Bestialsko zgwałcona Paola Schietekat nie zamierzała poślubić swojego oprawcy i nie potrafiła skołować dowodu na swoje dziewictwo, więc groziło jej siedem lat więzienia i sto batów w ramach wyroku za cudzołóstwo. Zac Cox zderzył się z ziemią po czterdziestometrowym upadku z pomostu budowlanego na stadionie Khalifa. Tej Narayan Tharu wpadł do dziury na obiekcie w al-Wakrah. Dwudziestoczteroletni Rupchandra Rumba wydał z siebie dziwny dźwięk i skonał w malutkim pokoju w obozie pracy. Malcolm Bidali wciąż kocha ten kraj, choć przez wiele miesięcy żył w nim w szczurzych warunkach i słyszał groźby śmierci.
Mundial w Katarze wznosi się na tragediach taniej siły roboczej. Kiedy bowiem od czasu do czasu świat futbolu oskarżycielskim palcem wskazuje mniejsze lub większe niemoralności FIFA i Najwyższego Komitetu, czyli organu rządowego nadzorującego katarskie mistrzostwa świata, najstraszniejsze historie rozgrywają się na samym dole piramidy tego nasiąkniętymi wielką kasą i wielkimi obietnicami mechanizmu.
Potęga budowana na plecach proletariatu
Kto pierwszy został panem
Kto pierwszy został sługą
Kto musiał wstawać wcześnie
A kto mógł spać za długo
Marek Grechuta, „Korowód”
Fragment raportu Think Tanku Parlamentu Europejskiego: „Katar ma najwyższy na świecie wskaźnik migracji: 85% ludności stanowią migranci, a 94% siły roboczej pochodzi z zagranicy, przede wszystkim z południowej Azji i Afryki. W przeciwieństwie do niewielkiego odsetka ekspatriantów z Zachodu i innych państw Zatoki Perskiej, migranci z Azji i Afryki żyją i pracują w trudnych warunkach. Około miliona osób jest zatrudnionych w budownictwie, a sto tysięcy osób opiekuje się domami”.
Organ prawodawczy Unii Europejskiej niepokoił się głównie systemem kafali. Ten specyficzny rodzaj sponsoringu, stosowany w krajach Zatoki Perskiej, zapewnia pracodawcom nieproporcjonalnie dużą władzę wobec praw i możliwości zagranicznego pracownika. Szeregowy proletariusz, wjeżdżający na terytorium kraju GCC, staje się ściśle związany z podejmowaną przez siebie pracą, a sponsor może w pełni kontrolować jego wjazd i pobyt w kraju, a także jego wizę. Oprócz tego sponsor ma prawo okresowo zatrzymywać paszporty finansowanych przez siebie pracowników, a nierzadko także praktycznie na stałe konfiskować ich dokumenty. Kafala przekształciła się więc w rygorystyczny system do ograniczania prawa migrantów do zmiany pracodawcy lub miejsca pracy.
Przez ponad dziesięć lat intensywnych przygotowań strukturalnych, infrastrukturalnych i organizacyjnych Katar szczycił się przeprowadzeniem wielopoziomowej rewolucji w zakresie praw pracowniczych. Międzynarodowe organizacje działające na rzecz praw człowieka krzyczały, że robotnicy w Katarze pracują w upokarzających warunkach, w niehumanitarnym ścisku, o barbarzyńskich godzinach, poddawani działaniu horrendalnie wysokich temperatur, a przedstawiciele FIFA i Najwyższego Komitetu tylko kiwali głową i odpowiadali słowami rzecznika światowej federacji piłkarskiej: „W Katarze przedsięwzięte zostały tak wzorowe zasady BHP, że częstotliwość wypadków na placach budowy infraskturury pod mistrzostwa świata 2022 była zadowalająco niska w porównaniu z innymi dużymi projektami budowlanymi na całym świecie”.
W międzyczasie angielski Guardian niezmiennie informuje o kolejnych przypadkach śmierci wśród robotników, którzy wznoszą wszystkie spektakularne katarskie stadiony, lotniska, hotele, drogi, systemy komunikacji miejskiej, a nawet całe miasta, które kibice, piłkarze, trenerzy i decydenci z całego globu będą podziwiać między 21 listopada a 18 grudnia 2022 roku. Ten mundial będzie miał twarz prawie siedmiu tysięcy – a to przecież dane na pół-oficjalne, na pół-nieoficjalne, a do tego zbierane na wiele miesięcy przed startem czempionatu – tragicznie zmarłych pracowników z Indii, Nepalu, Bangladeszu, Pakistanu, Sri Lanki i wielu, wielu innych krajów.
Ofiara gwałtu musi być dziewicą
Paola Schietekat spała w najbezpieczniejszym mieście świata, jak lubiła nazywać katarską Dohę. Drzwi do mieszkania – wedle lokalnego zwyczaju – pozostawiła otwarte. Obudził ją nacisk cudzego ciała. Przygniatał ją jej latynoski przyjaciel. Wcześniej nie łączyła ich żadna erotyczna więź. Próbowała wyswobodzić się spod jego uścisku, ale mężczyzna był silniejszy. Opór go nie peszył. Po chwili zrzucił ją z łóżka. Latynos zrobił swoje, wyszedł z mieszkania, a przerażoną Paolę Schietekat pozostawił na zimnej podłodze. Po kilku godzinach jej ramiona i plecy pokryły się czerniawymi siniakami. Dziewczyna najpierw udokumentowała obrażenia zdjęciami, a potem zadzwoniła do mamy i koleżanki z pracy, żeby ze szczegółami opowiedzieć im o całym zdarzeniu. Nie mogła doprowadzić do sytuacji, w której jej umysł zacznie umniejszać skalę całego zdarzenia.
Gwałt to gwałt.
Meksykanka znała to uczucie sprzed kilkunastu lat. Kiedy była niewinną szesnastolatką, jej chorobliwe zazdrosny chłopak zamknął ją w swoim mieszkaniu na kilka dni, brutalnie zgwałcił i zagroził, że zabije ją, jeśli tylko Schietekat komukolwiek piśnie słówko o jego okrucieństwie. Bezbronna dziewczyna milczała dziesięć lat. Prześladowały ją demony stresu pourazowego, nie pomagały ani leki, ani terapie, a koszmar pogłębiała tylko bezkarność gwałciciela, który przez ten czas zdążył wziąć ślub i spłodzić dzieci.
Paola Schietekat nie zamierzała pozwolić sobie na powielenie błędu z przeszłości. Wyrosła na silną kobietę. Studiowała stosunki międzynarodowe i antropologię na Uniwersytecie Amerykańskim w Kuwejcie, uzyskała tytuł magistra polityki publicznej na Oksfordzie, podjęła pracę jako ekonomistka behawioralna w Najwyższym Komitecie przy mistrzostwach świata w Katarze. Spełniała marzenia, realizowała cele. Język arabski znała na tyle, że jeszcze tego samego dnia potrafiła opowiedzieć o gwałcie i podać dane osobowe agresora na posterunku policji, na który udała się z meksykańskim konsulem w Katarze. Zrobiła pierwszy, często najważniejszy krok. Krok, na który – ze strachu, szoku i wstydu – nierzadko wiele poszkodowanych osób nawet się nie decyduje.
Potem zaczęła się gehenna.
Godzina dwudziesta pierwsza, bezpieczna przystań w śmierdzącym papierosami hotelu. Meksykanka odbiera telefon. Dzwonią z komisariatu. Proszą o natychmiastowe pojawienie się na posterunku policji. Dziewczyna wzbrania się i tłumaczy, że jest ofiarą gwałtu, próbuje przepracować niedawną traumę i potrzebuje spokojniejszego wieczoru. Funkcjonariusz nie zamierza dyskutować. Stawia ultimatum: albo kobieta przyjedzie, albo sprawa zostanie umorzona. Schietekat bierze taksówkę. Wchodzi na komisariat, zostaje zaprowadzona do pokoju przesłuchań i skonfrontowana z gwałcicielem.
– Trzy godzinny przesłuchiwali mnie w języku arabskim. W pewnym momencie poprosili mnie nawet o dowód dziewictwa. W tym momencie zrozumiałam, że jestem oskarżoną, choć śledczy przekonywali, że to standardowa procedura, mająca na celu zweryfikowania linii obrony gwałciciela, który twierdził, że łączyła nas romantyczna relacja. W Katarze za związek pozamałżeński, za cudzołóstwo grozi kara do siedmiu lat więzienia, a w niektórych przypadkach obejmuje ona też sto batów. Każda sekunda uświadamiała mnie w przekonaniu, że moje racje nie mają żadnego znaczenia, że nie jest to sprawa o gwałt. Policja przekazała sprawę do prokuratury, jedynego miejsca, w którym otrzymałam wsparcie tłumacza. Wszystko koncentrowało się wokół pozamałżeńskiego romansu, podczas gdy pod moją tunikową abają, którą nakazali mi nosić, aby wyglądać jak „kobieta dobrych obyczajów”, ukrywały się okropne fioletowe, może nawet jeszcze czarne siniaki. Mój prawnik prawie się nie odzywał – opowiadała Schietekat na stronie meksykańskiego dziennikarza, Julio Astillero.
Katarscy śledczy zaproponowali jej nawet konsensualne rozwiązanie problemu – jeśli dziewczyna chce uniknąć kary, musi wziąć ślub z latynoskim gwałcicielem. Najpierw odmówiła, potem oddała katarskim władzom telefon za obietnicę procesu i uniknięcia natychmiastowego wsadzenia jej do więzienia, a następnie wybłagała Najwyższy Komitet o pomoc w wyjeździe z kraju. Odetchnęła dopiero, kiedy podbito jej paszport i pozwolono przetransportować się do Meksyku. Prawa kobiet w Katarze praktycznie nie istnieją. Paola Schietekat pewnie nie wróci już do kraju, w którym wciąż grozi jej siedem lat więzienia i sto batów w ramach wyroku za cudzołóstwo.
Kiedy jest za gorąco
Śmierć bywa numerkiem w bazie danych. Od dekady rodziny migrantów z Indii, Nepalu, Bangladeszu, Pakistanu, Sri Lanki i wielu innych krajów odbierają złowrogie telefony od równie złowrogich ludzi z katarskich firm zatrudniających ich bliskich. Nirmala Pakrin, żona Rupchandry Rumby, opowiadała w Guardianie: – Regularnie rozmawialiśmy. Powiedział mi, że pracuje na stadionie. Powiedział, że praca nie jest trudna, ale trochę też narzekał, że od trzech miesięcy nie dostawał pensji. Wspominał też, że szef obozu dużo przeklinał i czasami ich bił. Nie pamiętam za to, żeby kiedykolwiek narzekał na swoje zdrowie. Właściwie nie przypominam sobie, kiedy ostatnio na cokolwiek chorował. Złorzeczył na upał, jeśli było gorąco, ponoć bardzo się pocił, ale nic nie wskazywało, żeby był chory. A potem ten telefon. Że nie żyje. I tyle. Zadzwoniłem do szefa firmy i poprosiłem go o pieniądze. Powiedział, że odkąd Rumba zmarł w obozie, nie przysługuje mi odszkodowanie. Mogli tylko odesłać jego ciało.
Pewnej nocy kolegów Rupchandry Rumby z ciasnego pokoiku robotniczego obudził dziwaczny odgłos wydobywający się z gardzieli dwudziestoczterolatka z Nepalu. Chwilę później Rumba, który pracował jako monter rusztowań na stadionie Education City w Al Rayyan, już nie oddychał. Przypadek jego śmierci tłumaczono „ostrą niewydolnością oddechową układu krążenia z przyczyn naturalnych”. Ale to bzdura. Lekarze z całego świata twierdzą, że młody człowiek nie umrze ot tak, po prostu, na niewydolność oddechową układu krążenia z przyczyn naturalnych i podejrzewają, że prawdziwą przyczyną zgonów Rumby i setki jemu podobnych migrantów-pracowników na katarskiej ziemi była, jest i będzie wielodniowa, nieobjęta żadną kontrolą praca w ekstremalnych temperaturach.
Badania Międzynarodowej Organizacji Pracy ONZ wykazały, że przez wiele miesięcy tysiące pracowników-migrantów poddawanych było wzmożonemu niebezpieczeństwu doznania znacznego stresu cieplnego. Symbolem tego zjawiska stały się dwa zdjęcia. Pierwsze przedstawiające ochroniarza hotelowej plaży podczas dwunastogodzinnej zmiany, który przed największym południowym słońcem skrył się w lichym cieniu pobliskiej palmy. Drugie ukazujące grupę pracowników na rusztowaniu w środku nocy, czyli o jedynej porze, w czasie której praca nie wiązałaby się z koniecznością wystawiania się na zgubne działania wysokich temperatur, dochodzących w szczycie nawet do czterdziestu pięciu stopni Celsjusza.
– Kiedy skarżymy się na bóle głowy albo inne objawy udarów słonecznych, szefowie wciskają na nam w ręce Paracetamol – skarżył się kumpel Rupchandry Rumby w Guardianie.
Władze Kataru nigdy nie zaprzeczają liczbom ofiar śmiertelnych podczas prac wokół mistrzostw świata i przemawiają głosem rzecznika swojego rządu: – Wskaźnik śmiertelności wśród społeczności migrujących mieści się w oczekiwanym zakresie dla wielkości i demografii populacji. Jednak każde utracone życie jest tragedią i nie ustajemy w wysiłkach zapobiegania każdej śmierci w naszym kraju.
Tajemnice różnych śmierci
W Katarze nie przeprowadza się autopsji ciał ofiar śmierci z powodów naturalnych, a większość przypadków zgonów prawie siedmiu tysięcy robotników zostało zakwalifikowanych właśnie w ten sposób. Najwyższy Komitet twierdzi, że to około 90% wszystkich tragedii, a wypadki w miejscu pracy, wypadki drogowe, samobójstwa, morderstwa i choroby to tylko pojedyncze sytuacje. Ale dziwnych historii pojawia się zaskakująco dużo.
Mohammad Shahid Miah z Bangladeszu zginął podczas rzęsistych ulew. Pod osłoną nocy woda przedostała się z dworu do jego pracowniczego lokum i zalała kable elektryczne. W konsekwencji, kiedy niczego nieświadomy Mohammad Shahid Miah obudził się następnego poranka i przeniósł nogi z łóżka na podłogę, został śmiertelnie porażony prądem. Zostawił po sobie kilka tysięcy długu w dolarach na rzecz agenta rekrutacyjnego, który od dnia jego zgonu obowiązkiem spłacania należności obarczył żyjącą na skraju ubóstwa rodzinę Mohammada Shahida Miaha.
Ghal Singh Rai z Nepalu odebrał sobie życie po tygodniu w obozie dla robotników pracujących przy budowie jednego ze stadionów mistrzostw świata. Po kilkunastu godzinach jego pobytu w Katarze rodzina przeczuwała, że coś jest nie tak, że coś nie gra, ale po dziś nie jest w stanie rozwikłać tajemnicy jego ostatniej decyzji.
Tej Narayana Tharu z Nepalu uczestniczył w budowie stadionu al-Wakrah, obiektu wartego ponad 500 milionów funtów. Pewnego dnia niósł jakąś deskę na dużej wysokości i nie zauważył niezabezpieczonej dziury z przepaścią na wiele metrów w dół. Dziury nie powinno tam być.
Madhu Bollapally z Indii został znaleziony przez swojego kumpla na podłodze w wynajmowanym wspólnie pokoiku. Jego śmierć została sklasyfikowana jako niewydolność działania serca. Rodzina dostała marne odszkodowanie, choć przekonywała, że Bollapally nigdy nie wykazywał żadnych problemów ze zdrowiem.
W angielskich mediach szerokim echem odbił się za to przypadek Zacka Coxa, który w styczniu 2017 roku spadł z czterdziestu metrów z olinowania na platformie podczas budowy stadionu Khalifa. Sprawa dotyczyła obywatela Europy, a nie migranta z Azji, więc poświęcono jej znacznie więcej uwagi i śledztw, które wykazały, że gdyby tylko Cox otrzymał odpowiedni sprzęt, a władze budowy stadionu na czterdzieści tysięcy osób nie przyspieszały procesów pracy w sposób „chaotyczny, nieprofesjonalny, bezmyślny i skrajnie niebezpieczny”, nigdy nie doszłoby do tej tragedii.
Jak zareagowano w Katarze? Znaleziono winnego. Przecież cywilizowany świat stracił swojego obywatela, więc Katar, pupilek piłkarskiej centrali, nie mógł – jak ma to w zwyczaju – po prostu machnąć sobie ręką i wykpić się kolejnym z tysięcy przypadków „zgonów z przyczyn naturalnych”. Pan zły był biały, napakowany, miał hipnotyzujące niebiesko-zielono-szare oczy, nazywał się Graham Vance, pochodził z RPA i pracował razem z Coxem. Katarska prokuratora oskarżała go o spowodowanie zabójstwa. Na jeden dzień wepchnięto go za kratki. W kraju przetrzymywano go jeszcze przez jedenaście miesięcy na czas procesu, który skończył się uniewinnieniem, zamieceniem sprawy pod dywan i odesłaniem Vance’a do ojczyzny.
– Rozmawiałem z nim na kilka minut przed upadkiem. Próbowałem chwycić jego linię, gdy ta pękła. Moje ręce były pocięte i posiniaczone, naprawdę próbowałam go uratować, ale policji to nie obchodziło, chcieli znaleźć kozła ofiarnego – opowiadał Graham Vance w rozmowie z The Herald i dodawał, że katarskie wydarzenia pozostawiły prawdopodobnie dożywotni ślad na jego umyśle.
Malcolm Bidali kocha Katar
Opowieści Malcolma Bidaliego układają się w najbardziej plastyczny obraz codzienności szeregowego pracownika, budującego infrastrukturę przed mistrzostwami świata w Katarze, jaki tylko można sobie wyobrazić. Kenijczyk widział wszystko. Na swoim blogu na stronie Migrant-Rights w ten sposób opisywał warunki życia podobnych sobie w Zatoce Perskiej:
„Pokój cztery na cztery metry dzielę z pięcioma innymi osobami, sześcioma metalowymi szafkami i zestawem rzeczy osobistych, które nie mieszczą się w tych szafkach. Niektóre z nich umieszczamy pod łóżkami, niektóre na wyżej wspomnianych szafkach, a niektóre rozrzucamy wokół sobie. Pomieszczenie jest tak zatłoczone, że musimy ustawiać się w kolejkach do ścielenia swoich łóżek” .
„Kiedyś wsadzono mnie do pokoju o tej samej wielkości, ale mieszczącego w sobie osiem osób. To jest dopiero odczłowieczające, wtedy zrozumiałem, że wcale nie mam aż tak źle. Co przeżywałem? Najpierw był wstręt do stanu, jaki ujrzały moje oczy. Potem pojawiła się litość dla stałych mieszkańców. Następnie, szczególnie upokarzające uczucie, było uznanie, że my to jednak mamy zajebiście w swojej sześcioosobowej celi. Jeszcze następnie była gorzka refleksja, co do tego, jak i dlaczego coś takiego się wydarzyło. A na końcu najpierw gniew, potem melancholia. Ale to jeszcze mało. Potem zobaczyłem osiem kabin prysznicowych na osiemdziesiąt osób. Wszystkie emocje wróciły. Jeszcze mało? Poszedłem do pracy i usłyszałem, że w niektórych obozach w jednym pokoju śpi po dziesięć osób”.
Refleksje Malcolma Bidaliego przepełnione były polityczną fachowością, zaskakującym dystansem, ale też nieprawdopodobną goryczą. Kenijczyk pisał, że on i jego współpracownicy to najtańsza siła robocza świata, godząca się na największe upodlenie, na absolutnie uwłaczające warunki codziennej pracy i egzystencji, rezygnująca z jakichkolwiek praw, nie wspominając już o przywileju snu czy odpoczynku. Bidali zwracał też uwagę na fakt, że wszelkie działania katarskiego rządu na rzecz poprawy sytuacji pracowników stanowiły nie tylko kroplę w morzu potrzeb proletariatu, ale najzwyczajniej w świecie nie były egzekwowane przez pracodawców. Każdego dnia pracownicy w Katarze zastanawiali się, czy płaca minimalna, na którą mogli liczyć, w ogóle wystarczy im na utrzymanie, nie łudząc się już nawet, że uda im się uzbierać na powrót do ojczyzny czy wysłać chociaż parę dolarów swoim oczekującym na jakiekolwiek znaki życia rodzinom.
Malcolm Bidali pisał o tym wszystkim tak regularnie i tak sumiennie, że pewnego dnia zgłosił się do niego działacz na rzecz praw migrantów i poprosił go o prowadzenie dziennika i przekazywanie informacji jego organizacji. Kenijczyk założył konta w mediach społecznościowych i śmiało dzielił się swoimi obserwacjami na temat prozy życia robotników na katarskiej ziemi – pisał o warunkach mieszkalnych, o jedzeniu, o formach zadudnieniach, o atmosferze w obozach, o relacjach międzyludzkich, o kontaktach pracowników z przełożonymi.
Aż w końcu stał się niewygodny.
Szef obozu przekazał mu, że oczekują go w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Szeregowy pracownik wzywany do krajowego ministerstwa? Bidali wiedział, że nie oznacza to niczego dobrego. Usunął zdjęcia, kontakty, smsy, mejle, notataki, pamięć z telefonu i wsiadł do samochodu, który zawiózł go w rzeczone miejsce, gdzie już na samym starcie został obezwładniony, pozbawiony dowodu osobistego i wszystkich prywatnych rzeczy, a następnie przeprowadzony do sali przesłuchań.
O wydarzeniach kolejnych dni Bidali opowie na antenie BBC. O przerażeniu po słowach przesłuchujących go śledczych, że w tym pokoju nie ma już żadnych praw. O panice, kiedy funkcjonariusze imputowali mu wynoszenie tajnych katarskich informacji i działanie na rzecz organizacji destabilizujących sytuację w kraju. O niepewności, kiedy ubrano go w więzienny strój i przeniesiono do celi bez okien. O bezradności podczas przesłuchań, w czasie których zmuszano go do podpisywania dokumentów w języku arabskim, których treści naturalnie nie rozumiał.
Po miesiącu niepewności i licznych interwencjach międzynarodowych organizacji na rzecz praw człowieka otrzymał możliwość warunkowego zwolnienia. Niedługo później zapadł prawomocny wyrok katarskiego sądu w jego sprawie. Nałożono na niego grzywnę w wysokości prawie siedmiu tysięcy dolarów za szerzenie fałszywych i szkodliwych informacji na temat Kataru. Obszerny raport w jego sprawie przygotowało Amnesty International, które pomogło w uzbieraniu pieniędzy na zapłacenie kary.
– Nic się nie zmieniło. Wciąż kocham Katar. I to całym swoim sercem – powiedział Malcolm Bidali na antenie BBC.
Źródła: Guardian, Amnesty International, Migrant-Rights
Czytaj więcej o mistrzostwach świata w Katarze:
- Na rok przed Katarem. Studium bezsilności
- Jak mogę być dumny z sukcesów Bayernu? Pieniędzy z Kataru trzeba się wstydzić
Fot. Newspix