Mam wrażenie, że tak zmasowana krytyka programu „700+” dla profesjonalnych klubów sportowych raczej wykluczy wprowadzenie tego oryginalnego pomysłu w życie. Już dziś widać, że odbiór inicjatywy wedle której polska piłka (i inne sporty) miałaby otrzymać szeroki strumień pieniędzy z budżetu mocno zaskoczył inicjatorów i pewnie kwestią czasu jest jeśli nie wycofanie się, to przynajmniej głęboka modyfikacja całego planu.
O sprawie jako pierwsza poinformowała Interia i zdradziła sporo szczegółów – według doniesień Polska miałaby wpompować w sport ponad 700 milionów złotych na przestrzeni czterech lat, a lwia część tej kwoty (ok. 70%) miałaby powędrować do klubów piłkarskich, zwłaszcza tych, które reprezentują nasz kraj w europejskich pucharach. Już pal licho, że projekt wydaje się mocno niedopracowany i improwizowany. Pal licho, że raz jeszcze, podobnie jak przy podziale pieniędzy praw z TV, cementujemy różnicę między elitarną i bogatą „górą” a biedującym dołem. Uwagę przykuwa powierzchowność diagnoz, które towarzyszą próbom poprawy jakości rodzimej piłki.
Najpierw spróbujmy sobie wspólnie odgadnąć: jakie i czyje potrzeby ma zaspokoić ten program? Dla uproszczenia operujmy na zgarniętych kompletnie z czapy kwotach – dokładny podział i tak mamy jeszcze daleko przed sobą, możemy sobie na to pozwolić. Rząd daje 25 milionów złotych dla Pucharowianki Pucharowice, czwartej drużyny Ekstraklasy, która załapała się do eliminacji Ligi Konferencji Europy. Jaki jest w tym cel?
Cel jest w tym prosty – Pucharowianka Pucharowice ma kupić sobie za te 25 milionów złotych takich grajcarów, żeby w Lidze Konferencji Europy pokonać trzecią drużynę ligi Azerbejdżanu, a przy pomyślnych wiatrach wywieźć też cenny remis ze stadionu wicemistrza Kazachstanu. Kibice zadowoleni, piłkarze zadowoleni, pan prezes zadowolony. Żona w domu także. Natomiast czy przyczyną niepowodzeń tej naszej Pucharowianki faktycznie jest 25-milionowa dziura w budżecie? Czy na pewno przejście wspomnianych dwóch ekip poprawi sytuację sportu w Polsce?
Dla mnie błędem jest już ta pierwsza diagnoza. Kiedyś porównywałem sytuację pucharowiczów w poszczególnych państwach z uwzględnieniem Polski – zwłaszcza zwracając uwagę na wszystkie „mini-potęgi” pokroju Dinama Zagrzeb w Chorwacji czy Sheriffa Tyraspol w Mołdawii (a de facto w Naddniestrzu). Wnioski są dość smutne dla Polski. Przegrywamy z klubami, które w dużej mierze korzystają na łupieniu pozostałej części stawki. Gdziekolwiek spojrzymy – ekosystem piłkarski nie ma żadnego porównania z Polską. Czechy? Trzy, cztery dominujące kluby korzystają w stu procentach z drenażu pozostałych zespołów, wszyscy są świadomi i co ważniejsze – wszyscy akceptują swoje role. Trzynasty klub ligi czeskiej wie, że jego zadanie to wyszkolenie piłkarzy, których uda się sprzedać do Slavii czy Sparty Praga oraz zarobienie pieniędzy, które pozwolą na wychowanie kolejnych talenciaków. Trzynasty klub ligi czeskiej wie, że nie gra o mistrzostwo, bo nigdy o mistrzostwo nie grał, od zawsze był tylko zapleczem dla Pragi. Od zawsze rywalizował o miano najbardziej produktywnego zaplecza dla Pragi, bo to dawało finansowy, organizacyjny spokój oraz sportowe możliwości, by znaleźć się niedaleko pleców elity, ale mistrzostwo? Nieosiągalne marzenie.
Podobnie można było opisać sytuację np. w Serbii, która cała pracuje na sukcesy Partizana i Zvezdy czy Grecji, gdzie również mamy do czynienia z oligarchią futbolową. Takie rozwiązania w Polsce nie przejdą – bo trzynastym klubem w lidze polskiej jest Wisła Kraków, która przez wzgląd na swoją historię, bazę kibicowską oraz aspiracje nigdy nie przyjmie i nie pogodzi się z rolą dostarczyciela talentów do Lecha czy Legii. Ba, z tą rolą nie pogodzą się nawet liczne kluby I czy II ligi, które i w samym środku kryzysu mierzą zawsze w szybki powrót do Ekstraklasy i walkę o kolejne trofea.
Najlepiej to widać na liczbach. Od 1992 roku w Serbii mieliśmy trzech mistrzów – raz tytuł zdobył Obilić stworzony przez Żeljko Raznatovicia, skądinąd fanatyka Crvenej Zvezdy Belgrad, pozostałe 28 tytułów podzielili między siebie Zvezda (12) i Partizan (16). W Polsce w tym czasie mieliśmy dziewięciu różnych mistrzów, a nawet dwie „dynastie” – jedną krakowską, drugą warszawską. Jakie to ma znaczenie? Ano takie, że gdyby w Belgradzie ktoś uznał, że od tej pory 70% dotacji na sport idzie w ręce dwóch największych klubów, to protestowałoby osiemnastu kibiców Proletera Novi Sad oraz grupka fanatyków Kolubary. Gdyby podobne rzeczy działy się w Warszawie, kibice z Krakowa spaliliby Sejm, kibice z Łodzi Senat, a pozostałymi instytucjami zajęliby się fani z Dolnego i Górnego Śląska.
Tam, gdzie dominacja nie jest „odwieczna i tradycyjna”, tam bywa po prostu kupiona. Sukcesy Sheriffa Tyraspol, Dinama Zagrzeb, po części też Olympiakosu Pireus czy Steauy Bukareszt to często historia bardzo szara, by nie rzec po prostu: brudna. Drenaż konkurencji już nie na zasadach odwoływania się do kibiców, globalnego wsparcia, wielkości danego klubu, ale też tymi najtwardszymi metodami, czasem na granicy prawa, a czasem i daleko poza tą granicą – wyroki dla familii Mamiciów czy Becaliego nie wzięły się znikąd. Zawsze gdy ktoś zazdrości kibicom Dinama Zagrzeb sukcesów w Europie, zastanawiam się – czy na pewno tego byśmy chcieli u siebie? Sytuacji, w której nawet fanatycy tego Dinama protestują przeciw korupcji własnych władz, gdy domagają się czystej konkurencji w lidze, która ich zdaniem jest w całości podporządkowana Dinamu? Zagrzebianie potrafili protestować ramię w ramię ze swoimi śmiertelnymi wrogami z Hajduka Split, właśnie przeciw nieuczciwemu dobijaniu resztek konkurencji w zdominowanej przez jeden klub lidze.
Do tej kategorii łapią się te wszystkie kluby pokroju Steauy Becaliego. Tak, miewała różne sukcesy, ale jakim kosztem? Prawa do nazwy utracone, prawa do herbu utracone, przemalowanie nazwy na FCSB, odwrót większości kibiców. Naprawdę takich klubów chcemy? Takiej ligi chcemy?
No dobra, a Łudogorec na przykład? Zdrowy klub, normalne mechanizmy. Z jednej strony – tak, jak najbardziej. Z drugiej – rzecz dzieje się w Bułgarii, która w sumie odpowiada klimatem piłkarskim Serbii czy Grecji. Konkurencja nie jest wielka, więc wystarczy po prostu stworzyć w miarę logicznie zarządzany klub z niezłym zapleczem finansowym, by dominować na lata. W Polsce możesz wrzucić w klub dowolne kwoty, a na końcu i tak jakimś cudem opędzluje cię Piast Waldemara Fornalika. Albo wjedzie akurat dobry rocznik Lecha Poznań i pozamiata pół ligi. Moim zdaniem zresztą ten odwieczny biznesowy trik „a, bo ja się obawiam kibiców”, to tylko wygodny wytrych i usprawiedliwienie. Biznes trzyma polską piłkę na dystans, bo widzi, że konkurencja jest tutaj naprawdę chora i w niczym nie przypomina prawideł znanych ze świata interesu. Nie chodzi o to, że wrzucisz 100 baniek, a i tak kibice pobiją ci napastnika. Chodzi o to, że wrzucisz 100 baniek i nie będzie to gwarancją nawet gry o podium, bo konkurencja jest tak duża, bo liga jest tak wyrównana, bo aspiracje tak wielu klubów sięgają tak wysoko, że nigdy nic nie wiadomo.
Jesteś biznesmenem odnoszącym seryjnie sukcesy – chcesz być z sukcesem utożsamiany. A tutaj? W teorii Motor Lublin ma możliwości, by skasować nie tylko całą II ligę, nie tylko całą I ligę, ale porządnie się tłuc też w krajowej elicie. W praktyce zimuje za plecami Raduni, utrzymywanej przez Stężycę.
Tu zresztą dochodzimy do sedna. Co da ten wielki potok pieniędzy do klubów? Czy to będzie jakiś ogromny skok jakościowy? Czy raczej większa część tych funduszy zostanie utopiona w bezradnych próbach odstawienia ligowej konkurencji, tak jak i do tej pory?
Czy w polskiej piłce jest za mało pieniędzy? No jest, na pewno. Ale czy istnieje taka liczba złotówek, która zagwarantuje sukces w starciach z zespołami z zupełnie innych ekosystemów? Przykładowa Pucharowianka dalej będzie się wykrwawiać w starciach o czwarte miejsce w lidze, dalej będzie przepłacać piłkarzy w wyścigu zbrojeń z Wisłą Kraków, Bruk-Betem Nieciecza i Miedzią Legnica, podczas gdy trzecia drużyna tej przykładowej Serbii będzie sobie spokojnie zbierała okruchy z tego, czego nie pożre Zvezda z Partizanem. I te drobne różnice mogą się w pucharach objawić w pełnej krasie. Czy za pomocą większych kwot utrzymamy wonderkidów? No nie, przecież oni idą do tych Wolfsburgów nie tylko po kasę, ale też po możliwości. Możemy naturalnie poświrować i poudawać nowe Węgry, gdzie Viktor Orban władował setki milionów nie tylko w krajowe kluby, ale nawet kojarzone z węgierską mniejszością zespoły pokroju Dunajskiej Stredy czy Baćkiej Topoli. Ale znowu – jaki w tym jest właściwie cel, skoro Węgrzy w europejskich pucharach nadal wyglądają niewiele lepiej od Polaków, a gorzej choćby od Szwedów czy Greków?
– No dobrze, ale przecież tu chodzi o akademię i infrastrukturę, a nie jakieś zbrojenie się na mecze z Karabachem – powie młody idealista. Ale kurczę, to też wydaje się błąd w myśleniu, już na tym pierwszym etapie. Otóż przede wszystkim – infrastrukturalny projekt już trwa, z rządowego wsparcia skorzystała przecież nawet Legia przy budowie najnowocześniejszego centrum treningowego w tej części Europy. I dzięki temu, że ten projekt trwa – duża część tej piłkarskiej czołówki już ma porządną, czasem nawet dobrą bazę. Jego przedłużenie – a część z tych 700 milionów ma być właśnie na jego przedłużenie i poszerzenie o inne sporty – samo w sobie byłoby okej. Ale i tak – kto ze szkoleniem styka się na co dzień, ten już dostrzega, że nie jest problemem zapewnienie odpowiednich boisk 15-latkom zebranym w klubie występującym w CLJ czy po prostu – we wiodącej akademii. Dziś problemem tych klubów i tych zespołów jest powyciąganie tych najbardziej zdolnych nastolatków do własnej drużyny – niezależnie, czy podbieranie ma miejsce pomiędzy gigantami jak Zagłębie czy Lech, czy też stanowi typowy drenaż w postaci zabierania najzdolniejszych dzieciaków z danej wioski.
Kluby wyrywają sobie tych juniorów w coraz młodszym wieku, a całe szkolenie coraz częściej docenia rolę młodzieżowego skautingu. Tylko znów – to generuje koszty, a ponadto trochę zaprzecza wzniosłym ideałom. Bo finalnie ta cała infrastruktura i mozolna praca od najmłodszych lat były zbędne – potrzebny był jedynie kwit, który pozwolił przyciągnąć do klubowej bursy utalentowanego 16-latka z drugiego końca Polski. Efektem jest rosnąca „tenisizacja” szkolenia – dzieciaki są wrzucane w ten cały kocioł w coraz młodszym wieku, by stanowić łakomy kąsek już jako 11-letni czy 12-letni chłopcy – to bowiem daje im przepustkę do lepszych akademii, lepszych trenerów i w efekcie – lepszego wyszkolenia.
Już przy opisywaniu całego tego procederu narzuca się oczywiste rozwiązanie. Nie chodzi nam już tylko o poprawę szkolenia tych 16-latków, o to, by grali na lepszych boiskach, by trenowali ich lepsi szkoleniowcy. No nie, trenerzy w Lechu czy Pogoni wydają się okej, boiska tak samo. Teraz chodzi o to, by tych 16-latków nie było ośmiu na cały kraj, przez co wyrywa ich sobie dwadzieścia polskich klubów i jeszcze akademia Manchesteru United, tylko osiemnastu. Albo osiemdziesięciu.
By tak się stało – potrzebujemy inwestycji w infrastrukturę i jakość szkolenia nie u zespołów występujących w pucharach, ale u zespołów, które zbierają i szlifują najmłodszych juniorów. A widzę to od środka, tam braki są największe. Znalezienie choćby i sztucznej murawy w cenie akceptowalnej dla dzieciaków to cud, o naturalnych murawach nawet nie wspominam. Często szkolenie zaczyna się i kończy na orlikach, zimą zamienianych na ciasną szkolną salkę, w której za grosze pracuje jeden lokalny pasjonat. Może się mylę, ale wydaje mi się, że to tam powinniśmy zacząć, to tam powinniśmy skierować ten strumień pieniędzy – a wtedy faktycznie skorzystają na tym wszyscy. Ba, może nawet kluby grające w pucharach podreperują budżet? Łopatologicznie – dziś, gdy w roczniku mamy czternastu piłkarzy na miarę Ekstraklasy, ich cena jest diabelnie wysoka. Ale gdy będziemy mieć takich czterdziestu? Albo osiemdziesięciu?
Tam na dole zaczynają się grzechy, za które płacimy na samej górze. Dorzucenie pieniędzy na spłatę grzechów na górze, to przede wszystkim przepłacanie i przepalanie. Może i efektowne, świecące, ale niestety – krótkotrwałe.
Poczytaj o reprezentacji Polski: