Wychodzi na to, że Lechia Gdańsk wygrywa na wyjazdach tylko od święta. Dosłownie i w przenośni. Po raz ostatni komplet punktów w delegacji ekipa z Trójmiasta wywiozła jeszcze w październiku (mecz z Wartą). Ogółem w tym sezonie wygrała poza Gdańskiem cztery razy – oprócz Zabrza i Grodziska Wielkopolskiego, jeszcze w Niecieczy i Łęcznej. Na swój sposób to duża sztuka, by przy tak złej serii meczów wyjazdowych być na kilka kolejek przed końcem najpoważniejszym kandydatem do czwartego miejsca.
Bo wydaje się, że tylko kataklizm może pozbawić Lechii gry w eliminacjach do europejskich pucharów. Gdańszczanie mają sześć punktów przewagi nad mizernym Radomiakiem. W najgorszym dla niej scenariuszu – czyli jeśli Piast wygra w Warszawie – zakończą kolejkę z komfortem pięciu punktów. Wydaje się, że jeśli chodzi o walkę o czwarte miejsce, jest już po zabawie.
Okoliczności tego zwycięstwa były… dość szalone. To mecz z gatunku tych, w których łatwo pogubić się, co się dzieje, gdy na chwilę odejdzie się od telewizora. Pierwsza połowa była jeszcze względnie spokojna. Durmus wyprowadził Lechię na prowadzenie strzałem sprzed pola karnego, co ciekawe – z prawej nogi. Widać, że tę teoretycznie słabszą kończynę też ma świetnie ułożoną, bo piłka wpadła od słupka. Górnik miał do przerwy aż trzy setki. Dwie z nich zmarnował niebywały artysta, Higinio Marin, który po raz pierwszy dostał szansę w wyjściowym składzie.
I gdyby Jan Urban był bezwzględnym gościem, pewnie byłby to ostatni mecz Hiszpana.
Marin dostał dwa razy piłkę, którą należy wsadzić do pustaka i dwa razy DAŁ TAM, SKĄD PRZYSZŁA. On nawet nie był blisko trafienia w bramkę. Gdyby był obrońcą Lechii Gdańsk, należałoby go pochwalić za skuteczne interwencje – bo bardziej niż uderzenia były to właśnie interwencje na rzecz drużyny gości. Najpierw ograbił z asysty Podolskiego, a potem Cholewiaka. No naprawdę, polecamy wam odpalenie skrótu – przecież takie „wykończenie” nie mieści nam się w głowie, a przecież śledzimy Ekstraklasę od lat i niejedno już widzieliśmy.
Próbowaliśmy znaleźć jakiekolwiek okoliczności łagodzące dla Marina (nota: 1), ale nie znaleźliśmy. Ani go nie było w grze, ani nie zrobił niczego konstruktywnego, ani w tych dwóch akcjach nie było żadnych czynników, które mogłyby stanowić jakiekolwiek usprawiedliwienie. Oddajmy – przy obu tych akcjach były odgwizdane spalone (przy drugiej niesłusznie), ale nie ma to znaczenia dla oceny tak beznadziejnego celownika. Trzecią dogodną okazją był strzał Nowaka z jakichś ośmiu metrów – czysta pozycja, podanie w punkt, dużo miejsca. Pomocnik jednak chybił, aczkolwiek on w drugiej połowie wydatnie odkupił winy.
W drugiej połowie, która była totalnie popieprzona.
Zaczęło się od tego, że Diabate, który ogólnie grał niezłe zawody, zmarnował dwie stuprocentowe sytuacje w przeciągu minuty. I nie chodzi nam o dwie szanse w jednej akcji, a w dwóch niezależnych. Najpierw dostał podanie na wolne pole od Zwolińskiego, który wyprowadzał kontratak. Miejsca dużo, należało przyjąć piłkę, a wtedy przed Malijczykiem byłaby cała paleta możliwości. Ten jednak chyba trochę się przestraszył (na przykład niedokładnego przyjęcia) i strzelił od razu. Efekt? Piłka trafiła prosto w Bielicę.
Chwilę po rozpoczęciu przez Górnika gry, Szymański stracił piłkę pod własnym polem karnym. Diabate po raz kolejny znalazł się w sytuacji sam na sam. Tym razem trafił w słupek.
Niedługo później mieliśmy mały roller-coaster emocji. Najpierw Lecha trafiła do siatki (znów Zwoliński w roli asystenta – świetne zgranie głową), a konkretnie zrobił to Gajos, który na spokoju minął bramkarza i dał do pustaka. Gol nie został uznany z powodu spalonego (i słusznie). Do siatki z dystansu trafił za to Nowak, który miał przed sobą zbyt dużo wolnego miejsca, by nie spróbować tego wykorzystać. Zrobiło się 1:1 i wszystko wskazywało na standardowy scenariusz meczu wyjazdowego Lechii – czyli brak zwycięstwa.
I tu wkraczamy w najbardziej absurdalną fazę meczu, czyli trzy potencjalne rzuty karne, z których został podyktowany tylko jeden.
Pierwszy – Szymański podłożył nogę Kałuzińskiemu. Naszym zdaniem sędzia Przybył popełnił w tej sytuacji błąd, podobnie zresztą jak wóz VAR, który nie zawołał go do monitora. OK, Kałuziński szukał kontaktu, nie zamierzamy z tym polemizować. Ale to nie wpływa na ocenę tej sytuacji, bo przy tak spóźnionej interwencji piłkarz po prostu mógł się wywrócić.
Druga jedenastka została odgwizdana, ale zaraz odwołana. Było tak – stempel w polu karnym (Kubicki na Nowaku) wydarzył się tuż pod nosem arbitra, który nie wahał się ani chwili. I tu faktycznie przewinienie jest ewidentne. Wątpliwości w sędzim Przybyle zasiał wóz VAR, który dopatrzył się faulu Mvondo chwilę przed odgwizdanym zdarzeniem. Po długiej analizie Przybył odwołał karnego, przyznając VAR-owi rację. Czyli ocenił, że skoro Mvondo faulował, to gra powinna zostać przerwana, a zatem nie liczy się wszystko to, co wydarzyło się potem.
No i trzeci, odgwizdany karny – Szymański nie dogadał się z Bielicą i zostawił piłkę swojemu bramkarzowi, licząc na to, że ten ją sprawnie złapie. Nie docenił jednak naciskającego na plecach Sezonienki, który skorzystał z niezdecydowania zabrzańskiego duetu, wygrał walkę o piłkę, a potem wpadł na interweniującego Bielicę. Jedenastkę na gola zamienił Gajos.
Do końca meczu oglądaliśmy jeszcze piłkę, która skacze na linii po bombie Pawłowskiego – interweniowali Stec i Nalepa, ten drugi dość pokracznie, bo piłka odbiła mu się najpierw od jednej, a potem drugiej nogi. No i wynik meczu na 1:3 ustalił Durmus, który odebrał podanie od szarżującego lewą stroną Sezonienki. Jak widzicie po tej relacji, był to mecz wyłamujący się z konwencji normalnego, ekstraklasowego spotkania. I dobrze. Dla takich meczów warto odchodzić od świątecznych stołów.
Na koniec odnotujmy jeszcze, że poza kadrą meczową znalazł się Flavio Paixao. Ma to oczywiście związek z tym, że przejechał się ostatnio w mediach po Tomaszu Kaczmarku.
WIĘCEJ O LECHII GDAŃSK:
Fot. FotoPyK