Reklama

Psie zaprzęgi, konie i zjazd na krechę, czyli najdziwniejsze sporty na zimowych igrzyskach olimpijskich

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

23 stycznia 2022, 17:59 • 14 min czytania 7 komentarzy

Zimowe igrzyska olimpijskie zbliżają się wielkimi krokami. Choć pod względem rozmachu tej imprezie wciąż daleko do letniej odpowiedniczki, to na przestrzeni lat niezmiennie się rozrasta. I nie chodzi tu wyłącznie o coraz bardziej okazałą otoczkę, z jaką kolejne zimowe edycje były organizowane. Zmieniało się również to, co stanowi sól każdych igrzysk, czyli dyscypliny.

Psie zaprzęgi, konie i zjazd na krechę, czyli najdziwniejsze sporty na zimowych igrzyskach olimpijskich

Główne wydarzenia, dla których dziś włącza się transmisję telewizyjną, a w zamierzchłych czasach odpalało radioodbiornik lub kupowało gazetę, by chociaż być na bieżąco ze stanem rywalizacji. A na przestrzeni lat w programie zimowych igrzysk bywały dyscypliny nieco śmieszne, z pewnością niszowe, a nawet zbyt niebezpieczne, by ostatecznie utrzymać się w repertuarze najważniejszej imprezy czterolecia. Poznajcie najdziwniejsze z nich.

ZA PSAMI…

Być może pierwszy sport, który wymienimy, nie jest specjalnie dziwny. Ba, na dalekiej północy świata, w regionach takich jak Alaska, Grenlandia, Laponia czy Syberia, cieszy się sporą popularnością. Zresztą w śnieżnych krainach to wręcz element kultury oraz całkiem sprawny środek lokomocji do poruszania się po okolicznych bezdrożach. Mowa oczywiście o psim zaprzęgu.

Psi zaprzęg prawdopodobnie został wymyślony przez Inuitów zamieszkujących tereny północnej Kanady oraz Grenlandię. Rozpowszechnił się w XIX wieku, kiedy na Alasce zapanowała gorączka złota, a kolejni śmiałkowie pragnący spełnić swój wielki sen o bogactwie, przekonywali się o zaletach takiej formy transportu. W skrajnie nieprzyjaznych warunkach atmosferycznych, sfora psów ciągnąca sanie prowadzone przez maszera – czyli osobę „sterującą” zwierzakami przez wydawanie im odpowiednich komend – poruszała się sprawniej od pojazdów mechanicznych.

Reklama

Zresztą same psiaki nie są pierwszymi lepszymi kundlami. Zwykle do ciągnięcia sań zaprzęgane są psy husky, malamuty albo samojedy. Zwierzęta bardzo silne, z grubym futrem chroniącym je przed zimnem. I przede wszystkim są bardzo wytrzymałe – potrafią przebiec nawet kilkadziesiąt kilometrów bez odpoczynku.

Tu nasza mała dygresja. Jeżeli planujecie kupić sobie taką rasę psa, bo ma śliczne futerko albo ładnie mu z oczu patrzy, a nie dysponujecie naprawdę sporą działką albo – co jeszcze ważniejsze – nie macie czasu i chęci na długie spacery, dajcie sobie spokój. Te psy potrzebują ogromnej dawki ruchu, bez którego wariują. Oraz oczywiście dużej dyscypliny w wychowaniu. Jeżeli im tego nie zapewnicie, to szkoda zdrowia – zarówno waszego, jak i zwierzaka.

W końcu o wykorzystaniu psów do celów sportowych zdecydowała zwykła chęć rywalizacji. Skoro w danej okolicy było kilku uznanych maszerów, to przekonanie się który z nich jest najlepszy – oraz posiada najwytrwalsze psy – stanowiło naturalną kolej rzeczy. Dziś do najbardziej prestiżowych wyścigów psich zaprzęgów należą Iditarod (jedno z największych wydarzeń sportowych na Alasce) oraz Yukon Quest. Zaprzęgi pokonują w nich ponad półtora tysiąca kilometrów, a zwycięzcy potrzebują do ukończenia zawodów blisko dziesięć dni!

Jednak pierwsza edycja Iditarod – czyli starszego z nich – miała miejsce w 1973 roku, natomiast wyścigi psich zaprzęgów gościły na igrzyskach w roku… 1932, podczas igrzysk olimpijskich w Lake Placid. Na taki obrót spraw wpłynął wyścig, dla którego Iditarod stanowi hołd, gdyż przebiega podobną trasą i kończy w się Nome. Miasteczku, które zimą 1925 roku zostało uratowane przed zdziesiątkowaniem przez dwudziestu maszerów oraz ich psie zaprzęgi.

Populacja Nome liczyła wówczas około dwa i pół tysiąca mieszkańców, ale jego położenie nad Morzem Beringa czyniło z miejscowości jeden z ważniejszych ośrodków miejskich na Alasce. Tymczasem w środku zimy w Nome wybuchła epidemia błonicy. Miasto posiadało tylko przeterminowaną partię antytoksyny, która nie nadawała się do wykorzystania. Ze względu na panujące warunki atmosferyczne, dostawa drogą morską lub powietrzną lekarstw zdatnych do spożycia była niemożliwa.

Reklama

Wówczas zadania dostarczenia niezbędnych lekarstw podjęła się grupa maszerów, a wydarzenie nazwane zostało Wielkim Wyścigiem Miłosierdzia. Bo choć uczestnicy nie rywalizowali ze sobą, a współpracowali w utworzonej sztafecie, to istotnie był to wyścig z czasem, na szali którego leżało dziesiątki ludzkich istnień. Psie zaprzęgi miały do pokonania aż 1085 kilometrów, przy czym musiały rozprawić się z tym dystansem w mniej niż sześć dni. Świeże lekarstwa nie mogły dłużej przetrwać w klimacie podbiegunowym. W dodatku mówimy o porze zimowej. W trakcie ich podróży, której organizacja przypadła Leonhardowi Seppali, na trasie panowały potężne śnieżyce, a temperatury przekraczały sześćdziesiąt stopni na minusie.

Mało tego, maszerów oraz ich zaprzęgi nie ścigał wyłącznie czas. Ładunek lekarstw zawierał dawki dla około trzydziestu osób. Zatem nawet gdyby medykamenty dotarły na czas w dobrym stanie, mogło okazać się, że ich dostarczenie tylko spowolni rozprzestrzenienie się choroby w mieście, ale go zupełnie nie zniweluje.

W wyścigu o ludzkie życie psie zaprzęgi, okupując swój wysiłek poważnymi ranami maszerów – takimi, jak odmrożenia – oraz śmiercią kilku zwierzaków, pokonały ponad tysiąc kilometrów lodowego piekła w pięć i pół dnia. Kiedy kończący wyścig Gunnar Kaasen przybył do Nome, w mieście zarażonych było dwadzieścia osiem osób. Pomimo podróży w śnieżycy, mgle, w mrokach nocy oraz kilku wypadków zaprzęgów na trasie, żadna ampułka z drogocennym lekarstwem nie została uszkodzona, co zażegnało epidemię.

Wielki Wyścig Miłosierdzia za pośrednictwem mediów śledził cały kraj, a po jego zakończeniu najsłynniejsi uczestnicy stali się prawdziwymi celebrytami. I nie chodzi tylko o maszerów. Pies Balto, który prawdopodobnie był liderem zaprzęgu prowadzonego przez Kaasena, zagrał w kilku filmach, a nawet postawiono mu pomnik w nowojorskim Central Parku. Choć tak po prawdzie, Kaasen i jego pies zyskali sławę głównie dlatego, że dostarczyli przesyłkę bezpośrednio do Nome. Jednak na całej trasie największą pracę wykonał zaprzęg Leonhada Seppali. Chociaż on i jego pies-lider Togo również cieszyli się sławą, to była ona mniejsza, niż szał na punkcie ostatniego maszera w sztafecie.

Ale skutek uboczny całego przedsięwzięcia był też taki, że wyścigi psich zaprzęgów znacznie zyskały na popularności. Nic więc dziwnego, że kiedy kilka lat później zimowe igrzyska olimpijskie zawitały do Stanów Zjednoczonych, wyścigi psich zaprzęgów były idealnym sportem do zaprezentowania. A w nich, wśród dwunastu zawodników, startował nie kto inny jak Seppala, swoją drogą uznawany za jednego z najlepszych maszerów w historii. W Lake Placid zajął on drugie miejsce. Ale zaznaczmy, że w porównaniu do wyścigów na Alasce, liczących setki kilometrów, zawody olimpijskie składały się z niemalże sprinterskich dystansów. Podzielone były na dwa wyścigi – każdy o długości 40,5 kilometra. Zwyciężał zaprzęg, który uzyskał najkrótszą sumę czasu z obu przejazdów.

Dlaczego zatem więcej nie zobaczyliśmy wyścigów psich zaprzęgów na igrzyskach? Powód był prozaiczny – z powodu ogromnych kosztów podróży. W Lake Placid startowali wyłącznie Amerykanie oraz Kanadyjczycy. Czyli ludzie z danego kontynentu. W Europie wówczas pewnie byliby to Norwegowie i Finowie. Wyobraźcie sobie kilkutygodniową podróż na statku razem z gromadą psów, które są zupełnie nieprzyzwyczajone do takich warunków. A skoro już jesteśmy przy psach – to która rasa byłaby odpowiednia? Pozostawiono by zawodnikom pełną dowolność, czy może jakoś usankcjonowano ich wybór? Nawet sama długość wyścigu byłaby problematyczna.

I okej, możecie powiedzieć, że podczas letnich igrzysk olimpijskich przecież są rozgrywane zawody w jeździectwie czy pięcioboju nowoczesnym, gdzie jedną z konkurencji jest właśnie jazda konna. Jednak jeździectwo to sport o większych tradycjach, obecny na igrzyskach od 1900 roku. Poza tym ta dyscyplina sportu jest bardziej popularna od psich zaprzęgów. Oczywiście transport konia do tanich również nie należy, ale wciąż mówimy o jednym zwierzaku, a nie całej gromadzie, jak w przypadku psów. Znacznie popularniejsze są też hodowle koni. Z takiego rozwiązania korzystają pięcioboiści. Maszerzy nie mieliby problemu ze skompletowaniem zaprzęgu z okolicznych hodowli na przykład w Norwegii. Ale w przykładowej Francji czy Włoszech hodowla psów zaprzęgowych nie należy do popularnych zajęć. Zupełnie inną kwestią jest to, czy zaprzęg nieprzyzwyczajony do swojego maszera dałby się w ogóle poprowadzić. Stąd pomysł wprowadzenia tej dyscypliny do stałego programu igrzysk został porzucony.

…ORAZ KONIEM

Ale co ciekawe, nie była to pierwsza próba wprowadzenia do zimowych igrzysk sportu polegającego na współpracy człowieka i zwierzęcia. Tego rodzaju dyscyplina pojawiła się cztery lata wcześniej, podczas turnieju w Sankt Moritz. Był to skijoring, czyli wyścigi narciarzy, ciągniętych na sznurze przez parę psów lub konia. Ta dyscyplina sportu przetrwała do czasów współczesnych. Można ją zobaczyć również na Podhalu. Dziś nawet nie ogranicza się wyłącznie do klasycznych wyścigów, ale do przejazdu slalomem czy też tras na których znajdują się skocznie do wykonywania ewolucji.

Jednak wówczas, blisko sto lat temu, zorganizowano zawody w formie klasycznych wyścigów, w których rywalizowało kilku zawodników naraz. Kiedy się nad tym zastanawiamy, być może to było główną przyczyną, dlaczego dyscyplina nie zyskała uznania w oczach MKOl? Wszak wystarczy jeden błąd i zawodnik będący na czele stawki może zostać stratowany przez konie goniących go rywali. A może chodziło o małą popularność skijoringu w skali globalnej? Jak wspomnieliśmy, występuje on w Szwajcarii czy Polsce, a sama nazwa słusznie sugeruje skandynawskie korzenie sportu, gdzie korzystano głównie z reniferów. Lecz zawody olimpijskie nie spotkały się z zainteresowaniem sportowców spoza Szwajcarii. Spośród ośmiu zawodników, którzy wzięli udział w konkurencji, siedmiu reprezentowało kraj gospodarza, a tożsamość jednego nie została ustalona w źródłach historycznych.

I tu pojawia się polski wątek. Rywalizację wygrał Rudolf Wettstein, drugi był Ricardo „Bibi” Torriani, zaś trzecie miejsce zajął Henryk Muckenbrunn, którego do podium dowiozła klacz Frania. Polsko brzmiące imię konia nie jest przypadkowe, gdyż Henryk urodził się i wychował w Zakopanem. Rzecz jasna, nastąpiło to w czasach, kiedy Polski jeszcze nie było na mapie. Był wszechstronnie utalentowanym sportowcem, który uprawiał właściwie każdą odmianę narciarstwa. Kiedy Polska odzyskała niepodległość, pochodzący z żydowskiej rodziny Muckenbrunn zaczął uczestniczyć w krajowych rozgrywkach. I to z sukcesami – był mistrzem Polski w biegach, skokach narciarskich oraz kombinacji norweskiej.

Mało tego, był nawet dwukrotnym rekordzistą Polski w długości skoku narciarskiego i został powołany do polskiej kadry na pierwsze zimowe igrzyska olimpijskie w 1924 roku w Chamonix. Miał reprezentować nasz kraj w skokach. Znalazł się nawet na liście zawodników zgłoszonych do konkursu, jednak nie dane mu było wystartować. Prawdopodobnie na krótko przed zawodami Miki – jak nazywali go koledzy – złamał nogę.

Do Chamonix powrócił po dwóch latach, czyli w 1926 roku. Powodem jego emigracji zapewne była… ucieczka od obowiązkowego poboru wojskowego. Z tego względu przez kilka lat nie miał wstępu do Polski. Ale we Francji stał się bardzo cenionym instruktorem narciarstwa. W szczególności dla klientów zagranicznych, gdyż biegle władał trzema językami. Zasłynął również tym, że pewnego razu uratował rannego narciarza, którego zwiózł z trasy do miasta, co uratowało temu człowiekowi życie. Poza tym napisał podręcznik do jazdy na nartach oraz uczył wychowania fizycznego na uniwersytecie w Lyonie.

Ale w jaki sposób doszło do tego, że Polak który emigrował do Francji, w Sankt Moritz reprezentował Szwajcarię? To pozostaje tajemnicą historii. Możemy się tylko domyślać, że jest to albo błąd w zapisie, albo nikt nie widział przeszkód w tym, by Muckenbrunn w sporcie pokazowym wystąpił w barwach gospodarzy. Zwłaszcza, że chociaż we Francji był znany i dorobił się sporego majątku, to przybył do tego kraju nielegalnie, zatem jego status prawny również nie był tam do końca jasny.

ZBYT NIEBEZPIECZNE

W historii zimowych igrzysk olimpijskich pojawiały się też sporty, w których stopień ryzyka był po prostu przesadzony. Sama próba wkomponowania ich do imprezy przyniosła opłakane skutki, stąd komitet olimpijski prędko zrezygnował z kontynuacji tych dyscyplin. Wcale się temu nie dziwimy. Trudno o to, by impreza stanowiąca symbol pokoju co edycję zbierała śmiertelne żniwo.

Ale zimowe igrzyska olimpijskie miały ambicje, by swoim programem nawiązać do letniego odpowiednika. A w nim znajdował się wspomniany przez nas pięciobój nowoczesny. Dyscyplina opracowana przez samego Pierre’a de Coubertina, stanowiąca zarówno odwołanie do pięcioboju starożytnego, jak i hołd dla umiejętności żołnierskich. Zimą postanowiono zorganizować podobne zawody.

W 1948 roku w Sankt Moritz zorganizowano zimową wersję pięcioboju. W skład dyscyplin wchodziły bieg narciarski, strzelanie, narciarstwo zjazdowe, szermierka oraz jazda konna. Problem polegał na tym, że w narciarstwie zjazdowym niektórzy uczestnicy – delikatnie rzecz ujmując – nie zaprezentowali wybitnych umiejętności. Spośród czternastu uczestników zawodów, trzech odniosło na tyle poważne kontuzje, że nie mogło uczestniczyć w dalszej rywalizacji. Między innymi z tego względu organizatorzy doszli do wniosku, że włączenie tej dyscypliny sportu do stałego programu nie ma większego sensu. Argument o stworzeniu sportu stanowiącego dowartościowanie tradycji wojskowej również przestał się bronić. Równolegle jako dyscyplina pokazowa prezentowany był patrol wojskowy – prekursor dzisiejszego biathlonu. Stąd organizatorzy postanowili, że zimowa konkurencja będąca połączeniem biegania i strzelania w zupełności spełnia te wymagania.

Ale w przypadku pięcioboju zimowego przynajmniej nikt nie zginął. Oczywiście, w programie zimowych igrzysk olimpijskich wciąż znajdują się sporty które są bardzo niebezpieczne. Tragiczne wypadki bynajmniej nie należą tylko do zamierzchłej przeszłości. Chociażby podczas sesji treningowej w saneczkarstwie, która odbywała się na kilka godzin przed ceremonią otwarcia igrzysk olimpijskich w Vancouver, zginął Nodar Kumaritaszwili. Dwudziestojednoletni Gruzin po wyjściu z zakrętu wypadł z toru i z impetem uderzył w betonowy słup.

W przypadku saneczkarzy czy bobsleistów prędkości przejazdowe dochodzą nawet do stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Jednak pod względem osiąganych prędkości istnieje sport, który wyżej wymienione dyscypliny bije na głowę. Mowa o narciarstwie szybkim.

Zasady tego sportu są bardzo proste. Wygrywa ten zawodnik, który podczas zjazdu osiągnie największą prędkość. A te wynoszą ponad dwieście kilometrów na godzinę! Śmiałkowie są odziani w kombinezony i kaski bardziej przypominające stroje kosmonautów, niż narciarzy. Ale z wyprawami w kosmos łączy ich to, że podejmują się równie szalonej rzeczy.

Jeżeli potraficie jeździć na nartach, a zimą uczęszczacie na stoki, zapewne nieraz spotykaliście się z ludźmi, którzy przecenili swoje umiejętności lub nie mieli bladego pojęcia o technice zjazdu i z tego względu śmigali w dół na tak zwaną krechę. Czyli w linii prostej, stanowiąc niemałe zagrożenie dla siebie i innych narciarzy. Ale narciarstwo szybkie właśnie na tym polega – bo przecież największą prędkość można osiągnąć zjeżdżając właśnie w linii prostej. Obecny rekord świata, należący do Ivana Origone, wynosi prawie 254 kilometry na godzinę!

Narciarstwo szybkie jest dyscypliną bardzo efektowną i z pewnością przyciągnęłoby uwagę publiczności na igrzyskach. Ale przy tym to sport szalenie niebezpieczny. Jednak MKOl zmierzył się z ryzykiem jego zaprezentowania podczas igrzysk. Miało to miejsce w 1992 roku w Albertville. Konkurencję rozgrywaną jako pokazową przyćmiła tragedia do której doszło 22 lutego, czyli w dniu rozegrania finału.

Wówczas szwajcarski narciarz Nicolas Bochatay wraz z kolegą z kadry postanowił przeprowadzić trening przed zbliżającym się wyścigiem. Na jego nieszczęście, na dole trasy zjazdowej, z której korzystał, znajdował się ratrak. Zjeżdżający z ogromną prędkością Bochatay wpadł prosto w pojazd. Nie miał żadnych szans na przeżycie tego wypadku i zginął na miejscu. Według organizatorów, maszyna pracowała, zatem dawała zarówno świetlne jak i dźwiękowe sygnały swojej obecności na trasie. Szwajcarzy twierdzili, że coś takiego nie miało miejsca.

W każdym razie to zdarzenie przyćmiło sportową wartość samych zawodów. Ostatecznie okazało się, że ratrak istotnie dawał znaki swojej obecności na trasie. Ponadto Szwajcar zjeżdżał w nartach wykorzystywanych do slalomu giganta, nie narciarstwa szybkiego. Zatem nieszczęśliwy wypadek był winą zawodnika i nie miał miejsca w zawodach. Ale MKOl postanowił nie ryzykować i w ten sposób dyscyplina nie zagościła więcej w programie igrzysk.

ZWYCIĘSCY, ALE NIE OZŁOCENI

Na zakończenie poruszmy wątek, który wiąże się z omawianymi dyscyplinami, ale zahacza również o te, w których rywalizację będziemy obserwować w Pekinie. Każdy z podanych przez nas sportów miał na igrzyskach status dyscypliny pokazowej. W przeciwieństwie do wielu rodzajów sportów rozgrywanych podczas letnich edycji, zimą MKOl bardzo długo bronił się przez przyznawaniem medali w dyscyplinach, które nie gościły na stałe w programie imprezy. Zatem takie konkurencje były rozgrywane, ale nagrodą w nich – poza dumą wynikającą ze zwycięstwa – nie był najważniejszy symbol olimpijskiego sukcesu.

Mało tego, bywały sytuacje w których krążków nie otrzymywali przedstawiciele dyscyplin obecnie znajdujących się w stałym programie igrzysk. I tak z perspektywy czasu możemy współczuć zawodnikom, którzy uprawiali patrol wojskowy – sport będący protoplastą biathlonu. Był on konkurencją pokazową na aż trzech edycjach zimowych igrzysk – w Sankt Moritz (dwa razy, w 1928 i 1948 roku) i Garmisch-Partenkirchen (1936 r.). Za każdym razem medali nie przyznawano. Co jest o tyle ciekawe, że na pierwszych igrzyskach zimowych rozgrywanych w 1924 roku w Chamonix, patrol wojskowy był w stałym programie zawodów.

Z tego względu dochodzi do absurdów. Na przykład Antoine Julien jest złotym medalistą olimpijskim właśnie z pierwszych igrzysk, gdyż wówczas biegł w czteroosobowej drużynie Szwajcarii. Cztery lata później Szwajcarzy z Julienem w składzie zajęli trzecie miejsce, ale medalu o tym kolorze zawodnik już nie odebrał. Ale jednym z najbardziej poszkodowanych sportowców jest Eino Kuvaja. Fin na igrzyskach dwukrotnie zdobywał drugie miejsce w drużynie, ale miało to miejsce akurat w 1928 i 1936 roku, zatem nie zdobył ani jednego medalu. Chyba tylko Włosi niespecjalnie narzekali na brak złotego krążka. Kiedy wygrali zawody w Ga-Pa, uradowany Benito Mussolini każdemu z nich przyznał trzydzieści tysięcy lirów oraz awans wojskowy o jeden stopień.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Czytaj także:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
2
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]
Polecane

Zniszczoł: Skłamałbym, jakbym powiedział, że nie stresowała mnie nowa rola w kadrze

Szymon Szczepanik
0
Zniszczoł: Skłamałbym, jakbym powiedział, że nie stresowała mnie nowa rola w kadrze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...