero, kiedy miesiąc później w tym samym wymiarze Wisłę Kraków zlał Śląsk Wrocław, który na dobrą sprawę mógł wygrać 10:0, a nie 5:0, bo Erik Exposito wyglądał na tle „zawodników” Wisły Kraków jak gwiazdor z La Ligi, który zabłądził gdzieś na peryferiach wielkiego świata futbolu, Krzysztof Mączyński jak jakiś Andrea Pirlo, a parodystyczną postawę gospodarzy trafnie podsumował to Jarosław Królewski: „prócz szczerych przeprosin – nic nie warto napisać. Przykro mi, że musieliście tego doświadczyć. Kilkadziesiąt pięter poniżej potencjału”.
Ile można liczyć na bramkarza?
Bramki Zagłębia Lubin broniło w tym sezonie dwóch bramkarzy – Dominik Hładun i Kacper Bieszczad. Miedziowi dysponują najgorszą defensywą w lidze (54 stracone gole w trzydziestu meczach), ale bywały spotkania, w których wspomniani golkiperzy ratowali dupy swoim kolegom z defensywy. Dominik Hładun swój mecz konia rozegrał z Wartą Poznań jesienią, a Bieszczad lepszy okres zaliczał tuż przed… wiosennym starciem Zagłębia z Wartą.
Bo tak jak Hładun uchronił swoją drużynę przed straceniem jakichś pięciu goli z ekipą z Poznania, tak gdy w 2022 roku zabrakło go w bramce Zagłębia, zespół Dawida Szulczka aż czterokrotnie przedziurawił bramkę strzeżoną przez Bieszczada, którego chwaliliśmy za bardzo odważne wejście na ekstraklasowe boiska.
Pisaliśmy: „Piłkarze Warty Poznań brutalnie przerwali jego „miesiąc miodowy”. W 14 minut dostał trzy bramki od zespołu, który przed tym meczem miał najgorszą ofensywę w lidze (22 gole w 25 meczach – bez kalkulatora widać, że licha średnia), a po przerwie przepuścił jeszcze jednego gola. A mógł więcej, tylko podopieczni Szulczka tak knocili kontry, jakby nie chcieli za bardzo upokorzyć gospodarzy. Co więcej, chłopak przy jednym trafieniu ewidentnie zaspał, bo Miguel Luis zaskoczył go strzałem w krótki róg, przy kolejnym wyszedł z braki idealnie pod loba od Zrelaka, którego dostał, a na dokładkę chyba niepotrzebnie podawał do otoczonego rywalami Żubrowskiego, bo ci odebrali pomocnikowi piłkę i pognali na bramkę, żeby dokończyć dzieła zniszczenia. Gdyby jeszcze wyleciał z piłką poza pole karne, gdy wygarniał ją spod nóg Corryna (a wiele nie brakowało), miałby sporo materiału do przemyśleń. Ale nie ma co skupiać się na Bieszczadzie, bo cały zespół Piotra Stokowca dał ciała”.
Wtedy też Zagłębie zagrało tak słabo, że zrozumieliśmy, iż Warta raczej spokojnie doturla się do końca sezonu, a Miedziowych czeka dramatyczna bitwa o ligowy byt do ostatnich kolejek. I to bez gwarancji powodzenia.
Urzeczywistnienie impotencji
Jaki był prawdopodobnie najgorszy występ sezonu w wykonaniu Wisły Kraków? 0:5 z Lechem? 0:5 ze Śląskiem? 1:4 z Pogonią? Jeszcze jakiś inna porażka kilkoma bramkami? Jeszcze jakaś inna beznadzieja? A może jeszcze taki najgorszy mecz dopiero przed Białą Gwiazdą? Tego nie wiemy, ale mamy swojego kandydata – absolutnie ŻENUJĄCĄ drużynę obserwowaliśmy w spotkaniu ze Stalą Mielec na samym początku wiosny.
To było urzeczywistnienie impotencji.
Wisła Kraków nie była w stanie sklecić nawet jednej sensownej akcji.
Grzmieliśmy: „KATASTROFA. Moglibyśmy się bawić w jakieś wstępy i porównania, ale po co? Gra Wisły to po prostu jest jedna, wielka katastrofa. Już w meczu z Rakowem było widać, że zima niewiele pomogła krakowianom, ale okej – to było starcie z kandydatem do mistrzostwa. Dzisiaj jednak przyjechała Stal, która musi sobie radzić bez Piaseckiego, Maka i De Amo. Coś to zmieniło w postawie Wisły? Nie, było wręcz jeszcze gorzej. Za takie występy powinno się kibicom oddawać pieniądze. Wstyd. Hańba. Kompromitacja”.
Po tym czymś uświadomiliśmy sobie, że Wisła Kraków właśnie wylądowała w gronie najpoważniejszych kandydatów do zlecenia z ligi.
Czytaj więcej o Ekstraklasie:
- Jak nie zostać zwolnionym – nasze porady dla trenerów Ekstraklasy
- Dlaczego Śląsk używa zagrywek z czasów słusznie minionych?
- Żaden cudotwórca, żaden nieudacznik. Co czeka Lewandowskiego w Radomiaku?
- Koniec, na jaki nie zasłużył. Dariusz Banasik napisał z Radomiakiem historię
Fot. Newspix