Reklama

Premier League jest coraz bardziej toksyczna, ale władze są same sobie winne

Jan Piekutowski

Autor:Jan Piekutowski

20 stycznia 2022, 14:01 • 6 min czytania 13 komentarzy

Wczoraj Boris Johnson podjął decyzję o normalizacji życia z wirusem COVID-19. Od przyszłego czwartku w Anglii zniknie obowiązek certyfikatów szczepień, noszenia maseczek oraz pracy zdalnej. Dla wielu osób – wreszcie. Dla innych – zbyt wczesna inicjatywa. Uderza jednak to, że konkretną decyzję w sprawie całego kraju podjęto szybciej i łatwiej niż ma to miejsce w wypadku Premier League. 

Premier League jest coraz bardziej toksyczna, ale władze są same sobie winne

Angielski futbol od lat uchodzi za jeden z najlepszych pod względem marketingowym. Za ekstraklasą oraz drugim poziomem rozgrywkowym idzie ogromna kasa, co przecież powinno przekładać się na organizację. To jednak tylko utopijna wizja świata, bo rzeczywistość okazuje się mocno rozczarowująca.

Włodarze EFL i Premier League często nie są w stanie zdobyć się na konsekwencję. Dotyczyć to może nakładania kar na kluby, które popisują się niesubordynacją, ale także kwestii działania w dobie pandemii. COVID jest, nie można zaprzeczyć jego istnieniu. Co więcej, towarzyszy on nam dwa lata, wywrócił rzeczywistość do góry nogami. W kraju takim jak Anglia, gdzie liczba zakażeń w ciągu doby osiągała astronomiczne rozmiary, naprawdę można było przygotować się na to, że rozgrywki piłkarskie ponownie zostaną zawieszone z powodu niedyspozycji licznych piłkarzy.

Tymczasem władze nie potrafiły zdobyć się na taką odpowiedzialność. Widmo nawrotu ligi podziurawionej jak szwajcarski sen wróciło w połowie grudnia 2021 roku. Minął miesiąc, a Premier League dalej nie podała jasnych wytycznych, które rozjaśniłby sytuację dla wszystkich osób związanych emocjonalnie i zawodowo z 20 drużynami.

Tym samym władze same nakręcają spiralę toksyczności. Przekłada się coraz więcej meczów, dochodzi do coraz liczniejszych sporów. Ostatnio odwołano mecz Tottenhamu z Arsenalem, prestiżowe starcie derbów Londynu. Szkopuł w tym, że taką decyzję podjęto mimo tego, iż w zespole The Gunners był tylko jeden pozytywny wynik testu na koronawirusa.

Reklama

Arsenal kontra reszta świata

Klub Mikela Artety wykazał się dla jednych sprytem, dla innych bezwzględnością. Jasne, chory był tylko jeden piłkarz, ale absencja dotyczyła większej liczby zawodników. To zdaniem londyńczyków wystarczyło, by złożyć wniosek o przeniesienie meczu z Tottenhamem. Arteta nie mógł bowiem skorzystać także z tych graczy, którzy wyjechali na Puchar Narodów Afryki, a nie zamierzał grać juniorami lub nawet piłkarzami z głębokiej rezerwy.

Można oczywiście oburzać się na takie działanie, ale Arsenal po prostu wykorzystał gigantyczną lukę w prawie i pozostawał nietykalny. Sytuacji nie zmieniło nawet dolewanie oliwy do ognia. Wiadomość o kłopotach kadrowych The Gunners rozeszła się bardzo szybko, dlatego ze sporym zaskoczeniem przyjęto działanie londyńczyków w obszarze rynku transferowego. Otóż zamiast się wzmacniać, londyńczycy konsekwentnie pozbywali się kolejnych zawodników.

Od początku stycznia klub opuściło już trzech piłkarzy. Sead Kolasiniać trafił do Marsylii, Pablo Mari wzmocnił Udinese, zaś Ainsley Maitland-Niles przeniósł się do AS Romy. Coraz więcej mówi się też o tym, że barwy zmieni Mohamed Elneny, którego Mikel Arteta nie widzi w swoich planach.

Taki rozmach w pozbywaniu się zawodników wywołał medialną burzę. Arsenal zaczęto postrzegać jako klub, który staje się personifikacją hipokryzji. Z jednej strony płakali w ramię władz ligi, prosili o przeniesienie meczu, psioczyli na Liverpool, gdy ten wystąpił z wnioskiem o przesunięcie pierwszego półfinału Carabao Cup. Z drugiej zaś prężnie działali nad zluzowaniem klubowego budżetu. Problem w tym, że nikt Arsenalowi nie zabronił takich działań, nie robili w końcu niczego nielegalnego. Wręcz przeciwnie – doskonale zaadaptowali się do warunków otaczającej ich rzeczywistości.

Na własną korzyść obrócili sytuację zupełnej niepewności. Mimo próśb ze strony samego Mikela Artety i Ralpha Hassenhuettla, Premier League dalej nie podała dokładnych wytycznych. Kluby nie wiedzą, ilu chorych zawodników obliguje ich do przełożenia meczu. A skoro jasnych wytycznych nie ma, to łatwiej naginać rzeczywistość na własną korzyść. Chyba każdy klub tak by postąpił, trudno się wobec tego dziwić.

Reklama

Hiszpania daje przykład

Wspominaną emocję wywołuje natomiast ciągła opieszałość władz Premier League. Od nawrotu pandemii przełożono już 20 spotkań angielskiej ekstraklasy.  Między klubami i kibicami dochodzi do coraz częstszych sporów. A mimo tego włodarze nie podejmują żadnych kroków w celu uspokojenia sytuacji.

Jest to tym bardziej szokujące, że inne ligi dały wyraźny przykład, jak można rozwiązać ten niewątpliwy problem. La Liga, która pod względem organizacyjnym bywa często krytykowana, wykazała się zdrowym podejściem do tematu. Przede wszystkim jest to jednak podejście jasne i klarowne.

Musi zostać spełniony jeden podstawowy warunek – jeśli w twojej kadrze meczowej jest co najmniej 13 zawodników, masz rozegrać spotkanie w zaplanowanym terminie. Co więcej, nie muszą być to w całości piłkarze pierwszego zespołu. Wystarczy tylko pięciu takich zawodników i ośmiu juniorów. W ten sposób Hiszpania bardzo szybko uniknęła sytuacji, w której harmonogram rozgrywek jest skrajnie zaburzony.

Co więcej, do tej pory nie było konieczności, by przełożyć jakiekolwiek spotkanie. A przecież piłkarze La Liga też chorują, a przecież piłkarze La Liga też wyjechali na Puchar Narodów Afryki.

Absurdy, które mają znaczenie

Premier League jest teraz zanurzona w oparach covidowego absurdu, ale sama jest sobie winna. Brak zaplanowanego działania, brak jasnych wytycznych i klarownych komunikatów doprowadził do skrajnej sytuacji. Błędy zaczęto popełniać już kilka miesięcy temu, gdy okazało się, że stopień zaszczepionych graczy w angielskiej ekstraklasie jest jednym z najniższych w całej Europie.

Przez długi czas nie potrafiono tego zmienić, kluby dalej działały według swoich wewnętrznych regulacji. Gdy pojawił się Omicron, trafił na tak żyzną glebę, że po prostu musiał zacząć się rozprzestrzeniać. Powodował jednak nie tylko coraz częstsze zmiany terminarza, ale też absurdy, które wręcz zakrawają o skandale.

Wspomniałem wcześniej o przełożeniu meczu pucharowego między Liverpoolem a Arsenalem. The Reds swoją prośbę motywowali licznymi przypadkami koronawirusa w swoim zespole. Szybko okazało się, że chory jest tylko Trent Alexander-Arnold, a reszta wyników była fałszywie pozytywna.

Sprawa już wtedy śmierdziała, ale dzisiaj zaczęła cuchnąć. Okazało się, że Liverpool po otrzymaniu serii negatywnych wyników zmienił laboratorium i próbki od piłkarzy wysłał do miejsca (BioGrad), którym zarządza Lynsley Dalglish. Zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa – to córka jednej z największych legend Liverpoolu, sir Kenny’ego Dalglisha.

Cokolwiek podejrzana sytuacja.

Absurdalnie wygląda również sytuacja Burnley. Podopieczni Seana Dyche’a rozegrali tylko siedemnaście meczów. Są pięć kolejek w plecy, muszą nadrobić starcia z Watfordem, Aston Villą, Evertonem, Leicester City oraz Tottenhamem, które przepadło im z powodu śnieżycy.

Kiedy to zrobią? Bóg jeden raczy wiedzieć. Być może to dobrze, że katarski mundial czeka nas dopiero w ostatnim kwartale 2022 roku, bo gdyby rozgrywano go w normalnym terminie, gdzieś tam między starciem Francji z Argentyną czekałaby nas ligowa potyczka The Clarets z Watfordem. Potyczka, która mogłaby decydować o losach utrzymania w Premier League.

Czy to wszystko brzmi zupełnie niepoważnie? Tak. Czy ma miejsce w jednej z najpoważniejszych lig na świecie? Oczywiście.

Więcej o:

Fot.Newspix

Angielski łącznik

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Komentarze

13 komentarzy

Loading...