Reklama

Zrozumieć Paulo Sousę. Skąd wziął się fenomen Flamengo?

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

28 grudnia 2021, 08:50 • 14 min czytania 57 komentarzy

Około 43 miliony Brazylijczyków to zadeklarowani kibice Flamengo. Klub z Rio de Janeiro twierdzi, że ma największą bazę fanów na świecie. Ma także własne święto w kalendarzu: 17 października. Koszulki Rubro-Negro są gorącym towarem na całym świecie – czy to oryginały czy podróbki z bazarów. Paulo Sousa podjął decyzję, która pozostawi ogromną szramę na jego życiorysie, z racji na styl i moment rozstania z reprezentacją Polski. Ale sama chęć wskoczenia na pokład szkarłatno-czarnej łajby nie powinna nikogo dziwić.

Zrozumieć Paulo Sousę. Skąd wziął się fenomen Flamengo?

– Trener powiedział, że otrzymał ofertę z jednego z najlepszych klubów świata, która może się już nie powtórzyć, dlatego bardzo chciałby z niej skorzystać. Dla mnie jest to sformułowanie bardzo lekceważące dla reprezentacji Polski. Jeśli ktoś nazywa brazylijski klub, nieistotne jaki, jednym z najlepszym na świecie, traktuje to jako szansę, to dla mnie, jako kibica reprezentacji Polski jest to lekceważące – stwierdził Piotr Szefer, dyrektor biura PZPN, w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”.

To podejście i spojrzenie prawdziwie patriotyczne. Polskocentryczne. Najlepszy piłkarz świata gra w naszej reprezentacji, mamy grono zawodników z silnych lig europejskich, więc wydaje nam się, że Paulo Sousa nie miał powodu, żeby zerkać w brazylijskim kierunku. To jednak błędne założenie, które wynika z tego, że liga brazylijska i piłka nożna w Ameryce Południowej, to nie są tematy, które śledzimy tak uważnie, jak chociażby rozgrywki Ligi Mistrzów.

Ale już dla kogoś, kto ten region świata zna jak własną kieszeń, propozycja od Flamengo faktycznie brzmi jak wielka szansa.

Reklama

Flamengo. Gdzie trafi Paulo Sousa?

Siedem mistrzostw, trzy puchary kraju, dwa zwycięstwa w Copa Libertadores, triumf w Pucharze Interkontynentalnym. To nie tak, że potęga Flamengo wyrosła z gabloty, która ugina się od trofeów. W 2019 roku ten klub przeszedł do historii, zdobywając jednocześnie mistrzostwo i wygrywając południowoamerykański odpowiednik Ligi Mistrzów. Był to pierwszy przypadek dubletu dla Brazylii, więc mówimy o naprawdę dużym sukcesie. Ale jednocześnie był to także pierwszy mistrzowski tytuł dla Mengao od 2009 roku i drugi w XXI wieku. Skąd więc tak duża popularność Fla?

Fenomeny mają to do siebie, że są trudne do wyjaśnienia i ja sam nie jestem w stanie do końca tego wyjaśnić. W Brazylii każde duże miasto ma swój klub, któremu się kibicuje. Natomiast kibicują im wioski, prowincja. Kiedyś była taka tradycja, że większe kluby miały obowiązek rozgrywania swoich meczów na prowincji w celu popularyzacji futbolu. Wyglądało to tak, jakby Legia grała z Górnikiem w Solcu Kujawskim, żeby kibice sobie obejrzeli te zespoły. Cały czas zdarza się, że mecze ligowe są rozgrywane w takich miejscach, ale w przeszłości było to bardziej rozwinięte. Po mistrzostwach stanu organizowano mini-ligę najlepszych drużyn. Flamengo często było mistrzem Rio de Janeiro, jeździło więc po kraju i pokazywało się publice – opowiada nam Bartłomiej Rabij z wydawnictwa „Mandioca”, ekspert od brazylijskiej piłki.

Nie jest to jednak jedyny powód sukcesu Rubro-Negro. Skok popularności tego klubu notuje się na lata 70. i 80. XX wieku. To nie przypadek i wcale nie chodzi tylko o to, że w 1981 roku Flamengo wygrało Copa Libertadores.

– Flamengo swój najlepszy czas miało wtedy, gdy w Brazylii przechodzono z radia na kolorową telewizję. Od połowy lat 70., gdy telewizja Globo zaczęła podbijać Brazylię, Flamengo zyskiwało na popularności. Wygrywało trofea, miało mega gwiazdę Zico. Z popularnością Flamengo jest trochę jak z karnawałem. Wszyscy kojarzymy, że jak karnawał to Rio. A wcale nie jest tak, że to tam wynaleziono taką zabawę, w innych miastach wygląda to podobnie. Tyle że kiedyś siedziby wszystkich stacji były w Rio, więc gdy w świat szedł obraz, to z ulic Rio. Tam gdzie są kamery, tam jest prawda. Flamengo i kluby z Rio grały widowiskowy, techniczny futbol. Dużo kiwanki, popisów, coś jak Lakersi Magica – show time. W czasach, gdy Tele Santana był selekcjonerem, Flamengo miało samych wybornych techników: Zico, Juniora, Leandro. Dzięki temu dobrze się kojarzyli – tłumaczy nasz rozmówca.

Czyli wszystko idealnie się zgrało. Fla zaczęli wdrapywać się na szczyt akurat wtedy, kiedy miał kto to pokazać. A mecze tego klubu w tamtym czasie były na tyle atrakcyjne, że przerodziło się to w prawdziwy kult.

Reklama
Piłkarze Flamengo po zdobyciu Copa Libertadores

40 milionów kibiców, pustki na Maracanie

– W Brazylii jest kult klubów „fawelowych”, odnoszących się do brazylijskiej biedoty. Corinthians jest klubem faweli Sao Paolo, Flamengo jest klubem faweli Rio de Janeiro. Rio to ogromne miasto, a Flamengo to jego klub-symbol. Z tą hiper popularnością bym nie przesadzał, bo to nie jest tak, że w Sao Paolo czy Belo Horizonte ludzie umierają za Flamengo. Poza Brazylią też nie są symbolem brazylijskiej piłki. Ale to klub popularny w Rio i na prowincji – wyjaśnia Bartłomiej Rabij.

Mamy jednak do czynienia z pewną zagadką, bo Flamengo często gra dla garstki ludzi. W Europie jest jasne, że najlepsi przyciągają tłumy. Często trzeba długo polować na okazję, żeby w ogóle dostać się na stadion jednego z gigantów. Tymczasem Rubro-Negro wcale nie mogą pochwalić się najwyższą frekwencją w kraju. Dekadę temu sami opisywaliśmy to zjawisko.

Z wycieczkami na mecze w Brazylii mam kiepskie doświadczenia. Mówiono, że szykuje się „najlepszy mecz w Rio”. Flamengo kontra inny wielki rywal, Fluminense. Biedacy kontra bogacze. A wszystko na magicznej Maracanie, która okazała się kupą gruzu. Ktoś nas zrobił w konia – piłkarze Flamengo i Fluminense pojawili się (spóźnieni o czterdzieści minut, ale jednak wpadli), natomiast dziwnym trafem zabrakło kibiców.

Jacyś byli, wiadomo. Ale wiecie, Mariusz Piekarski mówił nam: – Przed meczem Flamengo z Vasco miałem ochotę z rozgrzewki zejść do szatni, wziąć kamerę i to wszystko po prostu nagrywać! My akurat kamerę może i mieliśmy, za to nagrywać nie było czego. Trzy małe grupki ludzi – jedna Flamengo, druga Fluminense i trzecia, najliczniejsza: turyści. A jak turyści, to Japończycy. I gruz, kilometry betonu. Pękające ściany w pustych korytarzach.

Wybraliśmy się więc na mecz, który elektryzował nas od tygodni, czytaliśmy o legendarnych starciach „Fla – Flu” (177 tysięcy osób na trybunach!), a na miejscu posadzeni zostaliśmy między Japończykami, którzy wycelowali w boisko te swoje obiektywy, aparaciki, aparaty, kamery, kalkulatory i wszystkie inne sprzęty elektroniczne, które zdołali udźwignąć”.
Tak pobyt w Rio opisywał Krzysztof Stanowski. Z drugiej strony: w tym samym tekście pisał on o zdecydowanie odmiennym krajobrazie podczas hitu: starcia o mistrzostwo kraju (co prawda dla Vasco da Gama, ale jednak z udziałem Flamengo), podczas którego atmosfera była bliższa opisom Mariusza Piekarskiego i miejskim legendom. Czyli co: raz na mecze przychodzą tłumy, a innym razem wpada ten, kto akurat przechodził obok stadionu? Dokładnie tak.
[caption id="attachment_896410" align="aligncenter" width="1600"]
Gdy jest dobra okazja, Flamengo może liczyć na tłumy kibiców. Tak jak przed półfinałem Copa Libertadores w 2017 roku.

– Frekwencja w Brazylii to w ogóle totalna ściema, bo tam się gra mnóstwo meczów o pietruszkę, na które mało kto przychodzi – twierdzi Bartłomiej Rabij. – Flamengo przez wiele lat grało na bogato, tzn. przy 15000 osób na Maracanie, co było kompletnie nieopłacalne. Kiedyś było tak, że organizacja meczu na tym stadionie była opłacalna dopiero, gdy przyszło na niego 22-23 tysiące kibiców. Średnia Flamengo wynosiła wtedy 16-17 tysięcy osób, więc cały czas do tego dokładali. 

Popularność Flamengo jest okazywana na różne sposoby. Często jest ona trudna do policzenia, bo choć hasła o „największej bazie kibiców na świecie” czy „najpopularniejszym klubie w Ameryce Południowej” brzmią efektownie, to liczby wykręcane przez Fla rozjeżdżają się w przeciwnych kierunkach. Frekwencja na stadionie to jedno, ale są jeszcze inne rzeczy, które psują narrację o potędze z Rio de Janeiro.

– To są deklaracje kontra rzeczywistość. Deklaratywnie mają tych kibiców, ale to trudne do policzenia. Weźmy choćby to, że w Europie są karty kibica, socios. Kibicujesz komuś, więc kupujesz taką kartę, masz z tego tytułu różne bonusy. W Brazylii takich socios jest niewiele. Chyba najwięcej ma ich Gremio – ok. 60 tysięcy, z kolei Flamengo – ok. 30 tysięcy – opowiada Bartłomiej Rabij.

30 tysięcy kontra 43 miliony. Delikatna różnica.

Flamengo – kultowy klub

Niemniej jednak wspomniany już kult Flamengo wyprzedza wszystko. Osiągnięcia Mengao, formę zespołu na boisku, frekwencję czy liczbę członków klubu socios. Marka Fla żyje własnym życiem, to płomień, który cały czas jest podlewany benzyną z najróżniejszych źródeł. Kojarzycie zdjęcie Lukasa Podolskiego w koszulce Flamengo, który celebruje zdobycie mistrzostwa świata w Brazylii?

https://twitter.com/maiordomundoofc/status/1365288021214584832

Niemiec jest fanem Fla, wiele razy gratulował temu klubowi sukcesów, ponoć negocjował nawet swój transfer do Serie A. Dla Rubro-Negro taki ambasador i takie zdjęcie to maszynka do napędzania biznesu. – Parę lat później był wielki transfer Viniciusa, kiedyś Mario Balotelli stwierdził, że chce zakończyć karierę we Flamengo. Ludzie, którzy kompletnie nie interesują się piłką w Brazylii kojarzą, ile się wokół tego klubu dzieje i myślą, że jest najlepszy – mówi Bartłomiej Rabij.

– Przez lata kultywowano to, że Flamengo to największa torcida świata, najbardziej widowiskowo grający klub świata. To od trzydziestu lat nie jest prawdą, ale taki przekaz nadal istnieje – dodaje nasz rozmówca. Brazylijczycy umieją w marketing. Jeśli myślicie, że to Hugo Cajuda jest królem biznesu, skoro wepchnął do klubu z Rio Paulo Sousę, to musicie wiedzieć, jak za Oceanem rozkręcają interes.

– Marketing to jest konik Brazylijczyków. Lata temu wyglądało to tak: odrapany stadion, dziurawe ogrodzenie, piłkarze od pół roku bez pensji, trenerzy zmieniają się co trzy miesiące, ale w internecie – Real Madryt. Wiedzą jak to robić. Kiedy YouTube wchodził na rynek, bardzo szybko zrozumieli, że wrzucanie filmików z utalentowanymi piłkarzami, może im pomóc w transferach. Wiadomo, że najlepsze kluby raczej z tego nie korzystały, ale mniejsze – jak najbardziej. Brazylijczycy układali się z mediami w Europie, na dużych piłkarskich rynkach. Dawali im kontent w postaci takich filmów, a sami promowali „youtubowych” piłkarzy. W ten sposób zarabiano miliony z niczego. Kiedyś na stadionie poznałem jakiegoś gościa, który siedział na prasówce. Potem co tydzień dostawałem na maila obszerną prasówkę z życia piłkarzy obsługiwanych przez daną agencję. To było lata przed erą Twittera i Instagrama, byłem w szoku, że tak to ogarniają – opowiada Rabij.

VINICIUS JUNIOR – PIŁKARZ SKRAJNYCH EMOCJI

Nasz rozmówca podaje przykład jednego z głośniejszych transferów tego typu. Głośniejszych, bo na youtubowego piłkarza nabrał się Inter Mediolan, który ściągnął Kerlona Foquinhę. Gościa, który nie umiał niczego poza efektownymi sztuczkami. Wracając do Flamengo – w dziale marketingu tego klubu pracuje kilkadziesiąt osób. Prężnie działa telewizja FlaTV, social media Rubro-Negro biją rekordy popularności. Według „statista.com” w marcu 2021 roku sociale Flamengo śledziło ponad 38 milionów osób. Dwa kolejne najlepsze pod tym względem kluby w Brazylii miały łącznie 41 milionów followersów. Czyli – z tych czy innych powodów – ktoś im jednak kibicuje.

Złota era Flamengo. Jak odbudowano klub

Dość już jednak o kibicach, bo przecież Paulo Sousa nie przyjął oferty Flamengo tylko dlatego, że post na Instagramie z jego zdjęciem z prezentacji zgarnie rekordową liczbę polubień. Choć historia Fla nie jest bogata w tytuły, to ostatni czas jest dla klubu z Rio de Janeiro jak złote żniwa. Weźmy ostatnie cztery lata:

  • 2021 – wicemistrzostwo Brazylii, finał Copa Libertadores
  • 2020 – mistrzostwo Brazylii
  • 2019 – mistrzostwo Brazylii i Copa Libertadores
  • 2018 – wicemistrzostwo Brazylii

Do tego trzy tytuły mistrza stanu Carioca. Flamengo jeszcze do niedawna tonęło w długach. Lata niezdrowego zarządzania, którego symbolem był transfer Ronaldinho – wciąż wielkiego z nazwiska i wynagrodzenia, ale niekoniecznie wielkiego na boisku – doprowadziły do setek milionów długów. W Rio nie było warunków, żeby robić klub zdolny do walki o najwyższe cele. – Wielkie Flamengo, mające najwięcej kibiców w Brazylii, zdobywając mistrzostwo w 2009 roku, trenowało w wypożyczonym od Zico centrum treningowym, które do tej pory jest jednym z najlepszych w Rio de Janeiro. Swojego Rubro-Negro doczekali się dopiero w 2016 roku – zdradza nam Bartłomiej Rabij.

Flamengo z dna podniosło się jednak w tak efektowny sposób, że dziś można tylko przecierać oczy ze zdumienia. Transfery Viniciusa, Reiniera i Lucasa Paquety gwarantowały ogromny zysk. Wystarczyło go dobrze zainwestować. No i zainwestowano: baza treningowa tego klubu wygląda dziś już zupełnie inaczej. Rubro-Negro za udział w rozgrywkach i transze od sponsorów wyciągają ponad 150 milionów złotych. A to tylko część budżetu. Jak to się stało? Wyjaśni nam to nasz ekspert, ale najpierw odwołamy się do jego słów z 2013 roku:

Są kluby, które dobrze funkcjonują, np. Atletico Paranaense. Wyobraźmy sobie, że pan jest z Flamengo (generalnie kluby z Rio są najbardziej zarżnięte) i chce kupić ode mnie, a ja jestem Atletico, piłkarza. To ja po pierwsze w ogóle z panem nie rozmawiam. A po drugie, nawet jeśli chciałbym się pozbyć tego piłkarza, to mówię: gotówka na stół w walizce albo przelew na konto i możemy cokolwiek zrobić. Ale pan od 20 lat nie płaci pensji i w związku z tym ma komorników, 600 spraw przegranych a liczba stwierdzonych długów we Flamengo to 400 milionów euro. To jak mi pan przeleje te pieniądze? No nie ma możliwości, komornik położy na tym łapę. Więc zaprzyjaźniony adwokat Kowalski ma firmę managementową, która wchodzi w umowę z Atletico i on wykłada szmal i wypożycza piłkarza panu, jako klubowi Flamengo. I on gra sobie u pana, a jak już stał się słynny i nagle Milan chce go kupić, to jak dochodzi do transferu, to adwokat Kowalski sprzedaje go Włochom”.

Czyli osiem lat temu zadłużone Flamengo działało w absolutnie patologiczny sposób. Kopało sobie dołek, bo nie zarabiało nawet na swoich gwiazdach. A teraz?

– Bardzo dobrze się zreorganizowali. Sprytnie odciął się od polityki transferowej, która wyglądała tak, że klub nie miał nic do powiedzenia przy transferach, bo gdy sprzedawano piłkarza do Europy, okazywało się, że piłkarz nie należy do klubu, tylko do „trzeciej strony”. Flamengo przez lata było ofiarą tego systemu, ale udało im się z tego wybrnąć – wyjaśnia Rabij.

Drogę w kierunku normalności zaczął Eduardo Bandeira de Mello, który został prezydentem klubu pod koniec 2012 roku. Długi zaczęły topnieć, Flamengo osiągało rekordowe zyski. Doprowadzono do tego, że Rubro-Negro zaczęli nie tylko sprzedawać gwiazdy (czy raczej: potencjalne gwiazdy), ale i kupować piłkarzy, którzy byli gwarantem gry o trofea. Gabigol. Rafinha. Filipe Luis. Gerson.

Kiedy taką paczkę wziął w obroty Jorge Jesus, sen o sukcesie zaczął się spełniać.

GRZESZNY PORTRET JORGE JESUSA

Jorge Jesus i Abel Ferreira. Sousa idzie w ślady portugalskich trenerów

Jesus tak był wygłodniały gry o stawkę, presji i gorącej atmosfery, że wskoczył w wir walki o ligowe punkty z animuszem godnym nastolatka. W Brazylii sezon już trwał, więc trener zbyt wielkich oczekiwań transferowych zgłaszać nie mógł. Wystarczyła jednak przerwa związana z Copa America i cztery tygodnie skoszarowania z piłkarzami, by rozpocząć jeden z najbardziej spektakularnych w historii klubu pochodów po trofea.

Praktycznie rzecz biorąc, Flamengo sześć kolejek przed końcem sezonu miało tytuł mistrzowski w kieszeni. Copa Libertadores wygrało po 38 latach przerwy, jako pierwsza brazylijska drużyna ustrzeliła dublet (Copa plus tytuł krajowy). Media i kibice zakochali się w Portugalczyku. Flamengo, najpopularniejszy klub Brazylii, ma niebywałą wprost reprezentację wśród telewizyjnych komentatorów (między innymi Zico czy Junior, a nawet Serb Petković), stąd śledzenie losów ekipy idącej na mistrza przypominało chwilami sceny z filmu „Truman Show”.”

Flamengo - zwycięzca Copa Libertadores.

To opis mistrzowskiego sezonu Flamengo, który zaserwowała nam „Piłka Nożna”. Fla wdrapało się na szczyt w 24 godziny, bo chwilę po sukcesie w Copa Libertadores zespół przypieczętował krajowy tytuł bez wychodzenia na boisku, dzięki porażce Palmeiras. To był ostatni krok ku odbudowie Rubro-Negro. Jeśli chcesz być topowym klubem w Ameryce Południowej, musisz odnosić sukcesy, bo to one napędzają zyski i pozwalają prowadzić ten interes we właściwym kierunku. Dlatego gdy Jesus odszedł z klubu, kolejni trenerzy dostawali jasny cel: wygrywaj. Obojętne co, ale wygrywaj. To znaczy, ok, może nie tak obojętne, bo mistrzostwo stanu smakuje inaczej niż Copa Libertadores, jednak wciąż chodzi o dwie rzeczy: zaspokojenie głodu spowodowanego latami bez sukcesów i zapełnianie klubowej kasy, żeby nigdy więcej nie popaść w przeciętność.

Flamengo jest wyceniane na 470 milionów euro. Roczny przychód tego klubu to ponad 160 milionów euro. Paulo Sousa trafia do najbogatszego zespołu w tej części świata, więc faktycznie staje przed życiową szansą. Druga strona medalu to rzecz jasna równie wielkie oczekiwania. Bartłomiej Rabij stawia sprawę jasno:

– Jeśli coś wygra, to się obłowi. Jeśli nie, to może być krótki kaszel i ta przygoda szybko się skończy.

Niemniej były – nie oszukujmy się, niedługo będzie to oficjalne – selekcjoner reprezentacji Polski wkracza na zupełnie nowy etap swojej kariery. To, czy zasłużył na bilet do Disneylandu, to inna sprawa. Wpływ na to na pewno miał wspomniany już Cajuda, a także sam Jesus i jego sukcesy, które przetarły szlak portugalskim szkoleniowcom. No i Abel Ferreira, portugalski trener Palmeiras, największego obecnie rywala Flamengo w walce o trofea (a także podopieczny tego samego agenta). Być może to nie miejsce dla niego. Być może banda, którą ma w szatni, pomoże mu odzyskać tron w Brazylii i Ameryce Południowej.

Ale to nieważne, nie dziś. Dziś Paulo Sousa jest po prostu gościem, który chwycił pana boga za nogi i choć zrobił to idąc po trupach do celu, to ciężko się dziwić, że chce wykorzystać taką szansę od losu.

CZYTAJ TAKŻE:

SZYMON JANCZYK

fot. Newspix

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

57 komentarzy

Loading...